TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ I
Wędrówka po Ziemi Świętej może nam dać pewne wyobrażenie okoliczności, w jakich powstawało Pismo Święte. Przyglądając się niezapomnianym palestyńskim krajobrazom, docierając do miejsc opisanych na kartach Biblii i spotykając się z mieszkańcami zaczynamy niepostrzeżenie odkrywać ukryte wymiary natchnionych tekstów, a ich rozumienie stopniowo się w nas pogłębia.
Nie całe jednak Pismo powstawało na ziemi Izraela. Wiemy, że Stary Testament był spisywany także i w niewoli babilońskiej, a także w Persji czy też w egipskiej Aleksandrii. Jeśli zaś chodzi o Nowy Testament, to jedynie Ewangelie oraz początek Dziejów Apostolskich są jednoznacznie związane z Palestyną. Śledząc trasy podróży św. Pawła, trzeba skierować wzrok znacznie dalej: najpierw na północ do Damaszku i Antiochii, potem zaś coraz bardziej na zachód, w stronę ziem otaczających morze Egejskie, by w końcu zatrzymać go na Rzymie. Nawiedzenie wszystkich tych miejsc, nawet przy założeniu udawania się na jedną pielgrzymkę rocznie, zająć by nam mogło kilka, a może i kilkanaście kolejnych lat, ponieważ musielibyśmy dotrzeć do niespokojnej Syrii, podzielonego linią demarkacyjną Cypru, kilku zupełnie odrębnych krain Turcji, Grecji, Włoch, a także na Kretę i Maltę. Niestety, nie wszędzie jest tam teraz tanio, miło i bezpieczne!
Znacznie łatwiejszy wydaje się być dostęp do miejsc związanych z Apokalipsą św. Jana. Wiemy, że powstała ona na wyspie Patmos (por. Ap 1,9) leżącej na wschodnich krańcach morza Egejskiego, oddalonej o około 40 km od brzegów Azji Mniejszej. Nie jest to z pewnością miejsce szczególnie łatwo dostępne, niemniej przynajmniej w sezonie letnim dopływa codziennie tam kilka promów i wodolotów, najczęściej z położonej na północ wyspy Samos oraz z położonej na południu wyspy Kos.
Natomiast dostęp do miast, gdzie znajdowało się siedem chrześcijańskich gmin, do których św. Jan skierował prorocki przekaz zaraz na początku swego Objawienia, jest jeszcze prostszy. Wystarczy wykupić pobyt w jednym z licznych kąpielisk usytuowanych w pobliżu Izmiru (najlepiej w Kusadasi, w pobliżu zarówno Efezu jak i wyspy Samos) i wypożyczyć samochód mniej więcej na tydzień. To powinno zupełnie wystarczyć na nawiedzenie wszystkich „apokaliptycznych” miejsc, ponieważ miasta, do których adresowane są kolejne listy, stanowią jakby kolejne etapy okrężnej drogi. Rozpoczyna się ona w Efezie, ówczesnej stolicy rzymskiej prowincji, i wiedzie na północ poprzez Smyrnę (obecny Izmir) do Pergamonu. Tam gwałtownie zmienia kierunek i wiedzie na południowy wschód poprzez Tiatyrę (obecnie Akhisar), Sardes, Filadelfię (obecnie Alasehir) do Laodycei, obecnie położonej na przedmieściach dużego tureckiego miasta Denizli. Z Laodycei zaś można wrócić do Efezu drogą wiodącą prosto na zachód.
Kraina ta pozostawała we władaniu greckim, rzymskim a potem bizantyjskim przez kilkanaście stuleci, zaś Turcy zjawili się tam dopiero w połowie XIV wieku. Tym samym zniknęła ona ze świadomości chrześcijańskiego Zachodu na kilka dobrych wieków. Po wyprawach krzyżowych jedynie z wielką trudnością udawało się pielgrzymować do Ziemi Świętej, tam jednak nadal było przecież co oglądać i podziwiać. Natomiast w Efezie i okolicach można było spotkać jedynie ruiny, a ówczesna sytuacja geopolityczna nie dawała najmniejszych szans tym, którzy chcieliby i mogliby podnieść z gruzów tamtejsze wczesnochrześcijańskie bazyliki, pod którymi spoczywali wielcy świadkowie wiary i w których obradowały wielkie sobory!
Jednak poczynając od połowy XIX wieku w Europie i Ameryce Północnej zaczyna ponownie wzrastać zainteresowanie zachodnimi krańcami Azji Mniejszej. Zachodnie mocarstwa, korzystając ze znacznego osłabienia Turcji, zaczynają wtedy żądać ułatwionego dostępu do świętych miejsc chrześcijaństwa oraz do ruin greckich miast, które uznają – całkiem zresztą słusznie – za kolebkę zachodniej kultury. Gdy niemiecki archeolog-amator Schliemann dokopuje się do realnych fundamentów Troi, uważanej dotąd jedynie za mityczny byt, i odnajduje sensacyjne skarby, rozpoczyna się istna inwazja uczonych ekspedycji organizowanych przez wielkie europejskie muzea. W taki to oto sposób ogromna część skarbów Efezu znalazła się w Wiedniu, zaś wielki ołtarz Zeusa, chluba Pergamonu, możemy dziś podziwiać w Berlinie.
Miastami wymienionymi w Apokalipsie zaczęło się też interesować wielu egzegetów, zwłaszcza z tych protestanckich kościołów, które do Apokalipsy przywiązywały nieproporcjonalnie wiele uwagi, więcej nawet niż do Ewangelii. Intuicyjnie czuli oni, że miejsca te nie zostały wybrane przypadkowo i że łączy je z sobą jakiś tajemniczy związek pozwalający zrozumieć głębiej przesłanie janowego Objawienia. Starali się oni dotrzeć do wszystkich siedmiu miejsc i tam odnaleźć owo „brakujące ogniwo”, które pozwoliłoby im zrozumieć coś, czego sama „litera” natchnionego tekstu nie była im w stanie przekazać.
Najgłośniejszą z takich prób podjął Szkot W. M. Ramsey w książce The Letters to the Seven Churches of Asia („Listy do siedmiu kościołów Azji”) wydanej jeszcze w 1904 roku. Postawił tam tezę, że to właśnie na terenach „apokaliptycznych” miast dokonała się zasadnicza – i w swym wyrazie gwałtowna – konfrontacja semicko-bliskowschodniego przesłania Biblii z pogańską grecko-rzymską kulturą, która właśnie na przełomie Igo i IIgo wieku n.e. (gdy następowała ostateczna redakcja Apokalipsy) przeżywała szczyty swej świetności. Janowe proroctwo miało być właśnie wynikiem tej konfrontacji, zaś jej owocem miała być nowość chrześcijańskiego przesłania, będącego swoistą syntezą przeciwstawnych sobie jakby z natury kultur Wschodu i Zachodu. Pozostawało jeszcze wykazać, jak to wszystko mogło się konkretnie zdarzyć, a to już okazało się nader trudnym zadaniem. Dziś praca Ramsey’a jest raczej postrzegania jako próba, jako zarys ambitnego programu badawczego wymagającego jeszcze wielu dalszych potwierdzeń i odkryć, lecz z pewnością nie jako naukowo dowiedziony pewnik!
Także dziś na trasie Siedmiu Kościołów spotkamy wielu protestanckich pielgrzymów – najczęściej amerykańskich – które można poznać między innymi po tym, iż na ruinach odnośnych miast głośno czytają odnośne fragmenty Apokalipsy, a pod pachami ściskają ilustrowane przewodniki opisujące całą trasę od Efezu do Laodycei. Nie da się ukryć, że niekiedy jest to mocno egzaltowane i dość dziwnie zachowujące się towarzystwo. Odnosi się wrażenie, że szukają oni nieustannie jakiejś sensacji, a o takową dziś bardzo trudno. Przemierzają lepiej lub gorzej zachowane stanowiska archeologiczne, resztki wspaniałych ongiś bram, posągów, amfiteatrów, bibliotek, świątyń, rezydencji i term, często w niemiłosiernym słońcu. Lecz za rogiem nie czeka na nich żaden Smok, ani Anioł, ani Bestia, ani nie objawia się żaden inny niezwykły znak. Trudno o jakiś wyraźny łącznik pomiędzy janowymi wizjami a tym, co można tam dziś zobaczyć. Także i na Patmos mogą z tym być spore problemy…
A jednak w tym „szaleństwie” coś jednak jest. Jest to z pewnością ziemia, na której rozegrały się wydarzenia decydujące dla losów Kościoła. Tradycja chrześcijańska wspomina o dłuższym pobycie Matki Bożej w Efezie i tam też, na soborze powszechnym w Vtym wieku, został jej nadany tytuł Theotokos, czyli Bogurodzicy. Pamięta ona także o wzgórzu pod Efezem, na którym św. Jan miał spisać swą Ewangelię; tam też spoczął na umiłowany Uczeń Jezusa, choć ze wspaniałej bazyliki wzniesionej nad jego grobem wiele już dziś nie pozostało. W Efezie przebywał także św. Paweł (por. Dz 19,1-10) i przypuszczalnie stamtąd właśnie wysłał on wiele swych listów. Był też w jakiś sposób związany z Laodyceą i leżącymi w jej pobliżu Hierapolis oraz Kolosami (por. Kol 4,13.16). W pobliskim Milecie zgromadził biskupów, którym podlegały okoliczne gminy chrześcijańskie, i tam wygłosił poruszającą ich serca mowę pożegnalną (por. Dz 20,17-35).
Z pewnością nie są to miejsca, które pozostawią nas obojętnymi. Zamiast spodziewanego „wysypiska starych kamieni”, które nikogo już nie interesują poza garstką specjalistów i „religijnych oszołomów”, zobaczymy wspaniale usytuowane antyczne grody, z których każdy jest inny i każdy z nich okazuje się być nośnikiem zupełnie innej historii i zupełnie innego przekazu. Być może to prawda, że ich bliższy związek z tekstem janowego Objawienia jest niemożliwy do określenia, a dla wielu domorosłych egzegetów Apokalipsy będzie to jeszcze jeden zawód. Niemniej po odbyciu tej podróży, mając jeszcze w pamięci kojące zmysły krajobrazy żyznej ziemi jakby przesyconej Bożym pokojem, z pewnością nie będziemy już nigdy więcej patrzeć na Apokalipsę jak na księgę straszną i groźną. Tam gdzie rośnie oliwka i winna latorośl, gdzie mienią się w słońcu łany zbóż i gdzie drzewo figowe dostarcza gęstego cienia, a widoki na cudownie błękitne morze i widniejące w dali wyspy zapraszają do dalekich podróży – jakżeby mógł powstać jakiś horror?
Pierwszych wrażeń może nam dostarczyć już sam lot do Bodrum, do miejsca, które w starożytności zwało się Halikarnasem i gdzie król Mauzolos postawił sobie słynny grobowiec, zwany odtąd Mauzoleum. Najpierw, o ile pozwoli na to pogoda, już po niecałych dwóch godzinach dostrzegamy wstęgę Dunaju – symboliczną granicę dzielącą Północ od Południa. Gdy samolot wlatuje nad obszar morza Egejskiego, rozpoczynają się bajeczne widoki na wyspy po prawej i lewej stronie. Najpierw podziwiamy z góry Samotrakę, wyspę, na której znaleziono słynną rzeźbę Nike, wyeksponowaną obecnie w paryskim Luwrze. Potem kolejne wyspy: Lesbos, Chios i Samos, a każda z nich coś i kogoś przypomina miłośnikowi starożytnego świata. Z Lesbos pochodziła preferująca dziewczęta słynna poetka Safona, na Chios urodził się Homer, zaś na Samos – Pitagoras. Gdy zaś samolot przelatuje dalej nad skalistym półwyspem Davultlar, dostrzegamy tuż za nim wspaniale „meandrującą” po rozległej równinie rzeczkę. Nic dziwnego: ta rzeczka, obecnie nosząca nazwę Menderes, to właśnie Meander, od którego wziął nazwę najsłynniejszy starożytny ornament!
To nie jest obca nam ziemia, egzotyczne terytorium, które trzeba dopiero przyswoić. Tu jest momentami rzeczywiście jakby... swojsko, o ile tylko swojsko może czuć się Europejczyk w miejscu, gdzie rodziła się jego kultura, nawet jeśli teraz rozciąga się tu państwo, którego korzenie tkwią o tysiące kilometrów stąd, w Azji Środkowej. Przy lądowaniu paroletnia dziewczynka woła: „Mama, ale ta Turcja jest jak Polska!”. Może niezupełnie, ale coś z tej niezwykłej atmosfery wyczuwa nawet tak małe dziecko…
Takich niespodzianek będzie na tej trasie znacznie, znacznie więcej. I tych kulturowych i tych duchowych. Otwórzmy zatem jak najszerzej wszystkie nasze zmysły, nie zapominając o najważniejszym z nich, zmyśle wiary.
Jacek Święcki
© 1996–2012 www.mateusz.pl