TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ XI
Któż z nas w dzieciństwie nie czytał o tajemniczych wyspach, gdzie piraci, czy też rozbitkowie, ukrywali złoto i drogie kamienie, z nadzieją odzyskania ich, gdy tylko okoliczności na to pozwolą? Kto z nas nie marzył o tym, aby samemu odkryć taki porzucony skarb i w ten sposób stać się niemal natychmiast bogatym i sławnym?
Otóż podróż na Patmos ma w sobie coś z wyprawy w poszukiwaniu zagubionego skarbu. Nie chodzi tu, co prawda, o szlachetne kruszce i wykonane z nich kosztowności, ale o odnalezienie sensu Księgi, w której zawarte są ostateczne tajemnice dotyczące Boga, człowieka i świata, a które zostały jakby zagubione. Bo przecież gdy tylko zaczynamy czytać Apokalipsę, w pierwszej chwili rozumiemy z niej bardzo niewiele, a jeśli już nawet coś zaczęliśmy rozumieć, to po jakimś czasie okazuje się, że było to zupełnie błędne rozumienie. Wielu egzegetów, nawet spośród tych największych, bezradnie rozkłada ręce mówiąc: „W tym życiu tego się już chyba nie dowiemy, bo znaczenie wielu symboli rozpłynęło się w mrokach ludzkiej niepamięci. W niebie pierwszą osobą, z którą będę chciał porozmawiać będzie z pewnością św. Jan – i wtedy zasypię go pytaniami”.
A jednak każdy udający się na Patmos pielgrzym żywi nie do końca racjonalną nadzieję, że tam wreszcie bodaj niewielka część z tego utraconego bezpowrotnie skarbu da się jednak odzyskać i tajemniczy tekst janowego Objawienia przemówi do niego w podobny sposób jak do tych, którzy je słuchali i czytali jeszcze za życia natchnionego Autora. Dlatego też szuka tam uparcie czegoś, co przypominałoby mu wrażenia z lektury Apokalipsy. Tym większe może być jego zdziwienie gdy, już na miejscu, dowiaduje się, że jeszcze na długo przed św. Janem Patmos było siedzibą wywodzącego się z homeryckiej tradycji pogańskiego kultu.
Starożytni Grecy nie uważali Patmos za zwykłą wyspę, jakich to setki zapełniają morze Egejskie. Wierzyli, że wyłoniła się ona z morskiego dna za przyczyną Artemidy. Gdy ta bowiem tylko ujrzała, że bogini Selene (czyli Księżyc) opromienia swym blaskiem pogrążony w morskiej głębinie tajemniczy skrawek lądu, poprosiła Zeusa i Posejdona, aby go dla niej wydobyli. Potem gdy Orestes, zabójca własnej matki, która to wcześniej zabiła jego ojca, schronił się na Patmos, aby uniknąć gniewu Eryni (tak Grecy nazywali demony zemsty, dręczące zabójców niemożliwymi do stłumienia wyrzutami sumienia zdolnymi wtrącić w szaleństwo), Artemida nakazała mu sprowadzić swój posąg z Taurydy (obecnie Krym). Gdy tego dokonał, przywożąc z sobą także swą siostrę Ifigenię, kapłankę Artemidy, bogini uwolniła go od winy i związanej z nią choroby psychicznej. Wtedy Orestes wzniósł dla niej na Patmos pierwszą świątynię tuż pod szczytem ponad 250-metrowego wzgórza i, wraz z Ifigenią, ustanowił jej kult.
Historię tę znamy nie tylko z opartych na mitologicznych wątkach poematów i sztuk teatralnych, ale także z inskrypcji odnalezionej na terenie dawnej świątyni Artemidy, zwanej wtedy Scytyjską (w starożytności Scytią nazywano krainę na północ od Krymu), pochodzącej z przełomu IIgo i IIIgo wieku ne. Głosi ona, że bogini wybrała niejaką Berę, córkę lekarza Glaukiosa, na kapłankę w celu składania jej ofiar z młodych koźląt i spożywania ich zgodnie ze miejscowym kultem. Przytacza także historię posągu bogini i podkreśla niezwykłość cudu uzdrowienia Orestesa, a w związku z tym także świętość samego miejsca.
Oprócz świątyni Artemidy archeologom udało się odkryć na Patmos także ślady po świątyniach innych bogów, a także inskrypcję, z której wynika, że na wyspie istniał jeszcze hipodrom, na którym organizowano wyścigi z okazji festynów ku czci patronki wyspy. A zatem nie było to bynajmniej jakieś tam zapomniane przez wszystkich odludzie, jak je sobie wielu z nas zwykło wyobrażać, ani kamieniołom, do którego zsyłano więźniów, ani też ciężkie więzienie. Wręcz przeciwnie: była to stosunkowo duża przystań na szlaku wodnym z Rzymu do Efezu i Miletu, a także znane i poważane w starożytnym świecie miejsce kultu, nad którego bezpieczeństwem czuwał, z położonego tuż nad świątynią Artemidy solidnie umocnionego zamku, rzymski garnizon.
W tym świetle zupełnie inaczej możemy spojrzeć na lakonicznie stwierdzenie, w którym św. Jan dzieli się z nami powodem swej obecności na wyspie Artemidy: Ja, Jan, wasz brat i współuczestnik w ucisku i królestwie, i wytrwałości w Jezusie, byłem na wyspie, zwanej Patmos, z powodu słowa Bożego i świadectwa Jezusa (Ap 1,9). To zaś niekoniecznie oznacza, że został zesłany przez rzymskie władze. Wszak Nowy Testament w podobny sposób mówi także o misji Pawła i Barnaby: W tym mieście [tj. w Derbe] głosili Ewangelię i pozyskali wielu uczniów, po czym wrócili do Listry, do Ikonium i do Antiochii, umacniając dusze uczniów, zachęcając do wytrwania w wierze, bo przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa Bożego (Dz 14,21-22). Użyte zwroty zdają się jedynie sugerować, że Jan był na Patmos z powodu misji ewangelizacyjnej, której celem było przede wszystkim głoszenie Dobrej Nowiny miejscowej ludności.
Nie przeczy to bynajmniej wczesnochrześcijańskim źródłom, które łączą ten pobyt z ostatnimi latami rządów cesarza Domicjana i rozpętanym przezeń terrorem. Owszem, władze Efezu mogły właśnie wtedy chcieć się pozbyć mało prawomyślnych filozofów (niekoniecznie aktywnych chrześcijan!) i kazać im zniknąć. Gdyby Jan miał być poddany podobnie krwawym prześladowaniom, jak za cesarza Nerona, wtedy skończyłby zapewne na arenie. Albo też w kamieniołomach, tak jak św. Klemens, czwarty w historii papież i uczeń św. Piotra, najprawdopodobniej zesłany na Krym w pierwszych latach rządów cesarza Trajana, gdzie też zmarł w102 roku ne. Tymczasem wczesnochrześcijańska tradycja głosi, że rzymski gubernator wyspy Laurentius pozwolił Janowi poruszać się po Patmos swobodnie, tak że dokonał tam wielu nawróceń i zdziałał wiele cudów. Podczas pobytu miał mu towarzyszyć wymieniany w Dziejach Apostolskich diakon św. Prochor (por. Dz 6,5), który też spisał wszystkie słowa Objawienia pod dyktando posuniętego w latach Apostoła.
Podróż wodolotem z Samos na Patmos zajmuje jedynie godzinę. Wokół mija się od czasu do czasu skaliste całkowicie bezludne wysepki. Przy nieco mocniejszej fali co wrażliwsi podróżni mogą ją jednak ciężko przeżyć. Gdy się jednak już przypływa do portu Skala, a pojazd śliga się po nieskazitelnie błękitnych wodach półkolistej zatoki, trudno nie ulec urokowi miejsca. Przed nami rozciąga się urocze greckie miasteczko o białych domkach, zaś nad nim, wokół wysokiego wzgórza usadowiło się inne, na oko całkiem podobne do tego w dole. Nad nim zaś górują imponujące mury klasztoru wyglądającego niemal jak bajkowy zamek na szczycie szklanej góry.
Na dłuższe rozglądanie się nie ma jednak czasu. Trzeba natychmiast jechać podstawionym właśnie autobusem do górnego miasteczka, którego nazwa Chora (gr. poza czymś) wskazuje na to, że budowano je od początku jego istnienia wokół murów klasztoru. W autobusie odnajdujemy atmosferę wziętą żywcem z klasycznego PRLu: nieco zdezelowane siedzenia, hałaśliwy, wysokoemisyjny silnik oraz pan konduktor z plikami różnokolorowych biletów, które na szczęście, podobnie jak w 50 lat temu w Polsce, też nie są drogie. No i ruszamy z kopyta czterokilometrową drogą po tutejszych serpentynach.
Już po kilku minutach, mniej więcej w połowie trasy, widzimy groźnie wyglądający grecki napis „Apokalypsis”. Okazuje się, że tu trzeba wysiąść, aby dojść do groty Objawienia. Jan tam gdzieś właśnie modlił się i medytował w absolutnej ciszy i samotności, w połowie wysokości wzgórza pomiędzy portem i świątynią Artemidy, która stała prawie w tym samym miejscu co obecny klasztor.
Z metafizycznej zadumy wyrywa nas nagle krzyk konduktora i pisk jadących z nami dzieci. Autobus nagle zatrzymuje się przed budynkiem należącej do Kościoła prawosławnego szkoły, drzwi pojazdu otwierają się i wypadają z nich ludziki z torbami i tornistrami. Konduktor tłumaczy swoje zachowanie zdumionym pasażerom w łamanej angielszczyźnie: „A to łobuzy! Chcieli się wszyscy urwać na wagary, ale ja znam ich rodziców i dobrze wiem, gdzie oni mieli wysiąść!”. Jak się okazuje, nawet i Apokalipsa może być czasem zabawna…
Na końcu trasy czeka na nas punkt widokowy na port, zatokę i całą północną część wyspy. Jest to jeden z owych widoków typu „Zobaczyć i umrzeć”. Jest tak pięknie, że można by w zasadzie zrezygnować z czegokolwiek innego, usadzić się na tarasie pobliskiej kawiarenki, przez parę godzin sączyć filiżankę parzonej po miejscowemu kawy i tylko patrzeć, patrzeć i patrzeć… A jakby zdrętwiały nogi, to można jeszcze przejść się bez żadnego planu po bielutkim miasteczku i tam, w którejś z licznych pracowni artystycznych, kupić na pamiątkę jakąś nastrojową ikonę. Jednym słowem, pierwsze wrażenia na Patmos stanowią dokładne przeciwieństwo wrażeń po pierwszej lekturze Apokalipsy!
Na takie ekstrawagancje nie można sobie jednak pozwolić, bo zarówno klasztor jak i grota Objawienia są otwarte jedynie do wpół do drugiej, a wodolot wraca na Samos już o piątej. A zatem idziemy kamiennymi schodami ostro w górę za strzałkami informacyjnymi – i już za chwilę przekraczamy opasłe mury monastyru pod wezwaniem św. Jana Teologa. Najpierw wchodzi się na niewielki dziedziniec, nad którym wznoszą się półokrągłe łuki. Na kamiennym bruku wygrzewają się rude koty, a pod krużgankiem siedzi pogrążony w zadumie brodaty mnich, któremu dobrze patrzy z oczu.
Przez krużganek wchodzi się do niewielkiego kościoła i bocznych kaplic. Wszystkie one pokryte są bajecznymi malowidłami z różnych epok, przy czym najstarsze z nich pochodzą z okresu fundacji klasztoru, to jest z końca XIgo wieku. Piękne są też drewniane ikonostasy, odrzwia, kandelabry i sprzęty liturgiczne. Po obejrzeniu części sakralnej można jeszcze wspiąć się dwa piętra wyżej na górny taras, z którego znów roztacza się iście boska panorama na całą wyspę i gdzie znajdują się kamienne dzwonnice: jedna z pięcioma dzwonami zawieszonymi na dwóch rzędach łuków i inna mniejsza z dwoma. Pomiędzy górnym tarasem i dziedzińcem można jeszcze rzucić okiem na opuszczone cele mnichów.
Największe wrażenie na przybyszach robi jednak muzeum, którego zbiory można porównać jedynie ze zbiorami klasztoru św. Katarzyny na Synaju. Choćby takie jak Ewangelia św. Marka z Vgo wieku, grecka wersja księgi Hioba z VIIgo wieku, niezwykle rzadki pektorał z VIgo wieku, „Ecce Homo” Dominika Teotokopulosa, czyli słynnego „El Greca”, z okresu, gdy jeszcze przebywał na Krecie… A jakby jeszcze było tego mało, ekspozycja obejmuje także naczynia i szaty liturgiczne ofiarowane klasztorowi z różnych części Europy, bezcenne ikony i dokumenty fundacyjne. Nie tylko „złota bulla” bizantyjskiego cesarza Aleksisa Komnena z 1088 roku zezwalająca na założenie monastyru wraz z wielkimi przywilejami i darowiznami, ale także wyryty na kawałku marmuru wzruszający akt poświęcenia ołtarza w pierwszej bazylice św. Jana „Apostoła i Teologa” wybudowanej przypuszczalnie już na początku IVgo wieku.
Kult Umiłowanego Ucznia Chrystusa istniał bowiem na Patmos już od wczesnochrześcijańskich czasów obejmując zarówno grotę Objawienia jak też, co ciekawe teren dawnej świątyni Artemidy. Przerwały go dopiero pierwsze najazdy arabskie w połowie VIIgo wieku, a potem uciążliwe napaście piratów, które nie oszczędzały nikogo, kto tylko usiłował osiedlić się na wyspie. Dopiero pod koniec XIgo wieku świątobliwemu mnichowi Christodulosowi (gr. Sługa Chrystusa), szukającemu schronienia przed Turkami, udało się przekonać bizantyjskie władze, aby wybudowały na Patmos nowe sanktuarium otoczone najpotężniejszymi murami jakie tylko można było wtedy wnieść w podobnym miejscu. Panowanie bizantyjskie skończyło się tam jednak definitywnie na początku XIV go wieku, gdy większość wysp na morzu Egejskim znalazła się pod panowaniem rycerskiego zakonu joannitów, którego główna siedziba znajdowała się na Rodos. Po joannitach przyszła kolej na Wenecjan, ale to nie wpłynęło bynajmniej negatywnie na położenie klasztoru, ponieważ papieże nakazywali wszystkim katolickim władcom wspieranie sanktuarium na Patmos oraz ochronę modlących się w nim prawosławnych mnichów. Jednak na dwa lata przed upadkiem Konstantynopola patmijski higumen (czyli przeor), uprzedzając nieuchronne nadejście Turków, posłał do sułtana delegację, która po długich pertraktacjach otrzymała firman (czyli dekret) potwierdzający dotychczasowe przywileje klasztoru oraz jego posiadłości (zwane metochami) na licznych greckich wyspach,.
Najbardziej niebezpieczna dla losów sanktuarium okazała się turecko-wenecka wojna z połowy XVIIgo wieku, w wyniku której wyspa doznała ogromnych zniszczeń, zaś klasztor utracił wiele metoch, zwłaszcza na utraconej przez Wenecjan Krecie. A jednak na początku XVIIIgo wieku, za sprawą higumena św. Makariosa Kalogerasa, powstał na Patmos – tuż obok groty Objawienia – autentyczny uniwersytet, który stał się szybko ostoją greckiej i chrześcijańskiej kultury na ogromnym podbitym przez Turków obszarze byłego imperium bizantyjskiego. Jego reminiscencją jest wspaniała ogromna biblioteka z tysiącami cennych woluminów, które po dziś dzień czekają na skatalogowanie. Po Turkach przyszli na Patmos raz jeszcze Włosi w 1912 roku i odeszli dopiero po upadku Mussoliniego w 1943 roku, gdy wyspę przejęli na krótko najpierw Niemcy a potem Anglicy. Zwycięskie mocarstwa przekazały Patmos Grecji dopiero w 1948 roku.
Pielgrzymowi, który przybywa na Patmos spodziewając się tam czegoś majestatycznego i groźnego, niełatwo jest przejść do porządku dziennego nad swoistym duchowym dysonansem poznawczym, jakiego tu może doznać. Owszem, wyspa przemawia do wyobraźni, bo jest piękna: nie tyle majestatyczna co wzniosła, a nawet uskrzydlająca i porywająca. Piękna jest nie tylko przyroda, ale także twarze mieszkańców monastyru oraz skarby chrystusowej mądrości i umiejętności, na straży których stoją. Patmos, naznaczona tyloma ludzkimi zbrodniami i cierpieniami, przemawia do nas tak samo jak Ziemia Święta: swymi krajobrazami, ludźmi i ich dziełami. Nie bez powodu Grecy nazywają ją „Świętą Wyspą”…
Chrystus nieprzypadkowo wezwał swego Umiłowanego ucznia właśnie na Patmos, aby mu objawić w pełni tajemnice Boga, człowieka i świata. Tu właśnie, gdzie Orestes szukał uwolnienia od szaleństwa spowodowanego serią kolejnych mordów i zemst, Jezus pokazuje Janowi – w niekiedy trudnych do zniesienia obrazach – w jak bardzo wielkim szaleństwie pogrążyła się cała ludzkość od chwili, gdy odrzuciła Boga. Uwolnić od wyrzutów sumienia przypominających katusze zadane przez skorpiona, kiedy ugodzi człowieka (por. Ap 9,5) może jednak tylko On, a nie mściwa bogini uosabiająca mroki ludzkiej podświadomości. Bo tylko On zadał w sobie śmierć wrogości (por. Ef 2,16) przerywając na sobie samym zaklęty krąg mordu, zemsty i odwetu, gdy dał się powiesić na Krzyżu.
Gdy dajemy się porwać urokowi Świętej Wyspy, przekonać dobrotliwemu spojrzeniu mnicha i poruszyć kreślonym na pożółkłym pergaminie słowom Ewangelii, to wreszcie w naszym sercu rozbłyskuje nagle prawda, że Bóg nie objawia się po to, aby pogrążyć nas w przerażeniu przed swym słusznym skądinąd gniewem, ale po to, aby uwolnić nas spod władzy ciemności i przenieść do królestwa swego umiłowanego Syna, w którym mamy odkupienie – odpuszczenie grzechów (por. Kol 1,13-14).
Jacek Święcki
© 1996–2013 www.mateusz.pl