TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ IX
Cywilizacja grecka była bodaj pierwszą, w której dało o sobie znać dążenie każdego człowieka do wielkości i nieśmiertelności w sposób tak powszechny i namacalny. Jeśli się tylko dobrze wczytać w helleńskie eposy, dokładniej przyjrzeć się starożytnym rzeźbom epoki klasycznej i przeanalizować tematy, które wtedy najbardziej ekscytowały ogół filozofów, wnioski nasuwają się same. Mianowicie takie, że greccy bogowie religii homeryckiej byli właściwie projekcją marzeń ówczesnych ludzi o samych sobie. Byli potężni i piękni w taki sposób, w jaki każdy z nas spontanicznie chce być potężny i piękny. A także nieśmiertelni, bo przecież każdy z nas, intuicyjnie i spontanicznie, nie chce przyjmować do wiadomości faktu, że kiedyś w ogóle go nie będzie, podczas gdy świat będzie istniał tak, jakby w ogóle nikogo z nas nigdy przedtem na nim nie było.
Mniemanie o boskim przeznaczeniu człowieka wspierało niemal powszechne przekonanie o wspólnym pochodzeniu ludzi i bogów. Nie na darmo św. Paweł zwracając się do Ateńczyków cytuje znany poemat swego ziomka, pochodzącego z okolic Tarsu Aratosa: Jesteśmy bowiem z Jego rodu (Dz 17,28b). I choć poeta miał tu na myśli Zeusa, a nie Jedynego Boga Izraela, to przecież sformułowanie to w zaskakujący sposób pokrywa się z przesłaniem Ewangelii, gdzie sam Jezus przypomina zapewne zdumionym takim postawieniem sprawy uczonym w Piśmie:
Czyż nie napisano w waszym Prawie: Ja rzekłem: Bogami jesteście? (J 10,34b)
Przyjrzyjmy się zatem nieco bardziej wnikliwie marzeniom i wyobrażeniom o spełnionym życiu, jakie kierowały ludźmi, którym Apostołowie działający w Azji Mniejszej głosili Dobrą Nowinę.
Wiemy już, że bogowie jawili się starożytnym jako istoty chorobliwie wręcz zazdrosne o swój wyższy status, niczym arystokraci nie spoufalający się nigdy ze „zwykłymi ludźmi”. Życie uczy jednak, że czasem także i komuś z prostego ludu udaje się niekiedy dołączyć do wyższych kręgów w uznaniu jakichś wielkich zasług. Najczęściej osiąga się to stopniowo, poprzez długą wspinaczkę po kolejnych szczeblach drabiny przywilejów społecznych, to znaczy uporczywie zdobywane awanse i żmudne budowanie swej pozycji wśród wielkich tego świata. Toteż nic dziwnego, że dość prędko pojawiły się w świecie helleńskim mistyczno-filozoficzne koncepcje „apoteozy” (czyli dołączenia do grona bogów) polegające na stopniowym pokonywaniu różnorakich prób i zdobywaniu nowych doświadczeń.
Pierwszym tego przejawem były specjalne bractwa, które powstawały wokół świątyń znanych bogów i bogiń. Ich celem było wprowadzanie adeptów w misteria, to znaczy szczególnego rodzaju praktyki kultowe mające ich doprowadzić do intymnej znajomości z takim czy innym bóstwem. Polegały one nie tylko na modlitwach, ofiarach i innych rozpowszechnionych praktykach religijnych, ale także na daleko niekiedy posuniętej ascezie. Treści misteriów były ściśle tajne, a za ich ujawnienie groziły przerażające kary. Najwytrwalsi mieli w nagrodę zostać po śmierci przemienieni w gwiazdy, które, jak to wtedy uważano, należą do świata niepodlegającego żadnym przemianom ani zepsuciu.
Potem pojawiły się bardziej wyszukane koncepcje filozoficzne. Plutarch, wielki pisarz i kapłan delfickiej świątyni, niewiele młodszy od św. Jana Ewangelisty, wierzy, że człowiek prowadzący heroiczne życie zostanie umieszczony w najszczęśliwszej części Podziemia, zwanej Polami Elizejskimi. Potem, z herosa może przemienić się w daimona, to znaczy nie tyle demona (diabła), co półboga, który może powrócić do życia w normalnym świecie, ale i tak po kilkusetletnim życiu musi ponownie umrzeć. Dopiero najbardziej zasłużone daimony mogą zostać zaproszone na Olimp i dostąpić nieśmiertelności po wypiciu tajemniczego napoju zwanego ambrozją.
Innym sposobem awansu na boga było urodzenie ze związku istoty śmiertelnej z nieśmiertelną. Religia homerycka pełna jest przecież barwnych opowieści o miłostkach Olimpijczyków z ziemianami oraz o ich dzieciach obdarzonych zazwyczaj jakimiś nadprzyrodzonymi mocami. Grek widząc kogoś obdarzonego niezwykłą siłą, mądrością, pięknością czy też rzadką umiejętnością, bardzo chętnie widział w nim potomka jakiegoś boga czy też bogini.
Niezwykle pouczająca jest tu przygoda, jaka spotkała Pawła i Barnabę w Listrze (pośrodku Azji Mniejszej) po uzdrowieniu kaleki o bezwładnych od urodzenia nogach:
Na widok tego, co uczynił Paweł, tłumy zaczęły wołać po likaońsku: «Bogowie przybrali postać ludzi i zstąpili do nas!» Barnabę nazywali Zeusem, a Pawła Hermesem, gdyż głównie on przemawiał. A kapłan Zeusa, który miał świątynię przed miastem, przywiódł przed bramę woły i przyniósł wieńce, i chciał razem z tłumem złożyć ofiarę. (Dz 14,11-13)
Cud był po prostu tak wielki, że musiał pochodzić od bogów, bo nawet półboscy herosi nie daliby tu rady!
W takim kontekście trudno się dziwić, że mieszkańcom imperium rzymskiego tak łatwo było uznać w panujących cesarzach, jeśli już nie samych bogów, to na pewno niebiańskich potomków i przyszłych bogów. Dysponowali oni przecież wręcz „nadludzką”, jak na ówczesne wyobrażenia, siłą potężnego państwa, któremu nikt i nic nie zdołało się aż dotąd przeciwstawić. Dlatego chętnie przyjmowano do wiadomości, że Juliusz Cezar jest synem Afrodyty (w Rzymie zwanej Wenus), a Domicjan – synem Zeusa (zwanego w Rzymie Jowiszem). I, rzecz jasna stawiano im świątynie. Początkowo dopiero po śmierci, ale począwszy od Domicjana, kolejnego po Neronie prześladowcy chrześcijan, już za ich życia.
Wbrew pozorom uzyskanie pozwolenia na budowę świątyni poświęconej cezarowi wcale nie było łatwe. Wiązało się z przywilejem, zwanym neokorią. Miasto, które zdołało go uzyskać było w szczególny sposób chronione przez rzymskie władze i miało znacznie większe możliwości rozwoju. Z tego też względu odmówienie złożenia ofiary cezarowi było nie tylko powszechnie uważane za rzucenie otwartego wyzwania rzymskim porządkom, ale przede wszystkim jako akt świadomego wyrządzania szkody współobywatelom.
Tak się składa, że wszystkie siedem miast będących adresatami apokaliptycznych listów z biegiem czasu uzyskały neokorie, aczkolwiek nie wszystkie je już miały w czasie gdy św. Jan przebywał na Patmos i otrzymał swe Objawienie. Najwyraźniejsze ślady kultu cesarskiego możemy zobaczyć w Efezie, w Sardes i w Pergamonie, gdzie zachowały się wspaniałe pozostałości świątyń Domicjan, Trajana, Hadriana, Augusta i jeszcze paru innych. W ich pobliżu nierzadko zachowały się płyty z greckimi i łacińskimi napisami nazywających rzymskich cezarów „panami ziemi i morza”, „boskimi opiekunami”, „zbawcami” – i wieloma podobnymi sformułowaniami.
W muzeum archeologicznym w Efezie możemy ponadto zobaczyć zachowane resztki gigantycznego pomnika cesarza Domicjana. Niezapomniana jest twarz imperatora gdzie brakowi wszelkich ludzkich uczuć towarzyszy wielka pewność siebie i, co zadziwiające, spora doza inteligencji. Jest to twarz psychopatycznego zarozumialca, dla którego cały świat kręci się wyłącznie wokół niego, tak że nikt i nic się nie liczy, oprócz własnych zachcianek i ambicji. Do tego jeszcze ogromna ręka z zaciśniętą pięścią. Groza nad grozami. On to właśnie, jako pierwszy rzymski cesarz, w jawny sposób pozbawił jakiejkolwiek władzy ostatnie tradycyjne rzymskie instytucje republikańskie, które jeszcze dotąd mogły stanowić powszechnie obowiązujące prawo, takie jak senat. Zastąpił je kierowaną osobiście monarchią despotyczną tak sprawowaną, jakby on sam był rzeczywiście „panem i bogiem”, zgodnie z tym, jak kazał się do siebie zwracać. Jeśli prześladował chrześcijan, to niejako „przy okazji”. Zamierzał bowiem wyniszczyć tych wszystkich, którzy ośmielali się mieć w ogóle jakiekolwiek własne zdanie, nieważne czy był to znany filozof, wpływowy arystokrata, czy też głosiciel nowej religii.
W czasie gdy św. Jan przebywał na wyspie Patmos, na wygnaniu pozostawało także bardzo wielu znanych mędrców i artystów, którym udało się zbiec przed gniewem Domicjana. Był wśród nich także Dion z Prusy, miasta położonego na północno-zachodnich wybrzeżach Azji Mniejszej (obecnie Bursa). Ponieważ ujął się za przyjacielem senatorem, zaraz potem zamordowanym na rozkaz cesarza, musiał uciekać z Rzymu i decydować się na długą tułaczkę. W przebraniu żebraka przemierzył całe Bałkany i dotarł do aż ujścia Dunaju – ostatniej rzymskiej placówki strzegącej imperium przed barbarzyńcami z północy. Nie było to dla niego łatwe: pochodził z bogatej rodziny, w Rzymie opływał we wszystko i w momencie życiowej katastrofy miał już ponad 50 lat.
Na wieść o śmierci Domicjana i o objęciu władzy przez zaprzyjaźnionego z nim Nerwę, pospiesznie wrócił do Rzymu i tam kontynuował karierę wziętego filozofa. Ale jego serce zmieniło się całkowicie w wyniku kilku lat ekstremalnych doświadczeń. Wiedział już, że ani bogactwo, ani pochodzenie, ani wielkie osiągnięcia, ani potęga, ani sława ani nic z tych rzeczy nie decydują o wielkości człowieka, ani o tym, czy uda mu się dobrze przeżyć własne życie. Decyduje coś zupełnie innego: stopień upodobnienia się do bogów poprzez kontemplację ich dobroci i piękna.
W rok po powrocie z wygnania, to jest w 97 roku n.e., Dion przybył do Olimpii na igrzyska i tam wygłosił swą słynną mowę o religii. Mowę, która do dziś urzeka nas swą spontaniczną autentycznością, której tak często brak w napuszonych mowach starożytnych oratorów. Przekonanie o bóstwie, mówi Dion, jest tak powszechne w ludzkich umysłach, że nie sposób go w żaden sposób podważyć. Świadczą o tym najpierw poeci, przedstawiający w urokliwych wierszach najskrytsze pragnienia wszystkich bez wyjątku ludzi odnośnie boskiej potęgi, piękna i nieśmiertelności. Potem świadczą o tym także ustawodawcy formułujący w jawny sposób prawa, których musi przestrzegać każdy, kto chce podążać drogą wyznaczoną człowiekowi przez bogów. Świadczą o tym także artyści, którzy przedstawiają bogów w postaci rzeźb i obrazów. Najdoskonalszy zaś wyraz owym wrodzonym człowiekowi przekonaniom dają filozofowie, którzy starają się opisać boskie przymioty.
Dion przemawiał w miejscu, gdzie stał słynny posąg Zeusa dłuta wielkiego starożytnego rzeźbiarza, Fidiasza. Filozof zdaje sobie dobrze sprawę z tego, że rzeźby są jedynie bladym przybliżeniem doskonałości bogów, których przedstawiają i że niejednego mogą tym wprowadzić w błąd. A jednak są potrzebne, bo w ten sposób bogowie stają się ludziom bliżsi, ludzie mogą łatwiej komunikować się z nimi. Ponadto tak doskonale wykonana statua jak właśnie fidiaszowy Zeus jest czymś więcej niż jedynie przybliżoną podobizną boga: wpatrując się w nią uważnie można bowiem lepiej wniknąć w jego potęgę i dobrotliwą przychylność wobec ludzi.
Dion kończy swą mowę w iście wstrząsający sposób, bo oto sam Zeus zdaje się przemawiać ze swego posągu do odprawiających igrzyska w następujący sposób:
„Jeśli chodzi o wasze zawody sportowe, składane ofiary i ryty, to wszystko to wspaniale robicie. Ale z wielką konsternacją zauważam, że:
O siebie nie dbacie, niczym starcy zgięci wiekiem
Obdarci, w brudnych łachmanach i nieogarnięci!” (por. Odyseja XXIV, 249-250)
Tak właśnie zwraca się do swego ojca nierozpoznany Odyseusz, gdy po długiej tułaczce wraca na rodzinną Itakę. A zaraz potem dodaje: Owszem, coś królewskiego masz w całej postawie.
Dla Diona zatem sens ludzkiego życia sprowadza się do upodobniania siebie do bogów, w czym mają im pomóc poeci, ustawodawcy, artyści i filozofowie. Zauważmy to dobrze: niekoniecznie religia i jej ryty! Każdy z nas powinien przypomnieć sobie o swej upadłej wielkości, zedrzeć z siebie brudne łachmany, wyprostować się, a następnie przywdziać boskie szaty i postawy, które może kontemplować w najdoskonalszych ludzkich dziełach – czy to mowy, czy to sztuki – powstałych z boskich inspiracji. Religia oparta na strachu przed gniewem bóstw powinna ustąpić naturalnemu przyciąganiu, jaki lepszy świat Olimpijczyków wywiera na nasze odczucia, wyobrażenia i aspiracje.
Niektórzy współcześni komentatorzy zwracają uwagę na fakt, iż podobnego rodzaju filozofię dzieła sztuki, która do złudzenia przypomina prawosławną teologię ikony, Dion mógł przejąć od wielkich pracowni artystycznych, z którymi mógł się zetknąć podczas swych licznych podróży. Najbliższa w stosunku do rodzimej Prusy była słynna szkoła rzeźbiarska w Pergamonie. Ale Azja Mniejsza szczyciła się także inną prestiżową wytwórnią rzeźb w Afrodyzji, położonej mniej więcej w połowie drogi między Efezem i Laodyceą.
Dziś jest to niewielkie tureckie miasteczko Geyre, do którego mało kto zagląda. Bo przecież trzeba by zjechać „aż” trzydzieści pięć kilometrów w bok od drogi, przez którą przetaczają się tysiące autokarów wiozące turystów uskuteczniających klasyczne „objazdówki” po głównych atrakcjach Turcji. Szkoda czasu, nieprawdaż? No i właśnie: powiedziałbym, że w Turcji można zrezygnować z wielu rzeczy, ale akurat z Afrodyzji żadną miarą się nie wolno. Na miejscu zastaniemy bowiem setki rzeźb, z których niemal każda stanowiłaby chlubę niejednego słynnego muzeum. Na uwagę zasługuje i Prometeusz, którego Herakles uwalnia z okowów, i Bellerofont z uskrzydlonym Pegazem, i trzy Gracje, i zapadające w pamięć greckie scenki rodzajowe, i niezliczone posągi rzymskich arystokratów z niezwykłymi wyrazami twarzy i całe mnóstwo wszelkich innych artystycznych niezwykłości. Mamy wrażenie, że jesteśmy w jakimś starożytnym Hollywood, gdzie absolutnie każdy może znaleźć sobie jakiegoś „idola”, o którym mógłby śnić po nocach.
Wszystko to odnaleziono stosunkowo niedawno, gdyż Afrodyzję odkryła amerykańska misja archeologiczna dopiero w latach 50tych XX wieku. Szkoła rzeźby powstała tu nieprzypadkowo, gdyż tuż obok znajdowały się złoża wyśmienitego gatunkowo marmuru. W IVtym wieku n.e. miasto zniszczyło trzęsienie ziemi, zaś w następnym wieku posągi bóstw, herosów i władców przestały mieć rację bytu, bo właśnie nadeszła nowa chrześcijańska epoka. Miejscową świątynię Afrodyty zamieniono na kościół, zaś miasto zmieniło nazwę na Stauropolis, to znaczy Krzyżogród. Wkrótce jednak ziemia znów się zatrzęsła i opuszczone miasto szybko zniknęło pod kolejnymi warstwami gruntu. Dziś możemy podziwiać jednak kilka znakomicie zachowanych budowli, takich jak ogromny portyk świątyni Afrodyty, odeon, gdzie obradowała rada miejska, Sebasteion, czyli świątynia cesarza Augusta i ogromny stadion. Jest to bardzo miłe miejsce, nadające się jak najbardziej na rodzinny piknik spędzony na łonie natury w cieniu wytwornych kolumn. Po kontemplacji podobizn olimpijskich bóstw, Afrodyzja oferuje nam także przedsmak rozkoszy Pół Elizejskich.
Dobra Nowina odpowiedziała na duchowe aspiracje ówczesnych mieszkańców imperium rzymskiego w zaskakujący sposób. Głosiła, że Bóg tak kocha wszystkich ludzi, iż każdemu z nich chce dać udział w swym własnym bóstwie, nawet tym, którzy teraz są źli i nieprzygotowani do dostąpienia takich zaszczytów. Dawała udział w nieśmiertelności już od teraz dopuszczając wiernych nie do stołu Olimpijczyków, gdzie miała na nich czekać ambrozja, ale do stołu eucharystycznego, gdzie spożywano Ciało i Krew Pańską. Dlatego właśnie wczesnochrześcijańska Didache (spisana nauka apostolska) nakazuje wiernym, aby po spożyciu Komunii Świętej kierowali takie oto dziękczynienie do Boga:
Dziękujemy Ci, Ojcze nasz, za wiedzę, wiarę i nieśmiertelność, jakie nam dałeś poznać przez Jezusa, Syna Twego.
Aby stać się nieśmiertelnym i osiągnąć szczęście, do którego aspiruje każdy człowiek jest bowiem tylko jeden warunek: przyjąć Chrystusa, który jest prawdziwym obrazem Boga, przylgnąć do Jego zasad (por. J 15,10), napełniać się dążeniami Jego serca (por. Flp 2,5) i tylko od Niego uczyć się mądrości (por. Kol 2,3). Odwrócić się od własnych fałszywych wyobrażeń o bóstwie, spełnieniu i szczęściu – i zaufać Temu, który lepiej od nas samych wie, co w nas jest (por. J 2,25). I nade wszystko wpatrując się w jasność Pańską, upodobniać się coraz bardziej do Niego (por. 2Kor 3,18). Nie poprzez własny wysiłek, ale mocą Jego łaski.
Jacek Święcki
© 1996–2012 www.mateusz.pl