TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ XIX
Po opuszczeniu Sardes udajemy się teraz do położonej 50 kilometrów na południowy wschód Filadelfii, która obecnie nazywa się po turecku Alaşehir. Być może spodziewamy się po tej wizycie bardzo wiele, jako że w Apokalipsie Jezus chwali filadelfijską wspólnotę najbardziej i składa jej wprost niezwykłe obietnice. Pozytywnie może nas nastroić już sama grecka nazwa miasta, Braterska Miłość, tym bardziej że wzięła się ona z chęci upamiętnienia serdecznych stosunków łączących króla Pergamonu Eumenesa Drugiego z jego bratem Atalosem gdy je zakładano około 190 roku pne. Obecna nazwa turecka Wspaniałe Miasto też nie jest bez znaczenia… A jednak na miejscu może nas spotkać przykre rozczarowanie, która dla wielu może przerodzić się w pokusę ulegnięcia cynicznemu przekonaniu, iż śmiercionośne siły nienawiści silniejsze są od życiodajnych sił miłości.
Pierwsze wrażenia z drogi do Alaşehir są pozytywne: przejeżdżamy żyzną doliną położoną pomiędzy dwoma pasmami górskimi, która mieni się w intensywnym słońcu uprawami wszelakich zbóż, warzyw, i owoców. Cieszą oko pola, sady, gaje oliwne i winnice. Okoliczne domy są zadbane, meczety strzelają w niebo smukłymi minaretami, a mijane od czasu do czasu kawiarenki i stacje benzynowe zachęcają kierowców mknących bardzo wygodną czteropasmową drogą do nabrania oddechu. W samym 40-tysięcznym mieście nie ma jednak zbyt wiele do zwiedzania: z przewodników dowiadujemy się, że są tam jedynie fragmenty bizantyjskich murów obronnych, nie do końca wykopane resztki teatru i agory oraz pozostałości wspaniałej ongiś bazyliki św. Jana. Gdy już wjeżdżamy do centrum, dostrzegamy – podobnie jak w Izmirze – jedynie nowoczesną zabudowę, która zdaje się wskazywać na kolejny dramat grecko-tureckiej wojny z początku lat dwudziestych. W tym dopiero momencie zaczynamy domyślać się czekającej nas szokującej niespodzianki.
Turystyczne drogowskazy bezbłędnie wskazują drogę do dawnej bazyliki św. Jana. Gdy nagle urywają się, próbujemy zaparkować samochód w ciasnych uliczkach centrum i szukamy czegoś, co mogłoby bodaj z wyglądu przypominać cel naszej podróży. Chwilę potem dochodzimy do ogrodzonego zewsząd niewielkiego parku witającego nas kwitnącymi przepięknie oleandrami i szukamy bramy wejściowej. Gdy już ją odnajdujemy, okazuje się, że jesteśmy na miejscu: skwer jest położony na terenie dawnej bazyliki. Płacimy za wstęp parę zwyczajowych lir, wchodzimy i… natychmiast ogarnia nas tragikomiczne poczucie przemieszania z poplątaniem. Pomiędzy dobrze utrzymanymi alejkami wykładanymi kamiennymi płytami dostrzegamy ogromne kamienno-ceglane słupy, które okazują się być pozostałościami po kolumnach unicestwionej bazyliki z VIIgo wielu. Wyglądają jak kikuty rąk jakiegoś niewyobrażalnie wielkiego olbrzyma: są ciężkie, masywne i jakby bezradne. U ich stóp rozłożono nędzne pozostałości po samej świątyni, której wspaniałości możemy się jedynie domyślać: marmurowe tablice z greckimi i ormiańskimi napisami, fragmenty ornamentów i krzyży. Ale nie odczuwa się tu już jakiejkolwiek sakralności miejsca, tak jak w przypadku ruin efeskich bazylik. Teraz to jest jedynie park z reminiscencjami dawnej świątyni, tak jak są nimi odsłonięte fundamenty niedokończonej świątyni Opatrzności Bożej w warszawskim parku botanicznym. Towarzysząca naszej grupie architektka po prostu zamiera z wrażenia. Na pytania, czy mogłaby nam może opisać, jak to tu wszystko kiedyś wyglądało, odpowiada spontanicznie: „A czy po wyglądzie ogryzka można wyobrazić sobie kształt jabłka?”. I wtedy w głębi serca rodzi się pytanie: jakże to Pan Jezus mógł dopuścić do tego, aby jego umiłowany kościół spotkał tak straszny los?
Zobaczmy zatem, jak do tego wszystkiego doszło.
Dzieje Filadelfii są, w swych najistotniejszych zarysach, bardzo podobne do dziejów innych miast, które mieliśmy już okazję nawiedzić na naszym pielgrzymim szlaku. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do Efezu, Pergamonu czy też Sardes, nigdy nie była ona wielką metropolią. Całą swoją pomyślność zawdzięczała żyznej dolinie i położeniu na ważnym szlaku handlowym, zaś jej jedynym znaczącym utrapieniem były nawiedzające ją od czasu do czasu trzęsienia ziemi. W okresie bizantyjskim miasto zyskało na prestiżu dlatego właśnie, że tutejsza gmina chrześcijańska została aż tak bardzo wyróżniona w apokaliptycznym liście. Wzniesiono tam tak wiele wspaniałych budynków, że z czasem zaczęto nazywać Filadelfię Nowymi Atenami. Najwspanialszym z nich była niewątpliwie pochodząca z początku VIIgo wieku bazylika św. Jana.
Nawet późniejsze najazdy tureckie nie zdołały zachwiać pozycją i pomyślnością miasta, gdyż potrafiło się ono przed nimi bronić dzięki protekcji zakonu joannitów osiadłego po wyprawach krzyżowych na wyspie Rodos. Dopiero w 1390 roku zostało zdobyte przez sułtana Bajazyda, który dodatkowo zmusił cesarza bizantyjskiego Manuela Drugiego Paleologa – znanego nam już nieszczęsnego oskarżyciela Mahometa i islamu – do stawienia się z pomocą podczas decydującego oblężenia. Kilkanaście lat później czekała je kolejna klęska gdy padło łupem mongolskiego wodza Timura, który to na odchodne kazał z trupów jeńców usypać mur na wysokość murów miasta…Ale nawet za panowania tureckiego Filadelfia w dalszym ciągu nie traciła charakteru grecko-chrześcijańskiego miasteczka, ponieważ wciąż rezydował tam prawosławny biskup władający wielką bazyliką.
Decydująca katastrofa nadeszła wraz wojną grecko-turecką 1920-22. Początkowo grecka armia zajęła obszerne terytoria zachodniej Anatolii obejmujące także Filadelfię. Latem 1922 turecka armia przystąpiła do kontrofensywy i wyparła Greków ze wszystkich zajętych przezeń terytoriów Azji Mniejszej. Wtedy właśnie miał miejsce wielki pożar miasta i ucieczka wszystkich jego chrześcijańskich mieszkańców. Do dziś właściwie nic pewnego na ten temat nie wiadomo. Turcy twierdzą, że to wycofujące się greckie wojska stosowały taktykę spalonej ziemi, aby w ten sposób zmusić grecką ludność do repatriacji. Grecy zaś twierdzą, że to Turcy dopuszczali się masowych pogromów na napotkanej ludności chrześcijańskiej, a jeśli to nie zdołało jej nakłonić do ucieczki, to podpalali zamieszkałe przez nią wioski i miasteczka. Jakkolwiek by się sprawy nie miały, w efekcie wojny wszystkie greckie kościoły i domy w Filadefii zostały doszczętnie spalone, zaś jej greckich mieszkańców ewakuowano do Grecji; tam właśnie, tuż koło Aten, założyli oni nowe miasteczko, które nazwali Nową Filadefią. Obecnie jest to wzorcowa dzielnica położona na obrzeżach ateńskiej aglomeracji. Tymczasem w Alaşehir zamieszkali głównie Turcy, których przymusowo ewakuowano spod greckich Salonik. W ten sposób w dzieje Europy i świata wkroczyły brutalne czystki etniczne, owoc nie tyle waśni religijnych, co złowrogiej ideologii nacjonalizmu, która z własnego narodu czyni nie tyle boga, co krwiożerczego bożka.
Ślady wojny z lat dwudziestych XXgo wieku i towarzyszących im wypędzeń widoczne są w południowo-zachodniej Azji Mniejszej aż do tej pory. Wystarczy dla przykładu zapuścić się na południową część półwyspu Davutlar, przedłużając sobie wycieczkę do wspaniale zachowanych ruin starożytnego miasta Priene położonych 30 kilometrów na południe od Efezu. Droga prowadzi pośród dzikiego krajobrazu na plażę, z której widać już grecką wyspę Samos. Dalej kończy się, gdyż sam czubek półwyspu jest niedostępnym terenem wojskowym. Jednak na jakieś pięć kilometrów przed plażą można też skręcić w prawo i skierować się w głąb górzystego półwyspu. Już po trzech kilometrach napotkamy na wioskę-widmo bez nazwy. Witają nas w niej solidne kamienne domy, w których absolutnie nikt od lat nie mieszka. Czasem zjawia się na nich jakiś turecki napis – domyślamy się jedynie, że chodzi tu o sprzedaż lub też o kwatery do wynajęcia. Wioskę przecina głęboki wąwóz strumienia, w którym zaledwie sączy się strużka wody. Na szczęście jest też drewniany mostek – ale tak kruchy i wąski, że normalny samochód po nim nie przejedzie. Po drugiej stronie dostrzegamy pnącą się ostro w górę uliczkę. Okalające ją domy są rozpaczliwie puste, aczkolwiek po kwiatach zasadzonych w wielu skrzynkach i donicach widać, że od czasu do ktoś tu jednak zagląda. Przed jednym z nich stoi nawet niewielkie auto – nie wiadomo jakim cudem tu dojechało. W pewnym momencie dochodzi się do na wpół zrujnowanego budynku. Okazuje się, że to dawny kościół prawosławny. Meczetu zaś nie ma w wiosce żadnego. Wygląda na to, że dawni mieszkańcy – zapewne Grecy – uciekli w popłochu, a pozostałe po nich domy wykupili zamożni Turcy na dacze. Miejsce jest piękne, a powietrze bardzo czyste, prawie górskie. Ale czy da się na długo wytrzymać w podobnym „mieście duchów”?
Zupełnie inaczej wygląda za to wioska Şirince (tur. Przyjemna) położona wysoko w górach tylko 6 kilometrów na wschód od Efezu. Aż do feralnej wojny mieszkali tu niemal sami Grecy, którzy utrzymywali się głównie z produkcji słynnego wina pochodzącego z rzadkiego szczepu i zwanego popularnie winem Apokalipsy. W wiosce było kilka kościołów i klasztorów, a lokalna tradycja tu właśnie sytuowała miejsce pobytu Matki Bożej… Po wojnie wielu Greków wyjechało, ale niektórzy zostali. Ceną asymilacji z nowotureckim państwem była rezygnacja z chrześcijańskiej tożsamości: porzucone kościoły z wolna popadły w ruinę, w innym zaś miejscu pojawił się niewielki meczet. Dziś jest to przede wszystkim słynne na całą Turcję letnisko, a dla zagranicznych przybyszów– spora atrakcja etnograficzna. Wioska przekształciła się w wielki bazar: na setkach straganów handluje się dosłownie wszystkim, co tylko turysta wszelkiej narodowości może tylko kupić. Poza tym jest tu się czym pozachwycać: stylowe domy, urokliwe zaułki, piękne widoki na prawo i lewo, a także degustacja wina Apokalipsy, które bynajmniej nie jest przereklamowane. Owszem, jest wspaniałe i pewne jego odmiany mogłyby śmiało pobić bukietem i smakiem niejeden francuski trunek z górnej półki. A jednak gdy staje się przed zamkniętym kościołem, który obecnie jest na gwałt odnawiany jako kolejna turystyczna ciekawostka, nie sposób opędzić się od natrętnej myśli, że oto tym ludziom zabrano coś bardzo istotnego w imię konieczności podporządkowania się nowym laicko-nacjonalistycznym dogmatom zreformowanego państwa tureckiego.
Los Izmiru i Alaşehir jest na tym tle szczególnie wstrząsający. Straszne pożary, w wyniku których w bezwzględny sposób unicestwiono fizycznie inną kulturę, aby nie przyćmiewała czy też przeszkadzała własnej, muszą budzić głęboki sprzeciw. Szaleństwa ludzi próbujących się nawzajem wyniszczyć tylko dlatego, że inni są inni, rozniecają kolejne szaleństwa, których końca nie sposób przewidzieć. Nam na to wszystko nakłada się jeszcze przypomnienie o zmaganiach naszych przodków z otomańskim imperium pod Chocimiem, Kamieńcem Podolskim i Wiedniem, a ten kto w młodości rozczytywał się sienkiewiczowskiej Trylogii niekiedy skłonny jest widzieć także i teraz w każdym niemal Turku kolejne wcielenie Azji Tuhajbejowicza…W szczególności łatwo jest ulec stereotypowi, który w Turkach widzi jedynie mało sympatyczny naród odwiecznie i systematycznie prześladujący chrześcijan.
I tu może nam bardzo pomóc w trzeźwej ocenie kilka lakonicznych zapisków bł. Angelo Roncalli, przyszłego papieża Jana XXIIIgo, z czasów gdy był delegatem Stolicy Apostolskiej w Stambule. W listopadzie 1939 zanotował on:
„Kocham Turków, cenię naturalne przymioty tego ludu, który ma także swoje wyznaczone miejsce na drodze [rozwoju] cywilizacji.” (Dziennik duszy, 741).
Otóż to: nie jest to pierwsze lepsze barbarzyńskie plemię, które najpierw najechało Europę, aby potem albo się w niej rozpłynąć, albo też puścić co się da z dymem i uciec na swoje „dzikie pola”. Owszem, przybyli ze stepów Środkowej Azji, ale potrafili się zorganizować i założyć sprawnie działające państwo na podbitych przez siebie ziemiach. Nie tylko rabowali i brali w jasyr, ale autentycznie wykazali się w rzemiośle, handlu, budownictwie, architekturze, sztuce i wojskowości. Okazali się być ludźmi zdolnymi do ciężkiej i wytrwałej pracy – i tym sposobem utrwalili fundamenty swej państwowości. A dlaczego nie stali się „przy okazji” chrześcijanami tak jak Węgrzy, którzy przybyli do Europy w podobnym czasie i w bardzo podobny sposób? Zapewne nie widzieli takiej potrzeby, dopóki islam, pojmowany także jako pewien sposób na zorganizowanie życia społecznego, brał wyraźnie górę nie tylko nad zmurszałym modelem bizantyńskim, ale także rzucał niejednokrotnie na kolana katolicką Wenecję, Węgry czy też Austrię, państwa należące przecież do kręgu zachodniej kultury. Dopiero gdy na początku XXgo wieku islamski porządek ostatecznie zbankrutował, zaczęli szukać rozwiązań alternatywnych. No i znaleźli je – a właściwie znalazły elity, którym przewodził Kemal Pasza, zwany odtąd Atatürkiem (tj. Ojcem Turków) – w laickim porządku społecznym Francji, którego głównymi patronami i promotorami były w owym czasie wszechpotężne i programowo antykatolickie loże masońskie.
Ktoś może bardzo zdziwić się takim wyborem, ale trudno mu odmówić – oczywiście z perspektywy dogorywającego imperium – pewnej racjonalności. Bo czyż w owym czasie Turcy mieli jakikolwiek pociągający przykład sprawnego i silnego państwa, którego działanie byłoby oparte na autentycznie chrześcijańskich zasadach? Wszak sojusz z Niemcami w czasie pierwszej wojny światowej o mało nie zakończył się katastrofą i obcą okupacją… A triumfy święciła właśnie laicka Francja, która zadawała się dyktować wszystkim nowy europejski porządek… Skądinąd wiadomo, że dzięki postawieniu na tę właśnie kartę nowe państwo tureckie przeprowadziło bardzo wiele niezwykle istotnych reform, bez których Turcja przypuszczalnie przestałaby istnieć. Równocześnie jednak zaraziło własne społeczeństwo bakcylem nacjonalizmu i swoiście laickiej nietolerancji.
Jeśli zaś chodzi o samych Turków, to z pewnością aniołami nie są – bo „anielskie” narody po prostu nie istnieją – lecz na pewno nie można im odmówić dyscypliny, pracowitości, kompetencji, gościnności, a nawet pewnej serdeczności. Aby się o tym przekonać wystarczy nieco tylko zboczyć z ubitych turystycznych szlaków: wypić herbatę lub kawę w przydrożnej kawiarence, wpaść na przekąskę do typowej restauracyjki czy też spędzić noc w zaadaptowanym na rodzinny pensjonat dawnym karawanseraju. Możemy być bardzo mile zaskoczeni pozytywnym nastawieniem obsługi, skłonnością do obdarzania drobnymi prezentami – przypomina mi się tu druga herbata, którą podano mi za darmo, gdy spostrzeżono, że pierwsza jeszcze nie zaspokoiła mego pragnienia, a tymczasem zabrakło mi właśnie gotówki – oraz życzliwym udzielaniem wszelkich informacji. A także brakiem namolnego dopominania się o bakszysze, czego nie da się żadną miarą uniknąć w krajach położonych na południowym brzegu morza Śródziemnego!
A jednak coś się w tym wszystkim nam nie zgadza. Obecne losy Filadelfii zdają się przeczyć przesłaniu apokaliptycznego listu, w którym Jezus obiecuje tamtejszej „małej trzódce” spektakularne sukcesy ewangelizacyjne oraz zachowanie od nieszczęść mających dotknąć świat, ponieważ zachowała ona Jego Słowo i nie zaparła się Jego imienia (por. Ap 3,7-13). I to pomimo tego, że w ciągu całych swych długich dziejów miasto przeżyło jedynie trzy wielkie katastrofy: trzęsienie ziemi z 17 roku ne, najazd Timura z 1402 i ów straszny rok 1922, zaś poza tym zawsze powodziło się jego mieszkańcom wprost znakomicie. I to nie tylko pod względem materialnym: przed wypędzeniem miejscowi chrześcijanie, nawet w sytuacji gdy już nie byli w swym miasteczku większością, byli szanowani i cieszyli się względną wolnością. Ich misją było trwanie w przeciwnym im świecie i wskazywanie na braterską miłość jako moc doskonalącą się w ich małości i słabości. Mieli stać niczym filar świątyni Pańskiej, na którym wypisane jest imię Boga oraz Jego Miasta – Jerozolimy zstępującej z nieba. Ale zamiast tego dziś w miejscu ich świątyni pozostały jedynie patetyczne kolumny wznoszące się ku Bogu jakby w niemym akcie oskarżenia: czy tak właśnie miało wyglądać Twoje chwalebne przyjście do nas, o Panie, które nam obiecałeś (por. Ap 3,11)?
Nie próbujmy zagłuszyć krzyku filadelfijskich kolumn zdawkowymi argumentami o boskich dopustach. Przenieśmy się raz jeszcze pod Efez, na miejsce starożytnego cmentarza położonego po przeciwnej stronie góry Peon, na której ongiś wznosiła się forteca strzeżąca starożytną metropolię. Znajdują się tam groty, w których często chronili się pasterze wraz ze swymi owcami i kozami. Około roku 250, w czasie prześladowań cesarza Decjusza, schroniła się tam także grupa efeskich chrześcijan. Niestety, miejsce ich kryjówki odkryto, zostali na miejscu zamordowani, a dostęp do groty zasypano, aby nikt już nie mógł składać im czci jako męczennikom. Ale pamięć o nich przetrwała, gdyż natychmiast w pobliżu powstał tam spory chrześcijański cmentarz, jako że za zaszczyt poczytywano sobie wieczny spoczynek obok miejsca uświęconego krwią świadków Chrystusa. Tymczasem w 418 roku, podczas panowania cesarza Teodozjusza Drugiego, w czasach gdy chrześcijaństwo właśnie stało się religią państwową, pasterze odkryli ponownie miejsce ich pochówku. Zaraz potem wybudowano w tym miejscu kaplicę, która stała się miejscem pielgrzymek.
Dziś można tam dojechać wąską asfaltową drogą prowadzącą przez przyjemny lasek. Cmentarz jest obecnie terenem archeologicznym, ale dostęp do niego jest wolny. Na zboczu góry zostały odsłonięte niewielkie groty; ich ściany pokryte są niszami grobowymi. Do niektórych z nich można wejść i przyjrzeć się z bliska pozostałościom sarkofagów. Można też zwiedzić pozostałości dawnej kaplicy. A z niewielkiego wzgórza, tuż powyżej cmentarza, roztacza się wspaniała panorama na fortecę Ayasoluk, Seldżuk i otaczające je pola i lasy.
A jednak na tym historia świętych męczenników się nie kończy. W sukurs przychodzi im złota legenda, która zrodziła się niemal dokładnie w momencie odkrycia ich grobu. Według niej męczennicy wcale nie mieli zginąć, ale zostali w cudowny sposób uśpieni na prawie 170 lat. Potem, gdy pasterze ich odnaleźli, zaczęli się wypytywać o chrześcijan, po czym ze zdziwieniem dowiedzieli się, że teraz chrześcijanami są już… wszyscy. Zaprowadzeni do miejscowego biskupa przedstawili się (a było ich siedmiu – wiadomo, symboliczna liczba), opowiedzieli mu swoją historię, po czym natychmiast…umarli. I, rzecz oczywista, złożono ich z powrotem w miejscu, w którym spali.
Nie brakuje także innych równie fantastycznych wariantów tej opowieści. Co zaś najciekawsze, jeden z nich znajduje się… w Koranie. Śpiącym młodzieńcom poświęcona jest część sury 18. Odnajdujemy tam taką oto niezwykłą narrację:
Oto młodzieńcy schronili się do groty i powiedzieli: „Panie nasz! Daj nam miłosierdzie pochodzące od Ciebie i przygotuj nam słuszną drogę w naszej sprawie!” […] Byli to młodzieńcy, którzy uwierzyli w swojego Pana, i My pomnożyliśmy ich drogę prostą. I umocniliśmy ich serca, kiedy powstali i powiedzieli: „Pan nasz, Pan niebios i ziemi. Nie będziemy wzywać żadnego boga, oprócz Niego; bo powiedzielibyśmy wówczas obrzydliwe kłamstwo. Ci nasi ludzie wzięli sobie bogów poza Nim. Gdyby oni chociaż przynieśli ze sobą jasny dowód! Czyż jest ktoś bardziej niesprawiedliwy aniżeli ten, kto wymyślił kłamstwo przeciwko Bogu?” […] Mógłbyś uważać ich za czuwających, podczas gdy oni byli pogrążeni we śnie; My odwracaliśmy ich na prawo i na lewo, a pies ich znajdował się na progu z wyciągniętymi przednimi łapami. […] I przebywali oni w swej grocie trzysta lat, i dodali sobie jeszcze dziewięć. […] I tak wskrzesiliśmy ich, żeby się wzajemnie wypytywali. Jeden z nich powiedział: Ile czasu tam przebywaliście?” Oni powiedzieli: „Przebywaliśmy jeden dzień albo część jednego dnia.” Oni powiedzieli: „Wasz Pan wie najlepiej, ile czasu przebywaliście. Wyślijcie więc jednego z was do miasta. […] I tak daliśmy znać o nich, aby ludzie wiedzieli, że obietnica Boga jest prawdą i że nie ma żadnej wątpliwości co do Godziny! Kiedy sprzeczali się między sobą w ich sprawie, powiedzieli: „Wznieście nad nimi budowlę; Pan zna ich najlepiej!” Ci, którzy odnieśli zwycięstwo w ich sprawie, powiedzieli: „Powinniśmy zbudować nad nimi meczet!” (18,10.13-15.19-21.25)
To wprost niewiarygodne, ale zarówno chrześcijańska tradycja jak i Koran interpretują legendę o śpiących młodzieńcach w niemal identyczny sposób: jako zapowiedź rekompensaty za mężne wyznawanie wiary w Boga Jedynego. Nastąpi ona w dniu sądu ostatecznego, gdy wszyscy umarli powstaną z martwych; Koran zaś nazywa ten dzień Godziną.
W Filadelfii nie ma już małej chrześcijańskiej wspólnoty, która strzegłaby słów Jezusa i trwałaby w dawaniu świadectwa braterskiej miłości w porę i nie w porę. Tak, jakby chciano zamknąć jej usta i usunąć ją sprzed oczu. A jednak Jezus mówi: Powiadam wam: Jeśli ci umilkną, kamienie wołać będą (Łk 19,40). Nie ma już Jego uczniów, ale pozostały po nich kamienne filary, które – wbrew pozorom – nie tyle są niemym wyrzutem wobec boskich zrządzeń, ale wszem i wobec głoszą to, czego tamtym nie jest już dane wypowiedzieć:
Jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol,
żar jej to żar ognia, płomień Pański.
Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie zatopią jej rzeki.
Jeśliby kto oddał za miłość całe bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko (Pnp 8,6-7)
To, co dotąd wykluło się w różnorakich zainspirowanych chrześcijaństwem kręgach cywilizacyjnych nie zdołało jak dotąd przekonać muzułmanów do złożenia losów ich narodów w ręce Jezusa. Aby to się mogło ziścić potrzebne jest z naszej strony coś znacznie głębszego, większego i wymagającego niż wszystko to, co do tej pory zdołaliśmy z przekazu Ewangelii wcielić w życie. Potrzebne jest odkrycie Wspólnoty Braterskiej Miłości, która czeka na przebudzenie, niczym śpiący młodzieńcy w grocie pod Efezem. Bo przecież tylko tej jednej wspólnocie Syn Boży obiecał:
Oto sprawię, iż przyjdą i padną na twarz przed twymi stopami, a poznają, że Ja cię umiłowałem (Ap 3,9b).
Cdn
Jacek Święcki
© 1996–2013 www.mateusz.pl