TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ VI
Starożytna kultura grecka, z późniejszymi łacińskimi kontynuacjami i uzupełnieniami, jest bezapelacyjnie uważana za fundament współczesnej kultury europejskiej. Dawni Hellenowie byli dla nas przez długie wieki niemal niedościgłym wzorem pomysłowości, filozoficznej głębi, naukowych pasji i literatury najwyższych lotów. I choć dziś nasza współczesna „globalna” cywilizacja jest raczej efektem coraz głębiej postępującego wymieszania się wielu różnych mentalności i kultur prowadzącego do coraz większej uniformizacji, to jednak nie sposób nie zauważyć, że bez wkładu Greków i Rzymian nie byłaby ona po prostu możliwa w takiej właśnie formie.
Otóż właśnie na przełomie Igo i IIgo wieku ne. starożytna grecko-rzymska strefa cywilizacyjna opasująca szczelnie cały basen morza Śródziemnego znajdowała się u szczytu rozwoju i potęgi. Dobrobyt stał się, w porównaniu z poprzednimi epokami, niemal powszechny: akwedukty zaopatrywały wielkie miasta w wodę, wiele ich dzielnic było skanalizowanych, w bogatych domach i termach działało centralne ogrzewanie, szlaki komunikacyjne – a już zwłaszcza wspaniała rzymska sieć dróg – umożliwiały szybką i regularną wymianę towarów, ludzi i idei, zaś jednolite rzymskie prawo i niezwyciężone legiony pozwalały na zachowanie ładu i porządku na całym obszarze imperium. Wydawałoby się zatem, że w podobnym kontekście głoszenie Dobrej Nowiny o zbawieniu (w grece termin soteria, znaczy tyle co „wybawienie”, „ratunek od nieszczęścia”) jest czystym szaleństwem. Co bowiem mógłby tym ludziom jeszcze przynieść jakiś tam bliżej nikomu nieznany żydowski Mesjasz działający gdzieś tam z dala od wpływowych centrów i ich światowych spraw? No, może poza jeszcze jedną propozycją nowego kultu, jakich to w owym czasie ówczesny mieszkaniec wielkiej metropolii miał do wyboru już nie dziesiątki, ale wręcz setki…
A jednak taka konfrontacja się dokonała – i bynajmniej nie wygrała jej strona pozornie silniejsza. Trwała ona około trzystu lat, a jej efekty odczuwamy wszyscy do tej pory. Przypatrzmy się zatem uważnie, na jakiego rodzaju duchowym fundamencie była zbudowana cywilizacja, którą próbowali pozyskać dla Chrystusa pierwsi ewangelizatorzy działający w samym jej sercu.
Początki helleńskiego fenomenu miały miejsce – co już samo w sobie powinno nam dać wiele do myślenia – właśnie na ziemiach Apokalipsy, to jest na zachodnich krańcach Azji Mniejszej oraz na przylegających doń wyspach. Jonowie, który przybyli tu na początku Igo tysiąclecia pne, musieli jakoś ułożyć sobie życie z autochtonami, pomimo dzielących ich różnic kulturowych. Tak więc gdy Grecy, przybyli prawdopodobnie z wschodnioeuropejskich stepów, mieli za główne bóstwo gromowładnego Zeusa (bo przecież los koczowniczych plemion najbardziej zależy od stanu nieba), to miejscowi Lidyjczycy i Frygowie czcili przede wszystkim płodną boginię ziemi, Kybele. I gdy przybysze z północy uważali za święte wszelkie wielkie kamienie, czyste źródła, a nawet co okazalsze drzewa, to bardziej cywilizowane ludy południa żyły bardziej rytmem świąt związanych ze zbiorami zboża, oliwy i winnej latorośli.
To przeciwieństwo okazało się niezwykle twórcze. Greccy bogowie zaczęli powoli upodobniać się w wielu aspektach do bogów miejscowych, zaś bóstwa autochtonów przebierano bardzo chętnie w greckie szaty, a do dawnych imion dodawano im nowe. Prawdziwego jednak przełomu dokonał na tym polu niewidomy bard rodem z Chios, działający w Smyrnie na przełomie IX i VIIIgo wieku pne, wielki i na wpół mityczny Homer. Ów tajemniczy poeta nie tylko spisał rytmicznym heksametrem bohaterskie wyczyny swych ziomków z czasów odległych wypraw wojennych, które stały się zalążkiem greckich ideałów i tożsamości narodowej, ale także – a był to zaiste zdumiewający „wynalazek” – wymyślił z zastanych wierzeń pochodzących z obu tak różnych kultur zupełnie nową religię. Opowieści o bogach nabrały nagle niezwykłej spójności i sugestywności, których niewątpliwie brakowało dawnym przekazom kultowym. Sto lat później dzieło to dodatkowo jeszcze usystematyzował i uzupełnił Hezjod, mieszkający w środkowej Grecji syn jońskiego emigranta z Kyme, miasteczka położonego 40 kilometrów na północ od Smyrny.
Nowa homerycka religia rozpowszechniła się bardzo szybko wśród greckich elit, szczególnie zaś na terenie Jonii. Wprowadzała ona inny rodzaj kultu, który w znacznej mierze wyeliminował dawne okrutne ofiary z ludzi, ale wymagał także innego rodzaju świątyń. Rewolucja religijna pociągnęła za sobą, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, rewolucję architektoniczną i stała się siłą napędową wielu innych ważkich przemian cywilizacyjnych.
Pierwsza duża świątynia nowego typu powstała na wyspie Samos, oddalonej zaledwie niecałe 30 kilometrów na zachód od Efezu. Z Kusadasi jest się tam stosunkowo łatwo dostać: stamtąd właśnie do głównego samijskiego portu Vathy (po grecku: Dolne Miasto) codziennie rano odpływa niewielki statek, by powrócić późnym popołudniem. Z Vathy jest zaś niecałe 20 kilometrów do dość skąpych, choć skądinąd dalej interesujących, resztek po dawnej świątyni Hery, zwanej Herajonem, wpisanej na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Można tam dojechać miejscowym autobusem, ale wtedy jest się zdanym na niedostosowany do potrzeb turystów miejscowy rozkład jazdy. Gdy się jednak jest w czwórkę lub w piątkę, to niewiele droższym – i znacznie wygodniejszym – rozwiązaniem będzie wypożyczenie małego samochodu w jednym z kilku punktów wynajmu tuż obok portu.
Herajon powstał jeszcze na przełomie VIIIgo i VIIgo wieku pne i wtedy był jeszcze niewielkim sanktuarium o długości nieco przekraczającej trzydzieści metrów. Niewątpliwą nowością było to, iż zbudowano go jak pałac otoczony kolumnadą. Nie była to jeszcze świątynia Hery, ale lokalnego bóstwa płodów ziemi, które miał symbolizować fetysz, kawałek drewna o niezwykłych kształtach. Poszerzono go w latach 570-550 pne do imponujących rozmiarów 105 na 52 metry dodając przy tym drugi rząd kolumn, zaś pierwotny fetysz został wtedy przypuszczalnie przeobrażony w rzeźbę Hery, którą to właśnie zaczynano powszechnie czcić jako małżonkę Zeusa, opiekunkę małżeństwa i rodziny. Po trzęsieniu ziemi, które nastąpiło krótko po inauguracji nowej świątyni, odbudowano ją raz jeszcze, tym razem z potrójnym rzędem kolumn. I choć już wkrótce potem wspaniałość budowli miała zostać przewyższona przez efeski Artemizjon, niemniej badacze są zgodni co do tego, że to właśnie samijski Herajon stanowił pierwotny wzór nowej greckiej świątyni i że tu właśnie bije źródło helleńskiej architektury klasycznej.
Dziś nie ma tam właściwie nic specjalnego do zobaczenia, poza kilkoma ocalałymi kolumnami, rzeźbami i mozaikami. Jak na miejsce pod patronatem UNESCO wydaje się wręcz być skandalicznie zaniedbane: szacowne kamienie porasta szybko pleniąca się trzcina. Wszystko co zdołano tam wykopać znalazło schronienie pod dachami wielu muzeów. Na Samos są aż dwa takie zbiory: jeden w Vathy, a drugi w Pythagorio, miasteczku stojącym na fundamentach starożytnej stolicy Samos, stosunkowo niedawno tak przemianowanym, aby uczcić pochodzącego stamtąd Pitagorasa. Naszą uwagę może w szczególny sposób zwrócić wyeksponowany w muzeum w Vathy kilkumetrowy kuros, czyli piękny młodzieniec wyobrażający przypuszczalnie kochanka, który miał, zgodnie z przedjońskimi wierzeniami, zapładniać Matkę Ziemię. Tej zaś towarzyszyły najczęściej piękne kory o tajemniczym uśmiechu. Niestety w samijskich zbiorach ich nie ma: można je za to obejrzeć w Atenach, Paryżu lub w Berlinie.
Religii homeryckiej nie sposób traktować wyłącznie w kategoriach „mitologii”. Była to bowiem stosunkowo dokładna choć z konieczności symboliczna narracja opisująca starcie dwóch bardzo różnych kultur, w wyniku czego wyłoniła się nowa jakość. Typowo ludzkie utarczki greckich bogów są odzwierciedleniem jak najbardziej realnych konfrontacji różnych wartości i różnych sposobów patrzenia na życie dwóch różnych populacji. Ponadto bogowie ci przedstawiają także wszelkie nieokiełzane siły – zarówno przyrody jak i ludzkiej psychiki – które raz człowiekowi sprzyjają, a raz są mu przeciwne. Trzeba więc było wypracować jakieś zasady, wedle których zorganizowane w niewielkie miasta-państwa społeczności mogłyby ułożyć sobie z nimi życie.
Niemniej najbardziej świadomym jednostkom należącym do ówczesnych elit tego rodzaju poetycka synteza w pewnym momencie wyraźnie przestawała wystarczać. Wyjaśnienie świata poprzez konflikt żywiołów i popędów było z pewnością częścią odpowiedzi na odwieczne ludzkie pytania o mechanizmy nim rządzące, niemniej brakowało w tym wszystkim jakiejś ogólnej jednoczącej zasady.
Kolejny umysłowy przełom dokonał się ponownie w Jonii, na początku VIgo wieku pne., za sprawą znamienitego obywatela Miletu, Talesa. Był to miejscowy arystokrata, niezwykle zaangażowany w sprawy swojego miasta, a przy tym wszechstronnie wykształcony i obyty w świecie: wiemy, że odbywał on podróże do Egiptu i być może do Babilonii. Przypisuje mu się dokonanie tak niezwykłych jak na ówczesne czasy osiągnięć jak pomiar wysokości egipskich piramid (dzięki znajomości pewnego Twierdzenia, które dziś jest zmorą gimnazjalistów), trafne przepowiedzenie zaćmienia słońca akurat w dniu bitwy decydującej o perskiej hegemonii nad Azją Mniejszą, wykorzystanie gwiazdozbioru Małej Niedźwiedzicy do nawigacji, a nawet sporządzenie projektu mającego na celu odwrócenie biegu rzeki Halys. I ten to właśnie niezwykle praktyczny mędrzec po raz pierwszy w dziejach ludzkości stwierdził, że wszystko co się dzieje w świecie ma jedną i tylko jedną przyczynę: miała nią być woda.
Pomysł ten wydawać się nam może nieco nieco dziwny, niemniej jest on jak najbardziej oparty na obserwacji, a nie na spekulacji. Tales doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że z wody tworzy się zarówno para, jak i lód, substancje o jakże różnych właściwościach. Wpadł zatem na genialny w swej prostocie pomysł, że jest tylko jedna substancja, która podtrzymuje wszystkie naturalne procesy, tyle że sama przy tym ulega niezliczenie wielu wielu przemianom, stanowiącym o różnorodności świata. Jego uczeń, Anaksymander, rozwinął tę intuicję w bardzo wyszukany sposób. Odkrył mianowicie, że nie sposób jest ustalić z jakiej to substancji wywodzą się wszystkie inne, zaś faktem jest jedynie niekończący się ciąg przemian. Początkiem wszystkiego i przez to zasadą (po grecku arche znaczy odtąd jedno i drugie) jest zatem bezkształtny apeiron, czyli bezkres, z którego wyłaniają się przeciwieństwa, takie jak zimno i ciepło, suchość i wilgotność, i tym podobne pary. Trochę na kształt hezjodowego Chaosu, z którego miał się wyłonić Uranos (niebo) i Gaja (ziemia), potem z ich związku wszyscy bogowie, a jeszcze dalej także, poprzez bogów, wszelkie istoty niższe, w tym też śmiertelni ludzie.
W tym kontekście zauważmy jeszcze, że dla Hellenów wyznających homerycką religię bogowie nie byli wcale najwyższą instancją decydującą o wszystkim, nie wykluczając nawet najważniejszego z nich, Zeusa. Ponad bogami istniała bowiem Konieczność – po grecku heimarnena, czyli to, co komu jest przeznaczone – a także ów tajemniczy Początek, z którego się oni wzięli. Pierwsi wywodzący się z Miletu filozofowie – philosophos znaczy zaś tyle co miłośnik mądrości – pragnęli zatem odnaleźć ową tajemniczą Osnowę świata i wyjaśnić tym samym w jaki sposób prawdziwie mądry człowiek powinien postępować, aby jego życie było udane.
Z Kusadasi udajemy się zatem w ślady pierwszych filozofów do ruin Miletu, około 60 kilometrów na południe. Na początku wizyty zapoznajemy się ze znalezionymi na miejscu zbiorami wyeksponowanymi w niewielkim muzeum. Potem idziemy szeroką drogą w stronę ogromnego rzymskiego amfiteatru. Wszędzie wokół też zachowało się sporo innych pozostałości słynnego miasta, takich jak agora, świątynie i termy, lecz tam niestety dojść nie sposób, bo w tej chwili jest to mocno podmokły teren. Chlupocząca w bucie zdesperowanego turysty woda przypomina mu nieco sarkastycznie o talesowej zasadzie wszechrzeczy.
Owszem, w czasach Talesa Milet był jednym z największych portów morza Śródziemnego, a jego okręty docierały zarówno do Kaukazu jak i Gibraltaru. Woda była rzeczywiście jego żywiołem. Także i w czasach św. Pawła był on jeszcze liczącym się portem, aczkolwiek już przegrywał konkurencję ze znacznie większym Efezem. Dziś morze odsunęło się stamtąd znacznie i można je wypatrzyć jedynie ze szczytu amfiteatru. Oczami wyobraźni możemy jednak zobaczyć leżący nieco w dole port oraz Apostoła Narodów żegnającego się w tym właśnie miejscu z przybyłymi zewsząd okolicznymi biskupami (por. Dz 20,17).
Jego słynna mowa pożegnalna kończy się jakże znamiennymi słowami:
We wszystkim pokazałem wam, że tak pracując trzeba wspierać słabych i pamiętać o słowach Pana Jezusa, który powiedział: Więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu. (Dz 20,35)
Dosłownie:
Jest czymś bardziej błogosławionym (lub szczęśliwym) raczej dawać niż brać.
To chyba najbardziej lakoniczna definicja miłości, która z kolei dla św. Jana stanowi naczelną Zasadę nie tylko stworzenia, ale też wewnętrznego życia samego Boga (por 1J 4,16). W tym samym miejscu, gdzie Tales głosił, że wszystko jest wodą, Paweł głosi wszem i wobec, że wszystko jest miłością.
Naszą eskapadę zakończmy ponownie w Efezie, pośrodku pozostałości starożytnego miasta. Wznosi się tam słynna biblioteka Celsusa, którą wybudowano około 130go roku ne, i która zawaliła się oraz spaliła podczas trzęsienia ziemi z roku 262. Jej pozostałości są dalej imponujące, szczególne zaś wrażenie robi wielka fasada, za którą jednak próżno by dziś szukać przechowywanych ongiś dwunastu tysięcy zwojów. Pod finezyjnymi kolumnami i ornamentami zachowały się jakimś cudem rzeźby czterech dam, będących personifikacjami filozoficznych ideałów z podpisami: Sophia – Mądrość, Arete – Cnota, Episteme – Doświadczenie i Ennoia – Świadomość. Były one zapewne świadkami niezliczonej ilości dysput, nauk, dociekań, ale także desperacji ludzkiego umysłu wobec nieogarnionych tajemnic rządzących światem, w którym człowiek musi jakoś żyć i szukać jakby po omacku (por. Dz 17,27), kim właściwie jest i do czego ma dążyć.
W tym czasie dominowała w imperium rzymskim filozofia stoicka, której główną zasadą było cnotliwe życie zgodne z naturą. I choć stoicy byli materialistami, to jednak wierzyli także, że światem kieruje Logos – niepojęty Rozum, który w ludzkim życiu objawia się jako Opatrzność. Nie oni jednak wymyślili to pojęcie, ale odziedziczyli je po wybitnym Efezjaninie żyjącym mniej więcej sto lat po Talesie, Heraklicie.
Heraklit nie uważał się za kontynuatora myśli Talesa. Wbrew niemu i jego uczniom zasadą świata uczynił ogień. To także nie powinno nas zbytnio dziwić: w jego bowiem czasach na przełomie VIgo i Vgo wieku pne zachodnie krańce Azji Mniejszej podporządkowali sobie właśnie Persowie, zaś miasta jońskie przypłaciły to licznymi zniszczeniami. Kolejne antyperskie powstania kończyły się dla nich tragicznie. Wyglądało więc na to, że najpotężniejszym żywiołem jest trawiąca wszystko pożoga, zaś świat i zachodzące w nim przemiany polegają na tym, że wszystko ze wszystkim toczy wojnę.
Heraklit wiedział jednak dobrze, że w jej wyniku świat nie ginie, a jedynie zmienia postać. Tak jak walki jońskich przybyszów z autochtonami dały nową jakość cywilizacyjną, tak też z pewnością stanie się podobnie także w przypadku nowego grecko-perskiego konfliktu. A to dlatego, że wszystkim rządzi tajemniczy Logos – Rozum, który z przeciwieństw wyprowadza wciąż nowe rzeczy. On to rządzi także ludźmi i bogami, a cała mądrość polega na podporządkowaniu się jego poruszeniom. Co ciekawe stoicy wpisujący się wiernie w myśl heraklitejską nazywali te poruszenia Logosu Duchem czy też Wiatrem (po grecku: Pneuma).
Zapewne św. Jan nie mógł jeszcze bywać w bibliotece Celsusa, bo zmarł około 30 lat przed jej powstaniem. Z pewnością jednak musiał nieraz rozmawiać właśnie ze stoikami i przypuszczalnie znał ich filozoficzne poglądy. I jest wprost czymś niesamowitym, iż w miejscu, w którym Heraklit kontemplował tajemniczą harmonię świata istniejącą pomimo tylu przeciwieństw, konfliktów i wojen, umiłowany uczeń Chrystusa rozpoczyna swą Ewangelię od słów En arche en ho Logos – Na początku było Słowo...
Słowo zostało człowiekiem abyśmy mieli życie (por J 1,14 i J 10,10)
Oczywiście jeden i drugi Logos pochodzą z zupełnie innych kontekstów kulturowych. Gdy chrześcijanin czyta Ewangelię, to wie dobrze, że termin arche nawiązuje do początku stworzenia z księgi Rodzaju, zaś logos – to Słowo, jakie Bóg wypowiada, gdy stwarza kolejne byty w kolejnych dniach (por. Rdz 1,1-3). Owo Słowo jest Drugą Osobą Trójcy Świętej i przyoblekło się w człowieka (według pięknego określenia papieża Damazego z IV wieku), abyśmy sami mogli stać się podobnymi do Boga jako Jego adoptowane dzieci.
A jednak możliwa jest także czysto grecka lektura janowego Prologu (J 1,1-18). Taki tekst mógłby zrozumieć każdy wykształcony filozoficznie Grek, choć równocześnie musiałby on być dlań przeraźliwie szokujący. To, że Logos jest jakimś wielkim Bogiem potężniejszym od bogów olimpijskich – to uznawał także cesarz-filozof Marek Aureliusz żyjący w połowie IIgo wieku ne. To jednak, że jest On równocześnie ponad światem, ale przyszedł na ziemię do ludzi po to, aby oni mogli stać się Jego dziećmi, musiało być już bardzo dziwne i mało sensowne. Owszem, bogowie olimpijscy schodzili często na ziemię po to, aby załatwiać jakieś porachunki z ludźmi, lub też dlatego, że... chcieli mieć ze śmiertelnikami potomstwo. Tu jednak mowa jest o innym narodzeniu: ani z krwi, ani z żądzy, ani z woli... lecz z Boga-Logosu. I to wszystko po to, aby człowiek zdołał odrodzić się do nowego rodzaju życia, które będzie przypominać istnienie samego Logosu! Brzmiało to zapewne w greckich uszach tak dziwnie, iż mogło być wręcz odebrane jako swoisty „bełkot”! Nie pasowało to ani do Homera, ani do Heraklita, ani do stoicyzmu, ani do jakiejkolwiek innej filozofii.
A jednak ów nieco „pomylony” przekaz niósł wraz z sobą nowego rodzaju mądrość, której istnienia starożytna filozofia nawet nie mogła podejrzewać. Musimy wciąż pamiętać o tym, iż Grecy wierzyli, że ich bogowie są chorobliwie zazdrośni jeśli chodzi o własną nieśmiertelność i że bronią zazdrośnie wszelkich swoich prerogatyw przed ludźmi. Bo gdy Prometeusz wykradł z Olimpu ogień, okrutnie go ukarali. Nic też nie mogą zrobić przeciw Konieczności i choćby nawet tego bardzo chcieli, to nie mogą nikogo złego przemienić w dobrego, ani też znieść śmierci. Jedynie wybitni i nieliczni herosi mogli stać się godni wyniesienia na Olimp i osiągnąć w ten sposób upragnioną nieśmiertelność.
Tymczasem Prolog mówi coś zupełnie innego o Zasadzie świata, o Bogu i o człowieku. Zasadą Świata jest owa niezrozumiała dla pogan postawa Boga, która każe mu przychodzić do każdego człowieka i prosić go o przyjęcie daru nieśmiertelności. Dar ten może być odebrany tylko wtedy, gdy człowiek przyjmuje przychodzącego Boga i daje mu się stworzyć do nowego sposobu istnienia – to jest gdy „rodzi się na nowo” jako dziecko Boże. Bo ów tajemniczy Bóg-Logos jest także władny stwarzać – nie z przeciwieństw, ale zupełnie z niczego – wszystko na nowo. Trzeba mu tylko zaufać i stosować się do Jego zaleceń. Aby osiągnąć nowy rodzaj życia będący spełnieniem wszystkich ludzkim dążeń i marzeń nie są zatem potrzebne żadne bohaterskie wyczyny w rodzaju dwunastu prac Heraklesa: potrzebna jest jedynie ufna wiara. Nawet dla sytych i pewnych siebie obywateli niezwyciężonego imperium był to kolejny po Homerze i Talesie wielki przełom w pojmowaniu siebie i swojego życia, któremu dotychczasowe filozofie i kulty nie potrafiły na dłuższą metę sprostać.
Ciąg dalszy losów starożytnej cywilizacji basenu morza Śródziemnego pokazał z całą mocą, jak bardzo prawdziwe okazały się prorocze słowa Umiłowanego Ucznia Chrystusa:
Wszystko bowiem, co z Boga zrodzone, zwycięża świat; tym właśnie zwycięstwem, które zwyciężyło świat, jest nasza wiara. (1 J 5,4)
Jacek Święcki
© 1996–2012 www.mateusz.pl