www.mateusz.pl/mt/js

TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ XVIII

Czuwajcie!

 

 

Około sześćdziesięciu kilometrów na południowy wschód od Akhisar, siedem kilometrów na zachód od współczesnego tureckiego miasta Salihli, napotykamy, na terenie niewielkiej wioski Sart, na ruiny słynnej starożytnej metropolii Sardes. Jest to z pewnością miejsce równie urokliwe i z wielu względów równie warte bodaj krótkiej wizyty jak Efez czy też Pergamon. Ale ponieważ nie jest położone na jednej z tras przelotowych, po których touroperatorzy wożą po Turcji hordy turystów, w zasadzie świeci pustkami. W apokaliptycznym liście skierowanym do tamtejszej gminy chrześcijańskiej Jezus gani jej członków za brak czujności i duchową martwotę. Przyjrzyjmy się zatem uważnie, w jakim kontekście pada to groźne upomnienie.

Nad złotodajnym Paktolem

Sardes był przypuszczalnie już od VIIIgo wieku pne stolicą państwa Lidyjczyków, zupełnie niehelleńskiego ludu. Mitologia grecka wiąże jednak z tym miastem bardzo wiele znamiennych zdarzeń i anegdot. Mieli nim władać potomkowie Heraklesa. Jeden z nich, Tmolos, został rozszarpany przez byka za to, że w świątyni Artemidy – a nawet na jej ołtarzu! – zadał gwałt jednej z towarzyszek orszaku mściwej bogini. Dlatego to właśnie góra wznosząca się nad miastem została nazwana jego imieniem, ponieważ ma charakterystyczny podwójny szczyt przypominający bycze rogi. Do przepływającego tuż obok Sardes potoku Paktol miał przybyć legendarny król Midas, władający ościenną Frygią. Przedtem w zamian za wyrządzone Dionizosowi dobrodziejstwo zażądał od tegoż boga, aby wszystko to, czego się dotknie zamieniało się w złoto. Potem zaś błagał go, aby zabrał sobie swój dar z powrotem, bo umierał z tego powodu z głodu. Wtedy Dionizos kazał mu zanurzyć dłonie w nurtach Paktolu – i tym sposobem stał się on złotonośnym strumieniem. Istotnie, w spływającym z góry Tmolos piasku znajdowano od niepamiętnych czasów wiele grudek złota.

Szczyt potęgi państwa lidyjskiego przypada na połowę VIgo wieku pne, gdy w Sardes rządził król Krezus. Wtedy to właśnie jakiemuś nieznanemu z imienia, lecz niewątpliwie genialnemu rzemieślnikowi udało się wynaleźć sposób na wytapianie złota i srebra niemal czystej próby. Przedtem w Grecji, Azji Mniejszej i Bliskim Wschodzie posługiwano się jedynie monetami wykonanymi ze stopu złota i srebra (zwanego po grecku elektron) w bliżej nieokreślonych proporcjach, co bardzo utrudniało ustalenie ich rzeczywistej wartości. Nowa technologia pozwoliła Krezusowi ogromnie szybko się wzbogacić – i to jemu właśnie Efez zawdzięczał refundację świątyni Artemidy w równie imponujących rozmiarach. Gdy poczuł się potężny, zatracił zdolność realistycznej oceny własnej siły i rozpętał wiele wojen, by rozszerzyć granice swego królestwa. Niestety z Persami zupełnie się przeliczył: ci bezapelacyjnie pokonali go, zdobyli Sardes (w 546 roku pne), a jego całkiem spore państwo lidyjskie wcielili do swego królestwa jako jedna z prowincji (tzw. satrapii). Znamienne są też okoliczności upadku dumnej stolicy. Grecki historyk Herodot stwierdza, że położona tuż pod szczytem Tmolosu twierdza była w zasadzie nie do zdobycia. Persowie wdarli się do niej tylko dlatego, iż spostrzegli jak z najbardziej stromego fragmentu murów lidyjscy wartownicy spuszczali się po sznurze gdy tylko jeden z nich upuścił przez nieuwagę swój hełm. Nocą zaś nikt owego miejsca i sznura już nie pilnował…

Potem raz jeszcze Sardes zapłonął podczas powstania miast jońskich przeciwko Persom w 499 roku pne. Rozpoczął je niespodziewany atak na miasto przypuszczony przez przysłane na pomoc powstańcom zbrojne oddziały z Aten. Dla polskiego poety romantycznego Kornela Ujejskiego stało się ono inspiracją dla polskich zrywów wolnościowych. Pisał z uniesieniem:

Ha! Sardes gore! A spowity w dymie
Gnuśny mieszkaniec snem rozkoszy drzymie
I osmalone nim przetarł powieki,
Już go objęły złote ognia rzeki (Maraton, 1845)

Niestety powstanie po pięciu latach upadło, większość zbuntowanych miast jońskich legło w gruzach, a w śmiertelnym niebezpieczeństwie znalazły się już wkrótce same Ateny. Gdyby nie późniejsze zwycięstwa Greków nad Persami pod Maratonem i Salaminą, zapewne nie byłoby potem także i Sokratesa, Platona, Eurypidesa, Tukidydesa oraz tylu innych…

Od czasu podbojów Aleksandra Macedońskiego Sardes znalazł się definitywnie w sferze kultury helleńskiej przez około dwadzieścia wieków. W 213 roku pne w czasie jednej z licznych wojen rozdzierających monarchie hellenistyczne, zamknął się w nim na krótko Achajos, zbuntowany wódz syryjskiego króla Antiocha IIIgo; jednak wkrótce potem twierdza została zdobyta podstępem. Za Rzymian nic specjalnie się tam nie działo, wyłączając dramatyczne trzęsienie ziemi z 17go roku ne, z którego miasto podniosło się z jeszcze większym splendorem. Było ono zawsze uważane za metropolię, choć z oczywistych względów mniej ważną od Efezu i Pergamonu. W 618 roku Sardes padło jeszcze łupem perskich Sasanidów podczas ich krótkotrwałego choć wyniszczającego najazdu. Od początku XIV wieku znalazło się definitywnie we władaniu Turków, a w 1402 roku zrujnował je ponownie najazd Tamerlana. Odtąd jest to już jedynie sterta ruin: Turcy na jego miejsce założyli nieopodal nowe miasto, Salihli.

Urzekająca metropolia

Przechadzkę po Sardes rozpoczynamy od pozostałości potężnej świątyni Artemidy, która w starożytności rozciągała się już za murami miasta. Wielkie kolumny w stylu jońskim ze wspaniale zdobionymi podstawami i kapitelami do dziś robią wrażenie. Zachował się także niewielki fragment centralny, gdzie przypuszczalnie znajdował się ołtarz bogini. Widok na górę Tmolos z zachowanymi fragmentami bizantyńskiej fortecy jest zachwycający. W zasadzie można tam nawet podejść specjalnie przygotowaną ścieżką, ale tylko wtedy gdy słońce zbyt mocno nie grzeje (latem), a zbocza są wolne śniegu (zimą). Poniżej świątyni przepływa niegdyś złotonośny Paktol, który nie wysycha nawet w największe upały. Nad rzeczką jest sielsko-anielsko i wokoło rozkwitają różowe oleandry.

Osiemset metrów dalej w dół Paktolu dochodzi się do ruin wczesnochrześcijańskiej bazyliki. Stoi ona na ogrodzonym terenie, gdzie w dalszym ciągu trwają prace archeologiczne. Przypuszczalnie kościół został postawiony na fundamentach rzymskiej willi, w której gromadzili się pierwsi chrześcijanie grodu. Była to to bowiem dzielnica mieszkalna położona nieco na uboczu, dobre pół kilometra od reprezentacyjnego centrum. Osobliwością Sardes była jego rozległość, stąd przypuszczalnie wzięła się w nazwie miasta liczba mnoga (gr. Sardeis). Nawet dziś wielu specjalistów woli je nazywać Sardy (podobnie jak Ateny, Teby itp.).

Centralny kompleks Sardes jest imponujący. Wykopała go i całkowicie zrekonstruowała amerykańska misja archeologiczna działająca w nieprzerwany sposób od 1958 roku pod egidą słynnych uniwersytetów. Największym budynkiem jest wielka łaźnia połączona z gimnazjonem. Wielkie kolumny, portyki i bramy niejednemu turyście mogą nawet bardziej przypaść do gustu niż słynna biblioteka Celsusa w Efezie. Na frontonach znakomicie wyeksponowano greckie napisy ku czci rodzimych bogów i rzymskich cezarów. Zachowały się także w dobrym stanie pozostałości doskonale skanalizowanej publicznej latryny. Zaś w innej nieco mniejszej łaźni, położonej dobry kilometr od kompleksu centralnego, można podziwiać wielkie terakotowe rury doprowadzające do odpowiednich sal gorącą, letnią i zimną wodę.

A jednak wszystkie te archeologiczne wspaniałości bledną wobec jeszcze innego znaleziska. Chodzi mianowicie o największą i najprawdopodobniej najlepiej zachowaną starożytną synagogę w całym basenie morza Śródziemnego, pochodzącą z przełomu IIgo i IIIgo wieku ne. Gdy patrzymy na wspaniałe mozaiki o wymyślnych wzorach geometrycznych, marmurowe posągi lwów, ołtarz, na którym prawdopodobnie przechowywano zwoje Tory, piękne kamienne wazy, dobrze zachowane bramy i mury świątyni – wnioski nasuwają się same. Liczebność, bogactwo i wpływy tutejszej gminy żydowskiej musiały być wprost porażające. Zaś dla miejscowych chrześcijan była to nieustanna pokusa, aby zwątpić w wyższość Nowego Przymierza nad wyznaniem mojżeszowym.

Pascha z biskupem Melitonem

Z apokaliptycznego listu (por. Ap 3,1-6) dowiadujemy się, że głównym problemem sardyjskiego kościoła była granicząca ze zobojętnieniem ospałość wiernych. Być może wynikała ona z konfrontacji nauk, które otrzymali, z twardą rzeczywistością. Gdy przystawali do Chrystusa, zapewne otrzymali zapewnienie, że są odkupieni, że są nowym narodem wybranym oraz że są obdarzeni wszelkimi łaskami i uprzywilejowani zarówno wobec pogan jak i żydów. A tymczasem minęło już wiele, wiele lat – a oni dalej pozostają na marginesie życia społecznego i nikt się z nimi nie liczy. Idealna pożywka dla sceptycyzmu, zachęcającego do nabrania dystansu wobec naiwności dawnego neofity. Mogło też jednak być inaczej: sardyjscy chrześcijanie zaczęli uważać się za lepszych od innych i twierdzić, że teraz gdy mają Chrystusa są już z pewnością zbawieni i teraz nie muszą się już na nic silić.

W bardzo podobnym kontekście przyszło też działać w Sardes wybitnemu biskupowi z drugiej połowy IIgo wieku, Melitonowi. Niewiele o nim dziś wiemy, poza kilkoma wzmiankami zapisanymi w Kronice kościelnej Euzebiusza z Cezarei, a także z zachowanych fragmentów jego mów cudem ocalonych na kruchych papirusowych zwojach. Był to z pewnością wielki pasterz i wybitny się chrześcijański intelektualista. Na potrzeby kościołów Azji Mniejszej udał się do Ziemi Świętej, aby osobiście dowiedzieć się od miejscowych żydowskich uczonych, jaki jest właściwie kanon Starego Testamentu. W obronie chrześcijan wysłał do cesarza Marka Aureliusza obszerne memorandum, w którym dowodził, że tylko nowa filozofia, którą przyniósł Chrystus jest w stanie uratować Rzym przed dekadencją i zagładą. Świadomie użył przy tym terminu „filozofia”, a nie „religia”, gdyż wiedział, że cesarz sam jest filozofem o stoickiej orientacji oraz to, że nauka Chrystusa jest po prostu Mądrością, a nie jakąś nową propozycją praktyk religijnych czy też mitologią, taką choćby jak coraz modniejszy w Rzymie kult Mitry czy też innych orientalnych bóstw. Ponadto napisał wiele komentarzy do Pisma Świętego (w tym także i Apokalipsy) oraz bronił człowieczeństwa Chrystusa przed monofizytami, którzy widzieli w Nim jedynie Boga z pozorami cielesności.

W zasadzie nie zachował się żaden cały tekst Melitona. A jednak dzięki żmudnej pracy wielu wybitnych uczonych z kilkunastu rozproszonych fragmentów udało się złożyć w jedną całość tekst wielkanocnego rozważania, które biskup Sardes przypuszczalnie głosił swym wiernym około roku 170. Jest to arcyciekawy tekst, który rzuca zupełnie nowe światło na przekaz wiary praktykowany wówczas w kościołach Azji Mniejszej. Uderza w nim ogromna zbieżność z żydowskim sposobem obchodzenia Paschy. Tutejsi chrześcijanie świętowali ją dokładnie w tym samym dniu, co i Żydzi, to znaczy 14go dnia miesiąca nissan, nawet jeśli dzień ten nie wypadał w niedzielę – wbrew stanowisku rzymskich papieży, którzy w owym czasie dopiero co przykazali obchodzenie Wielkanocy w niedzielę po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Dodatkowo owa chrześcijańska Pascha miała, podobnie jak u Żydów, charakter modlitewnego czuwania, podczas którego opowiadało się o wielkich wydarzeniach związanych z wyjściem narodu wybranego z Egiptu. Podkreślało się tam jednak, że ogrom wyzwolenia, jakiego dokonał tej nocy Chrystus jest tak niewyobrażalnie wielki, iż przerasta całkowicie wszystko to, co się dokonało przed nim. Meliton przyrównuje wydarzenie wyjścia z Egiptu do formy, która jest potrzebna, aby mogła powstać piękna rzeźba. Lecz gdy ta rzeźba już powstała, do czegóż jeszcze może służyć forma? Posłuchajmy jego przejmującej mowy:

Chrystus zstąpił z nieba na ziemię dla cierpiącego człowieka i przyoblekłszy się w jego ciało w łonie Dziewicy wyszedł stamtąd jako człowiek. Biorąc ciało podległe cierpieniu, wziął na siebie mękę cierpiącego człowieka i zniszczył ją. Duchem zaś, który nie mógł umrzeć, zabił śmierć – morderczynię człowieka. Przywiedziony jak jagnię i zabity jak owca, wybawił nas niby z Egiptu od służby temu światu i wyzwolił nas z niewoli diabła, jakby z ręki faraona. Dusze nasze naznaczył własnym Duchem, a członki naszego ciała pomazał swoją krwią. On jest Tym, który okrył hańbą śmierć, a diabła pozostawił w nieutulonym żalu jak Mojżesz faraona. To On zranił nieprawość, a niesprawiedliwość pozbawił potomstwa, jak Mojżesz Egipt. On jest Tym, który nas wywiódł z niewoli na wolność, z ciemności do światła, ze śmierci do życia, spod władzy tyrana do wiecznego królestwa i uczynił nas nowym kapłaństwem oraz ludem wybranym na wieki.[…]Powstał z martwych i wskrzesił człowieka wyprowadzając go z grobu otchłani.

Czy Meliton był antysemitą?

A jednak w rozważaniu uczonego biskupa z Sardes pobrzmiewają także wątki, które dziś budzą wiele wątpliwości, a nawet i sprzeciwów. Chodzi mianowicie o gwałtowny atak na Izrael przypuszczony w drugiej części homilii, oskarżenie go o okazanie trudnej do zrozumienia niewdzięczności, potem nawet o zamordowanie samego Boga. Krytyka dokonana jest w formie, którą potem podejmie wiele wielkopostnych rozważań; w polskiej tradycji znamy ją przede wszystkim z pieśni „Ludu mój, ludu, cóżem ci uczynił?”. Meliton drobiazgowo wylicza wszystkie wielkie dzieła Boże wobec Izraela wzięte z Historii Świętej i wykazuje niewdzięczność tych, którzy tych dobrodziejstw doświadczali. Na końcu przystępuje do wyliczania wielkich cudów Jezusa i przejawów jego dobroci wobec Żydów. Tu ich odpowiedź jest jeszcze gorsza, jeszcze bardziej perfidna: skazanie wielkiego Dobroczyńcy na śmierć akurat w dniu największego i najbardziej radosnego święta:

Byliście napełnieni radością, On zaś głodem; piliście wino i jedliście chleb, On zaś pił ocet i żółć; śmialiście się, gdy On był smutny; radowaliście się, gdy On był pognębiony; śpiewaliście pieśni, a On był sądzony; rozkazaliście, a On został ukrzyżowany; tańczyliście, gdy On był pochowany; spoczywaliście na miękkich łożach, gdy On spoczął w grobie. […]

Nie ulega wątpliwości, że za tak straszny czyn należy się sprawiedliwa kara:

O bezbożny Izraelu, czemu popełniłeś tak straszną zbrodnię wydawszy na tak wielkie cierpienie twego Pana, który cię stworzył, który cię uczynił [narodem wybranym], który czcił cię i który nazwał cię Izraelem? […] Powaliłeś Pana na ziemię i sam ległeś powalony: jesteś jak martwy.

Gdyby dać wiarę wielu współczesnym komentatorom, w tym momencie chrześcijanie, oburzeni do głębi postawą Żydów, powinni wziąć w ręce kamienie, pójść pod synagogę i dać nauczkę zgromadzonym w niej „bogobójcom”… Zapomina się tu jednak o kilku istotnych szczegółach. Po pierwsze chrześcijanie byli w Sardes nieliczni, raczej ubodzy i niewpływowi, zaś żydzi bardzo liczni, raczej bogaci i wpływowi. W tym kontekście wszelkie publiczne działanie skierowane przeciw miejscowej synagodze byłoby czymś co najmniej nierozsądnym. Po drugie sam Meliton wyraża w swej mowie niedowierzanie przemieszane z bólem, gdy tylko wspomina odrzucenia Jezusa przez Izraela:

I kto był mordercą? Wstydzę się, by dać odpowiedź, ale muszę [to uczynić]. Bo gdyby ta zbrodnia przydarzyła się nocą, gdyby zabójstwa dokonano na pustyni, byłoby lepiej, aby ją przemilczeć. Ale to niesprawiedliwe morderstwo tej właśnie Osoby wydarzyło na głównej ulicy, pośrodku miasta, gdy wszyscy na to patrzyli.

Przypomina to do złudzenia gorzkie słowa św. Pawła:

Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból. Wolałbym bowiem sam być pod klątwą1 [odłączony] od Chrystusa dla [zbawienia] braci moich, którzy według ciała są moimi rodakami. (Rz 9,1-3)

Paradoksalnie brzmi w tych słowach wiele miłości do tych, którzy celebrują tej samej nocy święto swego wyzwolenia nie wiedząc, że jeśli Chrystus ich definitywnie nie wyzwoli, dalej będą jedynie nędznymi niewolnikami (por. J 8,31-36).

Ideologicznie zaślepieni komentatorzy nie potrafią też dostrzec jeszcze jednej istotnej sprawy: Meliton zdaje się zwracać w tej mowie przede wszystkim nie przeciw żydom, ale przeciw martwym duchowo chrześcijanom: pragnie nimi potrząsnąć i doprowadzić do głębokiego nawrócenia, podobnie jak czyni to sam Chrystus w apokaliptycznym liście. Dlaczego bowiem Izrael odrzucił Syna Bożego? Czy nie dlatego, że nie czuwał, że nie rozpoznał na czas momentu swego nawiedzenia (por. Łk 19,44)? Czy zaś Kościół nie otrzymał jeszcze większych darów i nie został wezwany do jeszcze większej chwały? Lecz teraz co się z nim dzieje? Czy przechowuje w sercu pamięć o tych dobrodziejstwach? Czy też przeciwnie – stał się równie zobojętniały i pewny siebie, jak wówczas świątynni kapłani i faryzeusze? W podtekście paschalnego czuwania gminy w Sardes słyszymy jakby echo słów Jezusa:

Pamiętaj więc, jak wziąłeś i usłyszałeś, strzeż tego i nawróć się! Jeśli więc czuwać nie będziesz, przyjdę jak złodziej, i nie poznasz, o której godzinie przyjdę do ciebie (Ap 3,3).

A jednak rozważanie paschalne Melitona na tym się nie kończy. I Izrael i Kościół byliby dalej w beznadziejnym położeniu, gdyby nie Zmartwychwstanie:

On [Chrystus] powstał z martwych i wykrzyknął: […] Wyzwoliłem skazańca, dałem martwemu życie, podniosłem leżącego w grobie. […] Dlatego też przyjdźcie wszystkie ludy ziemi: ubrudziły was grzechy, otrzymajcie więc przebaczenie waszych grzechów. Jestem waszym przebaczeniem. Jestem Paschą waszego zbawienia. Jestem waszym okupem. Jestem waszym światłem. Jestem waszym Zbawicielem. Jestem waszym królem. Wprowadzam was na wyżyny niebieskie i ukażę wam wiecznego Ojca. Wydźwignę was swoją prawicą.

Nie potępienie jest tu tematem przewodnim, ale przebaczenie udzielone wszystkim: chrześcijanom, żydom i poganom.

Nosisz imię Żyjącego, a jesteś umarły (por. Ap 3,1)

Sardyjczycy byli ongiś znani ze swej lekkomyślności, braku czujności i podejmowania pochopnych decyzji opartych jedynie na własnych złudzeniach. Tmolos, Midas i Krezus stali się symbolami szczególnego rodzaju niefrasobliwej bezmyślności napędzanej płytkimi zachciankami, to która zupełnie nie bierze pod uwagę długofalowych skutków aktualnie podejmowanych działań. Okazuje się, że wszystkie te złe skłonności odziedziczyli także miejscowi chrześcijanie. A może i nie tylko miejscowi.

W mej pamięci odżywa dzień spędzony w porcie Vathy na wyspie Samos. W informacji turystycznej trafiamy na pięknie wydany folder zachęcający do odwiedzin miejscowego muzeum ikon. Na miejscu okazuje się, że wszystko jest pozamykane, pomimo, że godziny otwarcia przy wejściu sugerują, iż ekspozycja powinna być jeszcze otwarta. Naprzeciw dostrzegam bramę siedziby biskupa i dzwonię. Otwiera mi brodaty kapłan. Gdy pytam o muzeum, łamaną angielszczyzną tłumaczy, że dziś obsługa nie przyszła, ale jutro, owszem, będzie. – Ale my jutro płyniemy na Patmos… – No to może przyjdźcie pojutrze!

Potem trafiamy do kościoła o pięknej fasadzie, niegdyś katolickiego, dziś sprzedanego w prywatne ręce. Okazuje się jednak, że na tyłach przetrwała niewielka kapliczka. Gdy tak się rozglądamy dokoła, nagle podchodzi do nas ksiądz. Okazuje się, że to jezuita, który przypłynął tu na kilka dni z wyspy Chios. Sam jest Grekiem, pochodzi z zamieszkałej przez niemal samych katolików wyspy Tinos – co w prawosławnej Grecji jest prawdziwym ewenementem. Znakomicie mówi po francusku – pyta nas kim jesteśmy. Ach, Polacy? To może przyszlibyście na wieczorną eucharystię? Niestety nie możemy, bo za moment przejeżdżamy do Pitagorio, a stamtąd wieczorem już nie kursują już autobusy. Zmartwił się. Miejscowi na pewno nie przyjdą. Nawet w niedzielę będzie ich tylko garstka. Od prawosławnych przyzwyczaili się do tego, że w Dzień Pański wystarczy jedynie przyjść do kościoła, ucałować ikonę i zapalić świeczkę. Panu Bogu taki gest dobrej woli powinien wystarczyć. A że Kościół każe inaczej… no cóż, taka to instytucja, musi czymś uzasadnić swoje istnienie. Nagle robi się nam bardzo przykro.

Wychodzimy w stronę dworca autobusowego. Za parę dni odbędą się w Grecji ważne wybory do parlamentu. Ulice miasteczka oblepione są plakatami z sierpami i młotami. Poza komunistami w zasadzie mało kto się ogłasza. W kraju trwa długoletni kryzys, na który modlitwy Kościoła widocznie nie mają wpływu. Czyżby Panu Bogu były niemiłe, że się tak obraził i milczy? A więc trzeba wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć się ratować własnymi siłami. Najlepiej za pomocą ideologii, która wszystko czego się tylko dotknie podobno zamienia w złoto.

Kościół, który nie czuwa, jest duchowo martwy. Nie w tym jedynie rzecz, aby czuwać nad przestrzeganiem przykazań, choć i to jest ważne. Znacznie ważniejsze jest to, aby nieustannie strzec w sercu słowa Jezusa i dzięki temu uczynić je czujnikiem ożywczych powiewów Ducha Świętego (por. J 3,8), które wciąż dają nowe impulsy, aby wypłynąć na głębię. Gdy tego zabraknie, Kościół nieuchronnie przeobraża się w Szacowną Instytucję, która nic współczesnemu człowiekowi nie ma do przekazania, poza patyną wieków.

Śpią kościelni strażnicy na murach swej twierdzy, naiwnie wierzący, że nawet bramy piekielne nigdy się do niej nie wedrą. Wbrew ostrzeżeniu Pisma:

Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu! (1P 5,8-9a)

Ale inni czuwają. Tak jak biskup Meliton, tak jak cała rzesza wiernych świadków Jezusa.

Jacek Święcki

 

 

 

 

© 1996–2013 www.mateusz.pl