TAM GDZIE ZIEMIA DOTYKA NIEBA, CZĘŚĆ VIII
Pustynię naród wybrany zapamiętał i opisał jako miejsce swych narodzin. Tam właśnie, według Świadectwa spisanego Pięcioksięgu, bezładny tłum hebrajskich niewolników, świeżo wyprowadzonych pod egidą Mojżesza z egipskiego domu niewoli, w ciągu zaledwie czterdziestu lat przekształcił się w Izrael, zupełnie nowy naród mający swój własny porządek religijny, prawny i społeczny. Ta nowa tożsamość nie była wcale pokłosiem długich procesów historycznych, tak jak w przypadku znanych nam starożytnych narodów, ale wyłoniła się nagle, jakby „z niczego”.
Po wielu wiekach od wyjścia z Egiptu i zawarcia Przymierza pod górą Synaj, które przypuszczalnie miało miejsce pod koniec XIII wieku pne, Prorocy wspominają te wydarzenia jako trudne doświadczenie porodu na pustyni:
W dniu twego urodzenia wyrzucono cię na puste pole – przez niechęć do ciebie. (Ez 16,5)
Postępowali sprawiedliwie i uczciwie, tak żeby Pan wypełnił to, co obiecał Abrahamowi. (Rdz 18,18-19)
Widzą w tym jednak także akt stwórczy dokonany przez Boga Odkupiciela:
Tak mówi Pan, Stworzyciel twój, Jakubie, i Twórca twój, o Izraelu (Iz 43,1)
Wejrzyjcie na skałę, z której was wyciosano, i na gardziel studni, z której was wydobyto. (Iz 51,1b)
Na początku dziejów zbawienia Bóg, który sprowadził Patriarchów do Palestyny, pokazał im Ziemię, która stała się przedmiotem jego Obietnicy. Zaś parę wieków potem postanowił, aby wywodzący się od Patriarchów lud Obietnicy, który miał w niej osiąść na stałe, ukształtować i wychować na zupełnym pustkowiu, z dala od wszelkiej cywilizacji, wśród budzącego grozę krajobrazu, gdzie nie ma dosłownie nic, oprócz piasków, skał i sporadycznie napotykanych studni. Zechciejmy zatem nawiedzić także i te miejsca.
Czterdziestoletni pobyt Izraelitów po pustyni miał miejsce przede wszystkim na półwyspie synajskim, stanowiącym swoistą strefę buforową między Europą i Azją. Do dziś jest to niemal bezludny obszar, który jeszcze wiek temu przemierzały jedynie karawany, zaś miejscowi Beduini nieustannie się po nim przemieszczali w poszukiwaniu wody i skąpo rosnącej trawy – jedynej paszy dla ich kóz i baranów. Za czasów egipskich faraonów były tu ponadto kopalnie rud metali, które obecnie są już niemal zupełnie wyeksploatowane. Południową część półwyspu zajmuje majestatyczne górskie pasmo, którego pięć najwyższych szczytów przekracza dwa tysiące metrów npm.
Powstanie państwa Izrael w połowie XX wieku gwałtownie zmieniło tę sytuację: nagle powstały za wschodnim krańcu półwyspu dwie starannie strzeżone granice rozdzielające Egipt od Jordanii i przecinające definitywnie odwieczne szlaki karawanowe. Beduini przestali się swobodnie przemieszczać i musieli się określić jako rezydenci egipscy, izraelscy lub też jordańscy. Wojna z 1966 roku przyniosła ponadto kilkunastoletnią izraelską okupację.
Miała ona jednak także i pozytywne aspekty, ponieważ w tym właśnie okresie liczni żydowscy inwestorzy zaczęli zakładać nad brzegiem morza Czerwonego luksusowe kurorty, które później Egipt z pożytkiem dla siebie przejął i rozbudował.
Dlatego dziś na półwysep synajski jest stosunkowo łatwo dotrzeć: wystarczy udać się do pierwszego lepszego biura podróży i wykupić wczasy w Szarm-el-Szeik, Dahaw, Nuweibie czy też Tabie… Lot trwa cztery godziny, odprawy graniczne nie są uciążliwe, uśmiechnięty rezydent pakuje oszołomionych wysoką temperaturą turystów do autokaru, zaś miejscowy tragarz kładący ich walizy do luku domaga się stanowczo swym natarczywym krzykiem tradycyjnego bakszyszu. Potem przyjeżdża się do mniej lub bardziej luksusowego hotelu położonego możliwie jak najbliżej zawsze ciepłego morza Czerwonego – i rozpoczyna leniwe życie wczasowicza, który spędza swój czas na konsumpcji wszelakich jadeł i napoi, smażeniu się w hotelowych leżakach pod niemal zawsze bezchmurnym niebem, nurkowaniu w bajecznie kolorowej rafie i surfowaniu na desce. Przewidziane są także okolicznościowe wycieczki, polegające głównie na łowieniu ryb, nurkowaniu w „jeszcze bardziej” bajkowych miejscach (np. na terenie parku narodowego Ras Mohammed, południowego przylądka Synaju), przejażdżkach na wielbłądach i zwyczajowych „wieczorach beduińskich” z tańcami brzucha i wirującymi derwiszami serwowanymi jako główne atrakcje.
A jak ma się w tym wszystkim odnaleźć pielgrzym szukający śladów Mojżesza i dokonywanych przez niego cudów? Otóż dla niego biura turystyczne też mają ofertę: nocne wejście na górę Mojżesza połączone z odwiedzinami słynnego klasztoru św. Katarzyny. Zwiedzanie innych miejsc wymienianych w Pięcioksięgu w związku z pobytem Izraelitów na pustyni też jest teoretycznie możliwe, choć zapewne niełatwo będzie znaleźć solidnego „touroperatora”, który umożliwi podobne eskapady. Półwysep synajski jest bowiem w dalszym ciągu strefą zmilitaryzowaną, a każda dłuższa trasa wymaga pokonania wielu punktów kontrolnych. Ci, którzy marzą o przejściu przez pustynię „szlakiem Mojżesza” opisanym w Biblii o własnych nogach i z własnym sprzętem muszą bardzo szybko pogodzić się z całkowitą utopijnością podobnych planów. Gdyby nawet bowiem jakimś cudem zebrali od władz egipskich wszelkie potrzebne zezwolenia, to i tak mogą stać się łatwym łupem okolicznych Beduinów, niezbyt przyjaźnie nastawionych do wszelkiej maści „obcych”.
Zidentyfikowanie wszystkich miejsc wymienionych w Biblii na trasie wędrówki narodu wybranego jest praktycznie niemożliwe. W biblijnych atlasach możemy oglądać kilka najbardziej prawdopodobnych tras wytyczonych przez kompetentnych egzegetów, historyków i archeologów, niemniej niczego nie możemy być do końca pewni. Święte Księgi pełne są wprawdzie nazw kolejnych oaz, gór i miejsc spoczynku, lecz dziś albo ich wygląd zmienił się nie do poznania, albo też nazywają się zupełnie inaczej.
Miejsce, gdzie ongiś rozstąpiło się morze Czerwone (por. Wj 14,21-22) jest przypuszczalnie w południowej części kanału sueskiego, w pobliżu Gorzkich Jezior. Lecz jakie pojęcie mogą mieć o tym turyści udający się z Synaju do Kairu na krótkie wycieczki i przekraczający owo arcydzieło ludzkiej techniki i przedsiębiorczości w Suezie? Kanał widać też dobrze z samolotu lecącego z Szarm-el-Szeik do Polski – o ile tylko lot ma miejsce za dnia. Niejako przy okazji można wtedy przyjrzeć się wschodniej części delty Nilu, czyli biblijnej ziemi Goszen – miejscu osiedlenia się, a potem zniewolenia Hebrajczyków w ziemi egipskiej.
Refidim, miejsce pierwszego wyprowadzenia wody ze skały (por. Wj 14,21-22) utożsamiane jest tradycyjnie z oazą Wadi-Feiran. Ze względu na bujną roślinność nazywana jest do dziś perłą Synaju. Nieopodal wznosi się góra Dżebel-at-Tannuh gdzie Izraelici odnieśli zwycięstwo nad Amalekitami podczas gdy Aaron i Chur podtrzymywali błagające ręce Mojżesza (Wj 17,8-16). Szczęśliwiec, który tu dotrze, może po drodze podziwiać resztki chrześcijańskich kapliczek, zaś na szczycie krzyż i kościółek z IVgo wieku. Chaserot, gdzie Aaron i Miriam zbuntowali się przeciw Mojżeszowi, za co Miriam została ukarana trądem (por. Lb 12,1-15) to podobno Ain el-Hudhera, niewielka obudowana studnia 40 kilometrów na północny wschód od góry Mojżesza.
Znacznie łatwiej jest już dotrzeć do miejsca, gdzie według tradycji miało miejsce drugie wyprowadzenie wody ze skały, w pobliżu którego umarł potem Aaron (por. Lb 20,2-13.22-29). Wszystko to dlatego, że leży ono na terenie Jordanii w pobliżu starożytnego miasta Petra, stolicy Nabatejczyków, ukrytego wśród wąwozów i skał. Owo niewątpliwe cudo, zarówno natury jak i cywilizacji, przyciąga ogromne masy turystów, tak więc dojechać tu zarówno z Ammanu, z Eilat w Izraelu jak też z Nuweiby na egipskim Synaju (najpierw statkiem do jordańskiego portu Akaba) jest stosunkowo łatwo. Punktem wypadowym do Petry jest Wadi Mussa, co znaczy dosłownie dolina Mojżesza. Tam kończy się bita droga i dalej turyści zmierzają do Petry długim, wąskim, krętym i wysokim wąwozem Siq. Nie wszyscy zadają sobie trud, aby wstąpić do niewielkiego kamiennego budynku, gdzie bije wyprowadzone dwukrotnym uderzeniem laski w skałę źródło Mojżesza. Natomiast dotarcie do grobu Aarona jest już pewnego rodzaju pielgrzymim wyczynem: wymaga parogodzinnej wspinaczki z Petry i nie zawsze jest wykonalne w jeden dzień, zwłaszcza gdy z nieba sączy się niemiłosierny żar.
Takich miejsc jest, oczywiście, znacznie więcej. Nie da się ich wszystkich zobaczyć przy okazji krótkiego pobytu. Rozsądek nakazuje, aby jeździć tam, gdzie jest to w danym momencie możliwe – to zaś na Bliskim Wschodzie zmienia się niekiedy bardzo szybko.
Tym bardziej należy korzystać z możliwości stosunkowo bezproblemowych odwiedzin w klasztorze św. Katarzyny u podnóża góry o tej samej nazwie – najwyższej góry Egiptu (2629 m. npm). To tu właśnie, według miejscowej tradycji, Bóg ukazał się Mojżeszowi w postaci Krzewu Gorejącego i oznajmił mu swoje Imię. Tu zaczęła się historia Wyjścia z Egiptu i zostało wypowiedziane wszystko, co odtąd stanowić będzie fundament tożsamości narodu wybranego.
Na szczególną uwagę zasługuje sceneria miejsca; klasztor, który jest właściwie wielką czworokątną fortecą o grubych murach, znajduje się na końcu doliny, nad którą górują dwa potężne wzniesienia. Jednym z nich jest wspomniana góra św. Katarzyny, drugim zaś jest góra Mojżesza (arab. Dżebel Mussa – 2285 m. npm), z której Bóg ogłosił narodowi, który właśnie powoływał do istnienia, pamiętne Dziesięć Słów przy akompaniamencie ognia, wichru i trzęsienia ziemi. Gdy patrzy się na klasztor z góry, podchodząc na jeden ze wspomnianych szczytów, ma się wrażenie, że cały wspomniany obszar otoczony tak wysokimi górami jest jakby jedną ogromną i majestatyczną świątynią. W jego centrum – w miejscu ołtarza! – stoi właśnie wspomniana twierdza, w której skrywa się po dziś dzień tajemniczy Krzew. Kontemplując ten niepowtarzalny widok nie sposób nie przypomnieć sobie, że objawiający się w tym miejscu Bóg najpierw zwraca się do Mojżesza ze słowami:
Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest święte (Wj 3,5)
Jest to jedyne w swoim rodzaju pustkowie, w którym człowiek może wreszcie rozpoznać i otworzyć się na ukrytą Rzeczywistość, której nie jest w stanie dostrzec w świecie zapełnionym tyloma ludźmi, obiektami i bodźcami zmysłowymi pochłaniającymi niemal całkowicie jego uwagę. W zwykłym życiu Boży Głos jest zagłuszany. Dopiero tu Bóg Żywy uzyskuje przestrzeń ciszy, aby objawić człowiekowi jego prawdziwą tożsamość i powołanie.
Boże objawienie rozpoczyna paradoksalny znak, który przyciąga uwagę przybysza: płonący zielony krzew, który się jednak nie spala. Zjawisko jest do pewnego stopnia naturalne, ponieważ niektóre synajskie rośliny wydzielają z siebie łatwopalne olejki eteryczne, o czym jednak wychowany w Egipcie Mojżesz nie ma pojęcia. Najistotniejsze jest tu jednak to, że Bóg ujawnia w ten sposób swój „herb”, wizualnie przedstawia swe tajemnicze Imię: jest On gorejącym płomieniem Miłości, która, choć pali i przetapia, przynosi życie. Nawet w sam środek pustyni! Także Jezus odnosi bezpośrednio do siebie te dwa znaki, gdy mówi:
Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. (J 11,25)
Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął. (Łk 12,49)
Zaś popularna litania określa Najświętsze Serce Jezusa jako gorejące ognisko miłości.
Mojżesz w chwili spotkania z Krzewem jest człowiekiem przekreślonym, a jego wszelkie ludzkie nadzieje zawaliły się. Przeznaczony przez szczęśliwy traf, aby zostać wpływowym egipskim wielmożą, mógłby zapewne z czasem wpłynąć na poprawę losu swych hebrajskich braci, ale przez jeden zapalczywy gest i przypadkowe morderstwo egipskiego nadzorcy szansę tę utracił bezpowrotnie (por. Wj 2,11-15). Dobrze się zapowiadał, ale teraz jest już tylko pasterzem, mężem bylejakiej cudzoziemki, którego ambicje muszą się odtąd ograniczać do przejęcia kapłańskiej schedy swojego teścia (por. Wj 3,1). Jest banitą, „bezpaństwowcem”, dla którego nie ma już powrotu do cywilizowanego świata i który do końca swych dni będzie się zadręczał myślami o bezsensownym zmarnowaniu własnego życia.
Tymczasem ten stan zewnętrznego i wewnętrznego ogołocenia jest dla objawiającego się Boga bezcenny. Mojżesz dowiaduje się, że stoi przed Bogiem ojca swego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba (Wj 3,6), to zaś pozwala mu uzmysłowić sobie do głębi, kim naprawdę jest on sam, jakie są jego najgłębsze korzenie. Odkrywa siebie jako syna Obietnicy danej Patriarchom, jako kogoś, przez którego będą się one mogły ziścić. Towarzyszący temu gest zasłonięcia twarzy (por. Wj 3,6b), to nie tylko wyraz lęku wobec Boga jego Przodków, ale także spontaniczna próba obrony przed przyjęciem oznajmionej mu właśnie prawdy o sobie, przerażenie pojawiające się w chwili odkrycia własnej tożsamości, która przeczy własnym i cudzym dotychczasowym wyobrażeniom co do samego siebie.
Wtedy właśnie Bóg objawia Mojżeszowi tajemnicę swojego serca, powód swojego zstąpienia:
Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemięzców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód. (Wj 3,7-8)
Odsłania to, kim jest i jakie są najgłębsze motywy jego działania w słowach, które wskazują na miłosierdzie i wierność obietnicom danym niegdyś Patriarchom. Określi siebie także jako Go’el, to znaczy Odkupiciel, czyli ktoś, kto ratuje krewnego, który wpadł w kłopoty i wymaga pomocy, tym samym wskazując na tajemniczą więź krwi – bo czym innym jest pokrewieństwo? – jaka go łączy z ludźmi, których pragnie wyzwolić.
Nie chce jednak czynić tego sam, bez współpracy człowieka. Nie na darmo imię Mosze’ znaczy wyciągnięty z wody i nawiązuje do cudownego uratowania Mojżesza, gdy jako niemowlę był przez nieludzkie rozporządzenie faraona skazany na śmierć (por. Wj 2,1-10). To imię zostaje teraz przez Boga utwierdzone jako powołanie: to on ma uratować swoich pobratymców z głębi niosących śmierć wód Nilu. Ma ich wyprowadzić z ich domu niewoli i przyprowadzić tu właśnie, aby uczynić ich ludźmi obdarzonymi pełnią wolności (por. Wj 3,10-12).
Wtedy właśnie pada znamienne pytanie: kim jest Ten, co posyła z taką misją? To znaczy: czy jego Imię, wyrażające w rozumieniu każdego Semity jego Jestestwo, jest dostatecznie potężne, aby przeciwstawić się i pokonać imiona bogów, których czci faraon? Jaką to mocą Mojżesz ma pokonać władze najpotężniejszego ówcześnie państwa za ziemi, Egiptu, który wtedy właśnie, w połowie XIII w. pne, był u szczytu swych cywilizacyjnych zdobyczy?
Odpowiedź Boga nie przestaje nas dziwić i aż dotąd zastanawiamy się nad jej sensem. Zwyczajowe tłumaczenie Jestem, który Jestem nie oddaje w pełni semantyki hebrajskiego rdzenia hajah, który nie znaczy wcale być, ale stawać się, pozostawać [w stanie], istnieć [jako]. Dlatego wielu egzegetów i lingwistów zwraca uwagę na fakt, że w Imieniu Bożym mogła być użyta forma sprawcza charakterystyczna dla języków semickich. Dla rdzenia hajah forma sprawcza wprawdzie nie występuje, lecz gdyby istniała, nie zmieniłaby spółgłoskowego zapisu Imienia ehje aszer ehje, bo brzmiałaby – jest to oczywiście tylko hipoteza! – ahje aszer ahje. To znaczy: Sprawiam istnienie tego, czemu (roz)każę stać się.
Tradycyjny przekład, usankcjonowany wielowiekową refleksją całej chrześcijańskiej tradycji, widzi w Imieniu Bożym objawienie fundamentu wszelkiego bytu: tylko Bóg tak naprawdę Jest, podczas gdy wszelkie inne byty są tylko dlatego, że on tego chce. Jedynie on jest Stwórcą, zaś wszystko inne jest tylko jego stworzeniem nieustannie podtrzymywanym w istnieniu. Takie tłumaczenie, choć niewątpliwie prawdziwe, jest jednak zbyt filozoficzne i mało zrozumiałe w kontekście pytania Mojżesza. Jeśli zaś przyjmiemy drugą możliwość, zaczynamy lepiej rozumieć potęgę Bożego Imienia oraz to, dlaczego przewyższa ona imiona wszelkich ludzkich bożków, nie tylko egipskich.
Wyjaśnia to najlepiej Prorok, który w czasie niewoli babilońskiej przekonywał wygnanych Izraelitów, iż żaden babiloński bożek nie może równać się z ich Bogiem:
Z kimże byście mogli Mnie porównać, tak, żeby Mi dorównał?» – mówi Święty. Podnieście oczy w górę i patrzcie: Kto stworzył te [gwiazdy]? (Iz 40,25-26a)
Kto zdziałał to i uczynił? Ten, co [z nicości] wywołuje od początku pokolenia, Ja, Pan, jestem pierwszy, z ostatnimi również Ja będę!» (Iz 41,4)
Obwieszczam od początku to, co ma przyjść, i naprzód to, co się jeszcze nie stało. Mówię: Mój zamiar się spełni i uczynię wszystko, co zechcę. (Iz 46,10)
Tylko Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba ma moc stwarzania, kreowania nowej rzeczywistości, tego, czego dotąd nie było. Jego stwórczym zamiarom żadna siła nie jest w stanie się przeciwstawić, a już szczególnie żaden pogański bożek. Jeśli postanowił powołać do życia poświęcony sobie naród, poprzez który jego błogosławieństwo mają otrzymać wszystkie ludy ziemi (por. Rdz 12,3), to nawet Egipt z całą swoją potęgą nic tu nie znaczy.
Teraz dopiero, po odbyciu medytacji pod świętą górą Horeb, możemy przekroczyć bramy klasztoru już w jakimś stopniu nasączeni tajemnicą miejsca. Monumentalna budowla zaskakuje nas najpierw pięknym ogrodem, a potem labiryntem różnego rodzaju przejść i zaułków. Po wejściu na wewnętrzny podwórzec kierujemy swe kroki do bazyliki, której każdy przedmiot, każdy ornament, każdy niemal detal starożytnej konstrukcji wydobywa się dla nas z niewyobrażalnej głębi czasów.
Tu właśnie, wokół studni utożsamianej z miejscem, gdzie Mojżesz spotkał swą przyszłą żonę (por. Wj 2,16-21), u początków ruchu monastycznego w Egipcie w połowie IIIgo wieku, osiedlały się dziesiątki, a potem setki samotnych anachoretów. Około roku 330, gdy święta cesarzowa Helena przebywała w Jerozolimie, mnisi poprosili ją o wzniesienie kaplicy w miejscu, gdzie według miejscowej tradycji rósł święty Krzew. Dopiero w połowie VI wieku cesarz Justynian wzniósł ponad kaplicą obecną bazylikę i otoczył dla ochrony potężnymi murami. Ponadto sprowadził na miejsce około dwustu pobożnych rodzin z Aleksandrii i Pontu, aby pilnowali sanktuarium oraz modlących się w nim mnichów. Wywodzą się od nich podobno beduińskie rody wykonujące po dziś dzień prace dla klasztoru, choć wszystkie one już od dawna przeszły na islam. Mahomet, założyciel islamu, też miał podobno odbyć pielgrzymkę do sanktuarium, dlatego też muzułmanie nigdy nie śmieli podnieść na nie ręki.
Niestety nie wszystkie miejsca w bazylice są dostępne. Do samej kaplicy Krzewu Gorejącego, zbudowanej na jego korzeniach, mają dostęp tylko odpowiednio przygotowani prawosławni pielgrzymi. Właściwie nie należy się temu dziwić, bo klasztor otwarty jest jedynie dwie godziny rano, a turystyczna ciżba, jaka w tym czasie go zalewa, jest głośna i poczucia sacrum w zasadzie nie ma. To samo dotyczy trumny z relikwiami męczennicy św. Katarzyny Aleksandryjskiej, męczennicy z początku IV w. której martwe ciało aniołowie mieli złożyć na szczycie góry noszącej odtąd jej nazwę i które zostało tam odnalezione w stanie nienaruszonym około roku 800.
Niedosyt katolickiego pielgrzyma może częściowo zrekompensować muzealna ekspozycja. Z tysięcy bezcennych dzieł przechowywanych w klasztorze zdecydowano się tam pokazać turystom jedynie kilkadziesiąt – ale za to jakich! Najstarsze na świecie ikony z VI w., wczesnośredniowieczne krzyże, naczynia i szaty liturgiczne i nieco bezcennych rękopisów pochodzących z biblioteki, której zbiory są porównywalne jedynie ze zbiorami Watykanu. Ma się wrażenie, że w tym jedynym, choć tak niedostępnym miejscu zgromadziła się niemal cała mądrość i umiejętność ludzka jakby wyrosła z kontemplacji objawionego tu niegdyś Imienia. Oto bezcenna perła zakopana na odległej głuszy, za którą warto dać wszystkie inne skarby!
Wreszcie czeka nas spotkanie z krzewem. Jest to w zasadzie odrośl, którą wyprowadzono ze skrytych w kaplicy korzeni i umieszczono przy dachu niewielkiego meczetu, w którym modlą się służący klasztorowi Beduini. Przypomina on wielką paproć, której długie gałązki opadają niekiedy do poziomu głów podziwiających go nieco niżej przybyszów. Pomimo wielu prób, nigdy nie udało się go przesadzić. Jakże to wymowne przypomnienie, że Bożych tajemnic nie sposób ogarnąć, ani, tym bardziej, nad nimi zapanować! Żaden zblazowany milioner nie posadzi sobie nigdy Gorejącego Krzewu na swojej posesji i nie będzie się tym przechwalał przed gośćmi. Bowiem używanie rośliny, która posłużyła niegdyś Bogu za sztandar jego Imienia, do zaspokajania własnych zachcianek byłoby po prostu wzywaniem imienia Boga do rzeczy czczych (por. Wj 20,7).
Nawiedzenie klasztoru św. Katarzyny na Synaju jest dla każdego pielgrzyma zaproszeniem, aby w swym własnym życiu spróbował wejść w ślady Mojżesza i poszukał odosobnionego, „pustynnego” miejsca. Tam, gdzie Bóg będzie mógł się mu objawić, aby odsłonić przed nim jego własną tożsamość i powołanie. Może to być wyjazd na kilkudniowe rekolekcje w ciszy, skoncentrowane na medytacji Słowa Bożego, najlepiej pod opieką doświadczonego kierownika duchowego.
Owszem, na początku na pewno pojawi się wiele trudności, zwłaszcza z koncentracją. Potem dojdzie do zaskakującej konfrontacji głębi Słowa z zawartościami przepastnych głębin własnego serca. Lecz w końcu nastąpi decydujące o wszystkim odkrycie, a właściwie oświecenie. Wytrwałego rekolektanta Duch Święty wprowadzi pewnej godziny do wewnętrznej twierdzy, w której ukryte są wszelkie skarby mądrości i wiedzy naszego Pana (por. Kol 2,3). I wtedy dla każdego, kto tam wszedł zacznie się nowy początek – wypowiedziane zostanie nad nim zbawcze Imię i słowo: Oto czynię wszystko nowe (Ap 21,6).
Jacek Święcki
© 1996–2011 www.mateusz.pl