www.mateusz.pl/mt/js

JACEK ŚWIĘCKI

Tam gdzie ziemia dotyka nieba

Wprowadzenie do cyklu

 

Dziś niełatwo jest pisać o podróżach i o miejscach, które warto jest zobaczyć. Świat stoi dziś przed Polakami otworem, zaś przemieszczanie się stało się, w porównaniu do niegdysiejszych kosztów, niewiarygodnie tanie.

Podróże kiedyś i teraz

Młodzi Czytelnicy z trudem wyobrażają sobie, jak to było za nieboszczki PRL, gdy miesiącami wyrywało się paszport ważny tylko przez rok i tylko na jedno przekroczenie granicy Polski. Jeszcze bardziej szokująca okazuje się dla nich informacja, że paszportu nie trzymało się w domu, ale zawsze pobierało się go na milicji w zamian dowód osobisty, zaś po skończonej podróży należało go „zdać”, aby z powrotem odzyskać dowód. Oba takie spotkania z budzącym grozę funkcjonariuszem były dla niego świetną okazją do dokonania nieformalnego przesłuchania, w trakcie którego skłaniał szczęśliwego posiadacza ściśle reglamentowanego dobra, jakim był wówczas paszport, do takiej czy innej formy „współpracy”.

Traumatycznym przeżyciem było zawsze przekraczanie granicy z korowodem celników czepiających się dosłownie wszystkiego, zaś pokonywanie tzw. żelaznej kurtyny (tj. granicy rozdzielającej „obóz socjalistyczny” od Zachodu) odbywało się przy akompaniamencie ujadających psów, drutów kolczastych oraz przeszukujących wszystko i wszystkich pograniczników.

Do tego wszystkiego dodajmy także mordercze wyszarpywanie wiz w niekończących się kolejkach przed ambasadami, załatwianie biletów na pociąg, samolot czy też prom, zdobywanie „przydziału dewiz” (symboliczne 130 USD, które wolno było legalnie kupić i wywieźć) i wciąż powtarzane pytanie: „A może by jednak TAM zostać?”. Bo czy warto wracać do kolejek, kartek, marnych pensji w walucie niewymienialnej na „zielone” i nieustannego „kombinowania” (czytaj: zgadzania się na moralne kompromisy), aby jakoś tam się urządzić w życiu?

W takim kontekście każda relacja z podróży opowiadająca, jak TAM było, była ekscytująca, niekiedy sensacyjna. Gdy po raz pierwszy wracałem z zagranicznej eskapady do Francji (miałem wtedy 18 lat), to wypytywano się mnie dosłownie o wszystko, bo wszystko było nowe: jak wygląda paryskie metro? – ile gatunków kaw można kupić w tamtejszych sklepach? – ile kosztuje kolorowy telewizor?

A jeśli ktoś miał okazję być jeszcze dalej – na innym kontynencie – to z pewnością mógłby co kilka dni robić pokazy przezroczy, a ludzie waliliby drzwiami i oknami… Każda palma, każdy kolorowy stragan z egzotycznymi owocami, każda zatoka nad błękitną tonią nie przypominającą siwizn Bałtyku wywoływała okrzyki zdumienia i zazdrosne komentarze: „Ten to się naoglądał”!

Wtedy jeździliśmy zagranicę, aby nasycić się normalnością, która od września 1939 opuściła Polskę na długie lata, a także po to, aby, na przekór komunie, która traktowała obywateli jako swoją własność, urwać się ze smyczy i pobiegać trochę po niekontrolowanym przez nią terenie.

A teraz? Dostajemy paszport ważny na 10 lat, wiz na ogół nie potrzeba (czasami dokupuje się je na lotnisku docelowego kraju), zaś bilety załatwia się w Internecie. I nikt już nie chwali się zbytnio wakacjami w Egipcie, czy też pielgrzymką do Rzymu, bo tego typu dobra zdemokratyzowały się i spowszedniały. Kolorowe okładki podróżniczych pism zdają relacje z wypraw do najdalszych krańców ziemi, zaś Internet pełen jest wpisów w rodzaju „Moja wycieczka do Nowej Zelandii” czy też „Mój przelot balonem nad Kappadocją” uzupełnionych efektownymi zdjęciami. Czy w ogóle warto jeszcze o czymś takim pisać?

A jednak warto. Może nie tyle o podróżach i miejscach, ale o tym, co one w nas samych odsłaniają, gdy tam jesteśmy.

Po co podróżujemy?

Co nas zmusza do tego, aby opuścić znajome miejsca, ludzi i krajobrazy i pojechać w nieznane krainy? Ciekawość? Potrzeba zmiany otoczenia? Na pewno, ale to nie jest jeszcze wystarczający powód do tego, aby inwestować wiele osobistej energii, czasu i pieniędzy tylko po to, aby przekonać się, że „tam jest inaczej”? Chyba jednak nie o to chodzi…

Z pewnością powszechnym powodem jest nieuświadomiona w nas do końca przemożna chęć dostanie się do raju, do miejsca, gdzie nie ma problemów a wszystko jest nastawione na nasycenia naszych wiecznie głodnych zmysłów. Dlatego też tak chętnie wybieramy na wakacyjny wypoczynek skatalogowane pięciogwiezdne „raje” z opcją „all inclusive”, których niezliczone warianty można sobie wybrać w każdym biurze podróży i które zawsze wyglądają tak samo, niezależnie czy usytuowane są w Tunezji, Tajlandii czy też na Pacyfiku. Te same ogrody, baseny, suto zastawione szwedzkie bufety, z okna nieskazitelny widok na morze… W zasadzie nieważne, gdzie to jest, bo zawsze chodzi o to, żeby klient trafił do bezpowrotnie utraconego ogrodu Eden.

Innym powodem może być chęć zmierzenia się z jakimś wyzwaniem, stawienie czoła jakiemuś żywiołowi, aby pokonać samego siebie i potwierdzić tym samym swą własną wartość. Z tego właśnie powodu wspinamy się po górach, spływamy dzikimi rzekami, czy też żeglujemy po oceanach.

Jeszcze innym powodem może być pielgrzymka: chęć dotarcia do jakiegoś miejsca, które stało się naszym duchowym źródłem, lub którym może się wkrótce stać. Nie tylko w poszukiwaniu Boga, ale też – współcześnie znacznie częściej! – w poszukiwaniu ludzi, którzy nas kształtują i wydarzeń, które wywarły na nas przemożny wpływ. Świeckie pielgrzymki na groby znanych pisarzy czy też pola słynnych bitew współistnieją jak najbardziej z religijnymi pielgrzymkami na groby świętych i miejsca niebiańskich objawień.

Taki rodzaj podróży ma już z pewnością nieco bardziej wewnętrzną motywację, niemniej to jeszcze nie jest jeszcze zasadniczy powód, dla którego postanowiłem chwycić za pióro, aby opisać miejsca, w których byłem i w których przeżyłem coś ważnego.

Dlaczego warto jeszcze pisać o podróżach

Powód ten znajduję na kartach Pisma św. Być może pamiętamy scenę, gdy patriarcha Jakub ucieka przed gniewem swego brata Ezawa i zatrzymuje się w przypadkowym miejscu na nocleg:

„Kiedy Jakub wyszedłszy z Beer-Szeby wędrował do Charanu, trafił na jakieś miejsce i tam się zatrzymał na nocleg, gdy słońce już zaszło. Wziął więc z tego miejsca kamień i podłożył go sobie pod głowę, układając się do snu na tym właśnie miejscu. We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół. A oto Pan stał na jej szczycie1 i mówił: «Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. A potomstwo twe będzie tak liczne jak proch ziemi, ty zaś rozprzestrzenisz się na zachód i na wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona ziemi otrzymają błogosławieństwo przez ciebie i przez twych potomków. Ja jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz; a potem sprowadzę cię do tego kraju. Bo nie opuszczę cię, dopóki nie spełnię tego, co ci obiecuję». A gdy Jakub zbudził się ze snu, pomyślał: «Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem». I zdjęty trwogą rzekł: «O, jakże miejsce to przejmuje grozą! Prawdziwie jest to dom Boga i brama nieba!» Wstawszy więc rano, wziął ów kamień, który podłożył sobie pod głowę, postawił go jako stelę i rozlał na jego wierzchu oliwę. I dał temu miejscu nazwę Betel. – Natomiast pierwotna nazwa tego miejsca była Luz.” [Rdz 28,10-19]

Zwykłe miejsce, przypadkowy kamień i banalna nazwa („luz” znaczy po hebrajsku migdałowiec) – wydawałoby się, że nic się tam wielkiego nie może zdarzyć. A jednak właśnie w tym, a nie innym miejscu, w dramatycznych okolicznościach ucieczki, a nie w rodzinnych stronach, Bóg postanawia objawić się Jakubowi i powiadomić go o swej przychylności. Być może trzeba było, aby Jakub odszedł, aby zmienił otoczenie i wyrwał się z codziennej rutyny, aby mógł usłyszeć Boży głos i zrozumieć, że jest dziedzicem Wielkiej Obietnicy. Określa to miejsce jako nora’, co po hebrajsku znaczy nie tylko straszne, ale także wspaniałe: bo objawiający się człowiekowi Bóg zarówno przejmuje grozą, jak i fascynuje swą wspaniałością.

Specjalną rolę odgrywa w wizji Patriarchy drabina, po której zstępują i wstępują aniołowie. To znak, że ziemia nie jest pozostawiona sama sobie, ale jest w szczególny sposób połączona z niebem, stanowi jakby jego przedsionek. Jezus sam utożsamia się z ową drabiną, gdy mówi Filipowi w chwili, gdy go powołuje na Apostoła:

Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego. [J 1,52b]

To dzięki Jezusowi, który sam jest obrazem Boga niewidzialnego i w którym wszystko zostało stworzone (por. Kol 1,15-16) możemy, kontemplując widzialny świat i zwykłych ludzi wokół nas, zostać jakby w szczególny sposób oświeceni blaskiem Bożej chwały, zobaczyć niewidzialne (por. Hbr 11,27) i usłyszeć Jego pełen miłości głos, który wzywa nas po imieniu i pozwala odkryć – w nas i wokół nas – głębie, których istnienia dotąd nie podejrzewaliśmy.

Może to stać się równie dobrze w naszej szarej, zwyczajnej rzeczywistości. Niemniej, tak jak w przypadku Jakuba, wyjazd, zmiana otoczenia, krajobrazów i dźwięków mowy, powoduje wyostrzenie się wrażliwości serca i sprzyja otwarciu się na niespodziewany przekaz.

O tym właśnie będę pisał.

Jacek Święcki

 

 

 

© 1996–2011 www.mateusz.pl