TAM GDZIE POWSTAWAŁA APOKALIPSA ŚW. JANA, CZĘŚĆ VIII
Jedną z najcięższych prób, jakie człowiek może w życiu przechodzić jest utrata zdrowia. Trudna do zaakceptowania jest bowiem – i to znacznie bardziej niż ból jaki przynosi choroba – niemożliwość wykonywania tego, co dotąd przychodziło łatwo i było oczywiste. W starożytności dochodziła do tego pewnego rodzaju izolacja społeczna biorąca się z przekonania o karze, jaka spotyka chorego z ręki bogów. Z tego też względu uzdrowienie było w nieporównywalnie większym stopniu niż obecnie uważane za wynik działania boskich mocy, zaś lekarzami bywali najczęściej kapłani bóstw, którym je przypisywano. Także na naszym apokaliptycznym szlaku napotkamy miejsca, gdzie ongiś tych mocy szukano.
W religii homeryckiej z prośbą o zdrowie należało zwracać się do Asklepiosa, syna Apollina i śmiertelnej królewny Koronis. Z takich mieszanych związków rodzili się najczęściej herosi albo też półbogowie, którzy byli wprawdzie śmiertelni, lecz żyli znacznie dłużej od ludzi. Mit głosi, że Koronis, gdy była już brzemienna z Apollinem, dopuściła się niewierności i z tego powodu Artemida przeszyła ją strzałami swego łuku. Apollo ocalił jednak z jej łona swego nienarodzonego syna i powierzył go centaurowi (czyli „człowieko-koniowi”) Chironowi, który sam był owocem ulotnego związku olimpijskiego boga z nimfą. Ten zaś nauczył Asklepiosa zasad sztuki medycznej tak skutecznie, że był on w stanie nawet wskrzeszać zmarłych. To z kolei nie spodobało się bogom, gdyż w ten sposób śmiertelni mogliby stać się łatwo nieśmiertelnymi, co, jak mniemano, naruszałoby odwieczny porządek natury.
Skończyło się to tak, iż Asklepios zginął rażony zeusowym piorunem. Lecz jako syn Apollina nie mógł być potraktowany jak zwykły śmiertelnik: bogowie przenieśli jego martwe ciało na nieboskłon czyniąc zeń gwiazdozbiór Wężownika, zaś on sam stał się jednym z bogów Podziemia, z którego jednak nigdy nie mógł wyjść. Jego symbolem stał się wąż wijący się wokół laski, uosabiający odwieczną regenerację; wtedy bowiem powszechnie wierzono, że gad odradza się do nowego życia ilekroć zrzuca z siebie skórę. Ofiarą, którą zwykle składano Asklepiosowi był kogut, zaś uzdrowienia dokonywały się w „świętych” sadzawkach, których w świecie starożytnym doliczono się około czterystu. Chętnie też zwracano się do niego Soter (co po grecku znaczy zbawca lub ratownik).
Zapisano także, że Asklepios pojął za żonę nimfę Epione (gr. kojąca ból), z którą miał kilkoro dzieci o wymownych imionach Hygieia (gr. zdrowie, stąd pochodzi nasza higiena), Panakeia (stąd pochodzi nasze panaceum, lekarstwo na wszystko) oraz jeszcze wiele innych, którym przekazał równie zadziwiające zdolności lekarskie. Od nich to właśnie miały się wywodzić wpływowe rody kapłanów-uzdrowicieli, którzy zakładali przy różnego rodzaju źródłach, najczęściej z dala od cywilizacji, coraz liczniejsze sanktuaria zwane Asklepiejonami. Najbardziej znane z nich znajdowały się w Trikka w środkowej Grecji, w Epidauros na półwyspie peloponeskim, na wyspie Kos, na przylądku Knidos na południowo-zachodnim krańcu Azji Mniejszej oraz pod Pergamonem.
Sanktuaria Asklepiosa pełniły w greckim świecie rolę naszych sanatoriów. Przybywali do nich chorzy, których stać było na odbycie długiej nieraz podróży i opłacenie kosztów pobytu, w wielu przypadkach przeciągającego się nawet ponad rok. Kuracja polegała przeważnie na kąpielach w basenach napełnianych źródlaną wodą, którym to niekiedy przypisywano tak niezwykłe właściwości jak zdolność do leczenia niemoty. Czasem też na innych szokujących dla nas zabiegach, takich jak lizanie schorzeń przez świątynne psy czy też dotyk niejadowitych „świętych” wężów. Ale nie była to istota rzeczy. Najważniejszym elementem terapii była bowiem „inkubacja”, czyli sen w specjalnie sporządzonych podziemnych celach. Towarzyszące mu senne marzenie należało następnie opowiedzieć kompetentnemu kapłanowi, który je interpretował i na tej podstawie przepisywał stosowne leki i zabiegi. Oczekiwano, że w czasie snu choremu ukaże się sam Asklepios i ujawni – słowem lub symbolem – w jaki sposób chory może odzyskać zdrowie. Jednakże w praktyce diagnostycznej kapłani opierali się równie często na wieloletniej obserwacji przebiegów poszczególnych chorób. Dbano także o życie kulturalne: aby umilić kuracjuszom pobyt stawiano nawet amfiteatry, w których odbywały się różnego rodzaju spektakle. A jeśli kuracja powiodła się, wdzięczni pacjenci składali nie tylko wspomniane ofiary z koguta, ale także wota z cennych niekiedy kruszców przedstawiające uzdrowione organy.
W takim właśnie „sanatorium” na wyspie Kos działał na przełomie Vgo i IVgo wieku pne Hipokrates, uważany za ojca nauk medycznych. Jako pierwszy odrzucił on zdecydowanie przekonanie o boskim pochodzeniu chorób i postanowił oprzeć się w swej lekarskiej praktyce wyłącznie na uzasadnieniach naturalno-filozoficznych. Od niego to pochodzi, wywiedzione z czterech płynów ustrojowych, słynne rozróżnienie ludzi według ich temperamentów: na choleryków (gr. chole, żółć), sangwiników (łac. sanguis, [jasna] krew), melancholików (gr. melaine chole, „czarna żółć” czyli ciemna krew) i flegmatyków (gr. phlegme, śluz).
Kos jest położone około dwustu kilometrów na południe od Kusadasi. Aby tam dotrzeć z Turcji, należałoby wpierw dostać się do Bodrum, a stamtąd popłynąć promem. Biura podróży oferują tam także pobyty z bezpośrednim przelotem. Niestety, na miejscu nie zachowało się zbyt wiele zabytków. Imponujący niegdyś Asklepiejon można, co prawda, zwiedzać, ale nie jest on w zbyt dobrym stanie. Inną nostalgiczną pamiątką po Hipokratesie jest platan, rosnący ponoć w miejscu, gdzie założył on swoją szkołę medycyny i ułożył słynną przysięgę lekarską.
W stosunkowo dobrym stanie zachował się natomiast Asklepiejon pod Pergamonem, położony w przeciwnym kierunku, mianowicie dwieście kilometrów na północ od Kusadasi. Warto wiedzieć, iż było to miejsce studiów i kilkuletniej działalności innego przesławnego lekarza starożytności, Galena, żyjącego w IIgim wieku ne., autora pierwszych prac z dziedziny anatomii. Dochodzi się do niego kilkusetmetrową świętą drogą obramowaną licznymi kolumnami. Z daleka widoczne jest także położone pięć kilometrów dalej strome wzgórze Pergamonu z bielejącym akropolem. Na miejscu zaś widzimy harmonijnie rozłożone całkiem spore pozostałości sanatoryjnego kompleksu: świątynia Asklepiosa z przemawiającymi do wyobraźni podziemnymi korytarzami i celami, gdzie spali „inkubujący” chorzy, święte źródło, z którego można się jeszcze dziś napić smacznej wody, resztki basenów kąpielowych, mieszkań kuracjuszy, gimnazjonu, gdzie odbywały się ćwiczenia gimnastyczne pod nadzorem lekarzy i – tuż za rzędem zgrabnych kolumn – całkiem spory amfiteatr. Całkiem niezgorszy protoplasta współczesnych muszel koncertowych. Nie jest to wprawdzie ani Krynica, ani Baden-Baden, ale coś z tamtej atmosfery się tu jednak czuje…
Gdy wspinam się na górne rzędy amfiteatru, aby stamtąd w kilku efektownych zdjęciach uwiecznić piękny widok na całość Asklepiejonu, słyszę rozmawiające obok Francuzki. Dwie panie w średnim wieku siedzą na kamiennych stopniach i prowadzą ożywioną rozmowę. No, popatrz – mówi jedna do drugiej – oni tu jeździli tak jak teraz ludzie jeżdżą do Lourdes. Zanurzali się w cudownej wodzie i spodziewali się uzdrowienia! Koleżanka przytakuje. Ależ tak, oczywiście. Analogia narzuca się sama…
A mnie w tym momencie dosłownie zatyka. Znam dobrze Francję i Francuzów, ale tu, przyznaję, obie panie mocno mnie zbiły z pantałyka. Mnie Asklepiejon skojarzył się spontanicznie z wyprawą „do wód” w poszukiwaniu zdrowia, do spa (mnemotechniczny skrót od łac. sanitas per aquam, czyli zdrowie przez wodę), ale żeby tak od razu z Lourdes? Może dlatego, że byłem tam aż trzy razy i znam dobrze historię tych objawień, zaś obie panie wiedziały, zdaje się, tylko tyle, że tam praktykuje się uzdrowienia przez zanurzenie w zimnej źródlanej wodzie bijącej z „cudownego” źródła…
Sięgam pamięcią do usłyszanej w Lourdes konferencji. No nie, jakaż tu może być analogia, poza bardzo powierzchownymi skojarzeniami? Źródło w Lourdes nie wzięło się tajemniczych mocy podziemnego bóstwa i nie wytrysnęło po to, aby dokonywać spektakularnych uzdrowień. Ilu z nas wie, że jest ono żywą ilustracją katechezy, jakiej Maryja udzieliła biednej wieśniaczce, Bernadecie, gdy miejscowi księża odmówili jej Pierwszej Komunii, ponieważ znała ona jedynie pirenejski dialekt i nie była w stanie nauczyć się katechizmu po francusku? Dlatego też objawienia rozpoczęły się od nauki znaku krzyża, którego Bernardeta nie mogła sama uczynić bez pomocy Matki Bożej. Następnie, po dwóch tygodniach, czternastoletnia dziewczyna została pouczona o konieczności czynienia pokuty, a nazajutrz Maryja wyjaśniła jej, na czym to polega. Polecenie było zaskakujące: Bernardeta miała napić się ze źródła i wykąpać się w nim. Ale obok była jedynie górska rzeka, a nie źródło! Wtedy zdezorientowanej dziewczynie Maryja pokazała masabielską grotę, która często służyła za schronienie miejscowym zwierzętom. Bernardeta zaczęła rękoma odgarniać błoto zmieszane z ekskrementami, aby dokopać się do wody. Gdy woda pojawiła się, trzy razy chciała się jej napić, lecz nie mogła, tak była cuchnąca i brudna. Udało się jej to dopiero za czwartym razem. Wtedy źródło wytrysnęło na dobre. Gdy umorusana błotem pokazała się licznie zgromadzonym gapiom, ci uznali ją za szaloną.
I my możemy mieć dziś trudności ze zrozumieniem tak wstrząsającej lekcji udzielonej nam wprost z nieba. Maryja mówi bowiem rzeczy bardzo trudne do przyjęcia: aby nasze życie nabrało smaku i przejrzystości wybornej źródlanej wody, potrzebne jest najpierw wydobycie jej z brzydko pachnącego i brudnego wnętrza. Bo wprawdzie na chrzcie każdy z nas otrzymał źródło wody żywej (por. J 7,38), lecz nasze zwyczajowe grzechy i odstępstwa, wynik słabości naszej natury, nieustannie je przysypują. Musimy zatem cały czas dbać o to, aby nie wyschło, i wciąż uciekać się do sakramentu pokuty, który to jakże wielu żywcem przypomina upokarzającą scenę sprzed masabielskiej groty. Całe nasze zdrowie duchowe osiąga się takim właśnie kosztem, nie zaś nieco ezoteryczną praktyką „inkubacji”, która także i dzisiaj ma swe różne, niemniej kontrowersyjne, odmiany terapeutyczne. Uzdrowieniu duchowemu zaś nierzadko towarzyszy także uzdrowienie psychiczne, a nawet i fizyczne.
Jeśli już coś na naszym apokaliptycznym szlaku ma nam przypominać Lourdes, to nie jest to bynajmniej pergamoński Asklepiejon, ale zdecydowanie bardziej sadzawka Kleopatry pośrodku ruin Hierapolis, starożytnego miasta położonego zaledwie dziesięć kilometrów na północ od Laodycei i około dwieście kilometrów na wschód od Efezu. Należałoby raczej napisać „tak zwana sadzawka Kleopatry”, gdyż żadne źródło historyczne nie potwierdza bytności słynnej egipskiej królowej w tym miejscu. Nazwa ta to raczej marketingowy chwyt, wylansowany w celu promocji odmładzających własności tutejszych gorących źródeł, znanych rzeczywiście już od IIgo wieku pne. Dziś jest to luksusowe spa, do którego zwozi się hurtowo tak zwanego „masowego turystę” odpoczywającego nad ciepłym tureckim morzem i żąda, za dwugodzinną kąpiel w basenie pośrodku kawiarni przyozdobionej cudownie rozkwitającą florą, słoną zapłatę, która kumuluje się z inną, niewiele mniej słoną opłatą, za samo wejście na teren Hierapolis. Sadzawka wypełniona jest przewróconymi antycznymi kolumnami, co może jest w pierwszej chwili nastrojowe, potem jednak może nieuważnego amatora boskich rozkoszy odmładzających przyprawić o bolesne zranienie.
Dwadzieścia wieków temu jednak rzeczywiście wierzono, że tutejsze źródła mogą przywrócić życie, zdrowie i młodość. Wypływały one bowiem z podziemnej pieczary, z której unosiły się także trujące gazy zabijające ludzi i zwierzęta. Z tego powodu od niepamiętnych czasów czczono tam bóstwa Podziemia, zaś tamtejsi kapłani uchodzili za wieszczków. Fama miejsca spowodowała, iż Hierapolis stało się w IIgim wieku ne. ogromnym stutysięcznym miastem z wielką ilością sadzawek leczniczych, świątyń bóstw, sporym amfiteatrem i jeszcze potężniejszą… nekropolią, miejscem pochówku przybyłych zewsząd pacjentów, którym cudowna woda jednak nie pomogła. Jeśli już szukamy jakiejś dalekiej analogii – to i owszem: do Hierapolis udawano się kiedyś tak, jak co niektórzy wydają się jeździć do Lourdes, szukając uzdrowienia nie tyle w powrocie do źródła chrztu świętego, na które jedynie wskazuje masabielskie źródło, ale w „nadprzyrodzonych” mocach samej wody.
Do Hierapolis warto jednak przyjechać nie tylko ze względu na sadzawkę Kleopatry oraz inne starożytne reminiscencje, których najwspanialszym przejawem jest rzymski amfiteatr z IIIgo wieku ne, a także wielkie termy, gdzie obecnie mieści się niewielkie, choć bardzo ciekawe muzeum. Inna wielka atrakcja znajduje się bowiem poniżej ruin, na 160-metrowym uskoku tektonicznym, wymownym świadku bardzo licznych trzęsień ziemi nawiedzających to całkiem spore ongiś miasto i które to zmusiły jego ostatnich mieszkańców do ostatecznego porzucenia go w XVI wielu. Spływająca z niewielkiego płaskowyżu gorąca woda bogata w związki wapnia pokryła ów uskok śnieżnobiałym nalotem węglanu wapnia, tak że z czasem utworzyły się przegrody o wysokości od kilku centymetrów do około metra. Powstały w ten sposób tarasy o fantastycznych kształtach, zwane trawertynami, wypełnione bladoniebieską wodą. Nam zaś przypominają one co nieco zimowe obrazki z górnych partii Karkonoszy...
Jest to zaskakująco piękne miejsce: nie na darmo Turcy nazwali je Pamukkale, to znaczy bawełniany zamek. Nic dziwnego zatem, że tuż przed końcem XXgo wieku przekształcono je w park narodowy. Z tego powodu na terenie Hierapolis wyburzono wszystkie hotele – poza pawilonem przykrywającym sadzawkę Kleopatry – oraz zabroniono dzikiego brodzenia po śnieżnobiałym zboczu, nieustannie ociekającym ciepłą wodą mineralną. Teraz można jedynie chodzić ukośną ścieżką rozpoczynającą się na górze w pobliżu muzeum i kończącą się na dole przy dość sporym jeziorku, wokół którego urządzono park miejski. Bo i owszem, dziś też jest tu niewielkie miasto, tyle że poniżej trawertynowego uskoku, a nie powyżej, jak niegdyś Hierapolis. Po wapiennym podłożu można jednak chodzić wyłącznie na bosaka, aby niczym nie skazić jego olśniewającej bieli.
Jest także w Hierapolis jeszcze jeden znamienny monument, do którego prawie nikt nie dociera, a który powinien stać się obowiązkowym punktem programu dla każdej pielgrzymki udającej się w te strony. Jest to pozostałość ośmiobocznej świątyni zbudowanej na początku Vgo wieku ne na miejscu, w którym przypuszczalnie ukrzyżowano św. Filipa Apostoła. Gdy w roku 2011 włoska misja archeologiczna odnalazła tam także jego grób, ogromnie uwiarygodnił się przez to przekaz chrześcijańskiej tradycji. Aby dojść do martyrionu (tzn. miejsca upamiętniającego męczeństwo), trzeba najpierw wspiąć się do rzymskiego amfiteatru, a potem jeszcze dobry kwadrans iść ostro pod górę wąską ścieżką, często przy palącym niemiłosiernie słońcu. Wysiłek pielgrzyma rekompensuje w pełni wspaniały widok na całość ruin Hierapolis, bielejące za nimi trawertyny i żyzną równinę w dole.
Na teren wczesnochrześcijańskiej świątyni wchodzi się przez jedną z kilku zachowanych bram. Uważny obserwator może na nich dostrzec wczesnochrześcijańskie znaki Chrystusa XP (greckie litery „chi” i rho” od których zaczyna się Jego imię), w jednym przypadku wpisane także w zagadkową ośmioramienną gwiazdę. Znawcy uważają, że może tu chodzić o aluzję do żydowskiego pochodzenia Apostoła. W samym środku zachowały się resztki prezbiterium. Wpatrując się w nie trudno nie oprzeć się refleksji, że ofiara życia św. Filipa, którego św. Jan w swej Ewangelii dwukrotnie przedstawia jako tego, kto przyprowadza do Jezusa (por. J 1,45-46 i 12,21-22), musiała być w jakiś sposób powiązana z miejscem, w którym zginął. Ten, który wskazywał ludziom desperacko szukającym uzdrowienia sadzawkę baptysterium, został odrzucony przez tych, którzy swe nadzieje złożyli w sadzawce uosabiającej dla nich mroczne moce Podziemia.
Chrzest bowiem jest przecież uzdrowieniem – i to znacznie radykalniejszym od zwykłych uzdrowień fizycznych lub psychicznych. Jest bowiem uleczeniem śmiertelnie zranionej ludzkiej natury i przywróceniem naszemu duchowi wiecznej młodości. Jak to wyraził św. Paweł, Bóg z miłosierdzia swego zbawił nas przez obmycie odradzające i odnawiające w Duchu Świętym (Tt 3,5), zaś Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić, oczyściwszy obmyciem wodą, któremu towarzyszy słowo (Ef 5,25b-26).
Niech śnieżnobiałe trawertyny bawełnianego zamku przypomną nam raz jeszcze, że tylko w tej kąpieli czerwone jak szkarłat grzechy bieleją nad śnieg (por. Iz 1,18). Zaś ci, co po owianej legendą leczniczej sadzawce spodziewają się cudownego odmłodnienia, oby odkryli, że tylko ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą (Iz 40,31).
Jacek Święcki
© 1996–2012 www.mateusz.pl