TAM GDZIE ZIEMIA DOTYKA NIEBA, CZĘŚĆ IX
Wejście na górę Mojżesza to dla wielu swoiste wyzwanie i zarazem uwieńczenie ich pobytu na Synaju. To właśnie tutaj, według odwiecznej miejscowej tradycji, Mojżesz otrzymał od samego Boga kamienne tablice Prawa jako fundament Przymierza (por. Wj 31,18), a Eliasz – pouczenia dotyczące restauracji Przymierza w Izraelu oddanym wówczas niemal całkowicie kultowi fenickiego Baala (por. 2 Krl 19,8-17). Dlatego właśnie pielgrzymi udający się do Ziemi Świętej tak często przyjeżdżają dodatkowo na Synaj specjalnie po to, aby przejść drogę Mojżesza i Eliasza i stanąć, po kilkugodzinnej wędrówce, na szczycie Dżebel Mussa. Jest on wprawdzie niższy o ponad 300 metrów od szczytu pobliskiej góry św. Katarzyny i panorama, jaka się z niego roztacza, jest mniej rozległa, niemniej chodzi tu przecież o coś innego niż odbycie kolejnej górskiej wycieczki. Chodzi o wejście w kontekst objawienia zasad, które wyryły na naszej judeochrześcijańskiej cywilizacji niezatarte znamię, o zrozumienie oprawy, w jakiej dokonała się proklamacja stojąca u samego początku narodu wybranego.
Wycieczkę na górę Mojżesza można wykupić niemal w każdym biurze turystycznym na Synaju, w każdej niemal miejscowości wypoczynkowej. Wieczorem w dniu wyprawy dziesiątki autokarów zbierają turystów sprzed ich hoteli tak, aby punktualnie o północy stawili się oni przed klasztorem św. Katarzyny. Tam zaś następuje przypisanie odpowiednich grup do odpowiednich miejscowych przewodników.
Nie wszyscy wycieczkowicze zdają sobie sprawę z tego, że nocą na szczycie panują niskie temperatury, a zimą może być nawet mróz. Okoliczni Beduini skwapliwie z tego korzystają sprzedając zupełnie nieprzygotowanym na takie chłody rękawice, szaliki, czy nawet całe kurtki. Nie wszyscy też wiedzą, że między klasztorem i szczytem jest różnica aż siedmiuset metrów, zaś droga jest prawdziwą górską ścieżką wymagającą dobrych butów i dobrej kondycji. Ale i na to jest rada: Beduini proponują wielbłądy, którymi co „słabsze sztuki” mogą podjechać aż do miejsca, skąd wchodzi się jeszcze prawie godzinę na szczyt po wyrytych w litej skale stopniach. Tam już co prawda wielbłąd nie przejdzie, ale wtedy zjawia się mocny Beduin potrafiący niemal każdego wciągnąć na górę. Ceny na oba rodzaje usług są płynne, a negocjuje się je w kilku walutach i kilkunastu językach.
Ci, którzy zdecydowali, że wejdą na szczyt o własnych nogach, idą w zwartych grupach, w nieprawdopodobnym jak na tak wysokie góry ścisku. Na wielbłądziej ścieżce czeka na nich kilka zaimprowizowanych zajazdów beduińskich, gdzie można się czegoś napić oraz nabyć suchary i słodycze. Albo po prostu wejść i odpocząć choć przez kilka chwil. Dla wielu słabo przygotowanych podchodzących schroniska te stają się istnymi stacjami drogi krzyżowej – bo pokonywanie kolejnych odcinków wspinaczki szybko daje się im we znaki. Na mistyczne przeżycia nie można tu za bardzo liczyć – chyba że spojrzy się na moment w górę w cudownie rozgwieżdżone niebo. Wtedy to przypomina się natychmiast fragment obietnicy skierowanej ongiś do Abrahama: Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić. […] Tak liczne będzie twoje potomstwo! (Rdz 15,5).
Beduini natychmiast wyławiają tych, co idą coraz wolniej i coraz bardziej pojękują. Ustawiają się tuż za nimi i mruczą im do ucha mniej więcej taką śpiewkę:
Widzisz, jesteś już tak zmęczony, a to jeszcze tyle drogi!... A wielbłąd kosztuje tylko dwadzieścia dolarów… Co ja mówię – dla przyjaciela tylko piętnaście! To naprawdę nie jest trasa dla ciebie, ale ja ci pomogę. Po co się tak męczysz, naprawdę chcesz się wykończyć?
Mruczanka trwa niekiedy bardzo długo – i najczęściej prowadzi do zamierzonego celu. Gdy w końcu wędrowiec kapituluje i przyjmuje propozycję, wtedy natychmiast doskakuje do niego kilku posiadaczy wielbłądów z okrzykami „Camel [wymawiane kamil] very good!”. Najsprytniejszy z nich usadza zrezygnowanego wycieczkowicza na swojego „Kamila”, po czym szybko znika ze swoim „łupem” w mrok nocy.
Niekiedy też dochodzi do prób innego rodzaju transakcji. Znajomą z grupy wycieczkowej przemierzającą szlak wraz z dwunastoletnią córką Beduini usilnie wypytywali o możliwość wyswatania tej ostatniej za dwanaście wielbłądów i pięć kóz… Wbrew pozorom takie propozycje nie są bynajmniej żartem.
W miarę zbliżania się do szczytu zaczyna się robić jakby jaśniej. Zza konturów pobliskich gór już się sączy delikatna, ledwo zaróżowiona poświata. Pod samym szczytem, gdy jest już prawie zupełnie jasno, góry wokół nas zaczynają się mienić coraz żywszymi kolorami. Rozpoczyna się wielki spektakl rozreklamowany w niezliczonych przewodnikach jako wschód słońca na Synaju ***. Nagle setki ludzi rzucają się w stronę najlepszych miejsc widokowych, tak że maruderom, którzy doczłapali tu najpóźniej, pozostaje jedynie albo stanie w gęstym tłumie albo też poszukanie sobie skałki, na którą jeszcze nikt inny nie wszedł. Wokół trzaskają migawki aparatów fotograficznych i szumią kamery. Gdy zaś zza grani naprzeciwko wynurza się promienny dysk ciała niebieskiego rządzącego dniem (por. Rdz 1,16), wszyscy aż krzyczą z przejęcia.
Bo rzeczywiście jest na co patrzeć, jest co podziwiać. Góra św. Katarzyny jest tuż obok, jakby na wyciągnięcie ręki, z dobrze dostrzegalnym budynkiem kaplicy w miejscu, gdzie ongiś mnisi odnaleźli ciało świętej. Gdzie nie spojrzeć, roztacza się wspaniała górska panorama kresem której są ledwo dostrzegalne piaski pustyni i morze. Trudno słowami oddać majestat przyrody i splendor barw, jaki oferuje podnoszące się powoli słońce, gdy co chwila zmienia się koloryt skał, dolin i nieba.
Okazuje się, że jest tu także sporo muzułmańskich pielgrzymów, którzy w tym właśnie momencie zaczynają się modlić. Nie jest to wcale dziwne, skoro w Koranie prorok Mahomet otrzymuje od Boga taką oto lekcję pokory:
Ty nie byłeś na zboczu zachodnim góry Synaj, kiedy wydaliśmy rozkaz Mojżeszowi, ani nie byłeś wśród świadków. (Sura 28,44)
Zatem także i w islamie góra Mojżesza otoczona jest szczególnego rodzaju kultem. Dlatego na szczycie, obok chrześcijańskiej kaplicy, znajduje się także niewielki meczet.
Na widok modlących się muzułmanów nasza grupa zaczyna spontanicznie śpiewać „Kiedy ranne wstają zorze”. I nie ma chyba miejsca na ziemi, gdzie hymn ten brzmiałby prawdziwiej. Tu ziemia, morze i wszelki żywioł każdego poranka śpiewają: „Bądź pochwalon Boże Wielki” – a my możemy jedynie dołączyć się swoimi niepozornymi głosami do tego, co już dzieje się wokół nas.
Po półgodzinnej kontemplacji wschodu słońca na szczycie rozpoczyna się masowe schodzenie z powrotem do klasztoru św. Katarzyny, najczęściej tą samą „wielbłądzią ścieżką”, którą wszyscy podchodzili nocą. Znacznie bardziej interesująca jest jednak opcja zejścia inną, stromą i kamienistą ścieżką, którą ułożyli niegdyś pielgrzymujący na górę Mojżesza mnisi i przy której postawili także skromne budowle upamiętniające opisane w Biblii wydarzenia. Najpierw na niewielkiej górskiej hali dostrzegamy kamienną kapliczkę. Tam, według lokalnej tradycji, Mojżesz wraz ze starszymi Izraela miał być podejmowany przez samego Boga po ceremonii zawarcia Przymierza. Jak mówi Pismo, to tam właśnie ujrzeli Boga Izraela, a pod Jego stopami jakby jakieś dzieło z szafirowych kamieni, świecących jak samo niebo (Wj 24,10). Tym razem bez grzmotów, błyskawic, dymu i odgłosów trąby towarzyszących proklamacji Dziesięciu Słów (por. Wj 20,18).
Znacznie poniżej tego miejsca ścieżkę okala dość okazała jak na tak niedostępne góry brama. Oznacza ona punkt, począwszy od którego żaden pielgrzym nie mógł kiedyś iść dalej w górę bez wyznania grzechów i otrzymania rozgrzeszenia, bo dalej rozpoczynała się święta strefa spotkania z Bogiem. Jest to niewątpliwe nawiązanie do słów: Oznacz granicę około góry i ogłoś ją jako świętą (Wj 19,23). Jeszcze niżej napotykamy przyklejoną do skały pustelnię tuż przy wejściu do niewielkiej jaskini. Jest to ponoć miejsce, gdzie ongiś prorok Eliasz spotkał Boga w postaci łagodnego powiewu wiatru, choć przedtem to przyjście poprzedziła wichura, trzęsienie ziemi i ogień (por. 1Krl 19,8-13).
Stojąc przed grotą Eliasza, na stromej ścieżce biegnącej wzdłuż wąwozu otoczonego groźnie zwisającymi nad nim skałami o fantastycznych kształtach, nie sposób nie zadać sobie pytania, jak pogodzić grozę żywiołów poprzedzających objawienie się Boga z jego zaskakującą delikatnością. Kim jest właściwie Bóg: groźną Wszechmocą, której przyjście napawa grozą, czy też łagodnym i miłosiernym Opiekunem, który tak się przecież przedstawia Mojżeszowi:
Jahwe, Jahwe, Bóg miłosierny i litościwy, cierpliwy, bogaty w łaskę i wierność. (Wj 34,6)
Czy to właśnie czuł w swym sercu Mojżesz, że wzięło się w nim aż tyle zaufania, że śmiał wejść w ciemny obłok (por. Wj 19,21), w którym mógł przecież łatwo zginąć w pierwszej lepszej rozpadlinie? A także Eliasz, który po tym wszystkim, co się przetoczyło nad jego głową, śmiał jeszcze wyjść ze swojej kryjówki na spotkanie Pana bez obaw o swe życie?
Pismo wyraźnie mówi, że groźne żywioły jedynie poprzedzały objawienie się samego Boga, jednak On sam nie był w nich (por. 1Krl 19,11-12). Czyżby pełniły one rolę straży pilnującej niebieskiego Pałacu przed niepożądanymi intruzami? A jeśli nie, to cóż takiego wnoszą one w kontekst proklamacji woli Boga względem człowieka?
Domyślamy się, że ostrzegają one przed konsekwencjami lekceważenia przykazań. Człowiek nie może ich bezkarnie łamać, tak jak nie może bezkarnie wkładać ręki do ognia nie narażając się najpierw na jej poparzenie, a potem spalenie. Biblijny Mędrzec nie na darmo mówi:
Przyroda bowiem Tobie, Stwórco, poddana, sroży się jako kara przeciw niegodziwym, a jako dobroć łagodnieje dla tych, co Tobie zaufali. (Mdr 16,24)
Przekroczenie Prawa zaburza nie tylko relację człowieka z Bogiem, ale także porządek całego stworzenia, co w końcu prowadzi do strasznych klęsk żywiołowych. Współczesnemu człowiekowi, przerażonemu coraz bardziej tyloma zagrożeniami, które sam spowodował przez swą chciwość i skrajną nieodpowiedzialność, nie trzeba tego dwa razy tłumaczyć…
Ilustracją karzącego zachowania się żywiołów jest historia buntu Koracha i jego klanu przeciw Mojżeszowi i Aaronowi (por. Lb 16,1-3). W krytycznym momencie ziemia rozstępuje się i pochłania jego przywódców, zaś resztę buntowników pożera ogień (por. Lb 16,16-35). To jednak wszystkiego jeszcze nie tłumaczy. Gdy bowiem Mojżesz wchodzi w ciemny obłok, czyni to na przecież wyraźne Boże polecenie, zatem z pewnością nie łamie Prawa Przymierza. A także Eliasz zapewne nie za karę obserwował przerażony ze swojej jaskini szalejące wokół niego potężne siły natury.
Podobne doświadczenie spotkało także Apostołów na górze Przemienienia, gdy twarz Jezusa zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło (Mt 17,2). Potem osłonił ich gęsty, choć tym razem świetlisty obłok, a z niego usłyszeli głos samego Boga. Jak to opisuje Ewangelista: Uczniowie, słysząc to, upadli na twarz i bardzo się zlękli. (Mt 17,6)
Co ciekawe, przemienionemu Jezusowi towarzyszą Mojżesz i Eliasz, tak jakby chcieli zadziwionym uczniom przekazać coś najistotniejszego ze swoich własnych spotkań z Bogiem, które miały miejsce właśnie na górze Horeb.
Wydarzenia te wskazują, że żywioły nie niszczą tych, których Bóg wezwał na spotkanie, ale w jakiś sposób ich do niego przysposabiają. Żaden człowiek, choćby nawet został zupełnie oczyszczony z grzechów, nie jest jeszcze w stanie stanąć przed Bogiem, bo dzieli go od niego także przepaść natury. Tylko podobni sobie mogą ze sobą przebywać. Sam zaś Bóg, a właściwie jego wewnętrzne życie trynitarne, jest dla przystępującego doń człowieka jakby „Żywiołem”, do którego trzeba się albo dostosować, albo też zginąć. Pismo uprzedza nas:
Duch wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. (J 3,8)
Bóg nasz jest ogniem pochłaniającym. (Hbr 12,29)
Bóg jest światłością i nie ma w Nim żadnej ciemności. (1J 1,5).
Jeśli więc ktoś ma przed nim stanąć, to wpierw musi dać się porwać przez jego wiatr, dać się przetopić przez jego ogień, stracić orientację we wszystkim, co dotychczas znał, wchodząc weń jak w obłok, utracić naturalne poczucie gruntu pod nogami poddając się jego wstrząsom, wreszcie stopniowo przyzwyczaić wzrok do blasku jego chwały.
Dalej zauważmy, że Prawo, ogłoszone u stóp Horebu przy akompaniamencie rozszalałych sił przyrody, nie jest, wbrew pozorom, zbiorem arbitralnych przepisów, które Bogu spodobało się ludziom narzucić pod sankcją rażenia piorunem czy też przywalenia skałą. Jego istotę wyrażają słowa „preambuły” będącej jednocześnie uroczystą proklamacją samego Boga:
Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli.(Wj 20,2)
Nie takim tonem zwykł przemawiać Prawodawca. Przeciwnie, słyszymy tu głos Przewodnika i Ratownika, który wyprowadza zagubionych więźniów z krainy zniewolenia i śmierci, aby przywieść ich do bezpiecznego domu. Jeśli coś nakazuje, to nie dlatego, że ma taki kaprys, ale dlatego, że tak właśnie wiedzie droga do celu. Jeśli czegoś zakazuje, to nie dlatego, że kogoś chce czegoś pozbawić, ale dlatego, że w ten sposób wskazuje na jakieś czyhające wędrowców niebezpieczeństwo. A to wszystko po to, narodzie wybrany, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść (Pwt 30,16b).
O tymże głosie Pasterza, Przewodnika stada, tak mówi Pan Jezus w przypowieści:
Owce słuchają jego głosu; woła on swoje owce po imieniu i wyprowadza je. A kiedy wszystkie wyprowadzi, staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają. (J 10,3-4)
zaraz potem dodając:
aby miały [one] życie i miały je w obfitości (J 10,10b).
Oto najkrócej opowiedziana historia wyprowadzenia z Egiptu i proklamacji Przymierza pod górą Synaj! Jeśli słuchający Jezusa faryzeusze jej nie zrozumieli, to z pewnością dlatego, że ich rozumienie Prawa było inne: widzieli w nim tylko literę przepisu, z którego będą rozliczani, ale nie byli w stanie usłyszeć Głosu, który prowadzi.
Głos ten wiódł najpierw Izrael przez pustynię wielką i straszną, pełną wężów jadowitych i skorpionów, przez ziemię suchą, bez wody (Pwt 8,15), a potem towarzyszył mu wszędzie i zawsze, nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach Historii Świętej, wołając nieustannie:
Tak mówi Pan, który otworzył drogę przez morze i ścieżkę przez potężne wody: (Iz 43,16)
Gdy pójdziesz przez wody, Ja będę z tobą, i gdy przez rzeki, nie zatopią ciebie.
Gdy pójdziesz przez ogień, nie spalisz się, i nie strawi cię płomień.
Albowiem Ja jestem Pan, twój Bóg, Święty Izraela, twój Zbawca. (Iz 43,2-3)
Zabrzmiał on także i na górze Przemienienia, ale już nie po to, aby nam przekazać kolejną wskazówkę w drodze, lecz po to, aby ukazać samego Przewodnika i sam kres drogi:
To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie! (Mt 17,5)
Jezus jest wszak ostatecznym Słowem, jakie Bóg nam przekazuje (por. Hbr 1,1), zaś jego Przemienienie jest ostatecznym objawieniem Ziemi Obiecanej, ku której Bóg nas prowadzi: rzeczywistości Nieba, gdzie każdy zbawiony będzie opromieniony Bożą chwałą. Zostało to zapowiedziane już we wspomnianym wcześniej tajemniczym opisie Boga ukazującego się Mojżeszowi i towarzyszącej mu starszyźnie Izraela (por. Wj 24,10): owo dzieło z szafirowych kamieni, świecących jak samo niebo u jego stóp wydaje się być obrazem zstępującej z nieba Jerozolimy, przyszłego mieszkania zbawionych, ponieważ warstwy fundamentu pod murem Miasta zdobne są wszelakim drogim kamieniem (Ap 21,19).
Idąc za echem Bożego Głosu przenieśmy się zatem teraz z góry Mojżesza na Synaju na górę Przemienienia w Galilei. Niestety, żadne nowotestamentalne źródła nie wymieniają jej nazwy. Już w starożytności dyskutowano, na jaką to wysoką górę w Galilei mógł Jezus zaprowadzić swych trzech najbardziej zaufanych uczniów.
Pierwszą wskazówką jest to, że sześć dni przedtem przebywał on z Apostołami pod Cezareą Filipową, na północnych krańcach Galilei (por. Mt 16,13 i 17,1). Tam zaś jedyną „wysoką górą”, zdecydowanie wyższą od okolicznych wzniesień, jest Hermon. Jego główny szczyt (2814 m npm) jest, poza najgorętszymi letnimi miesiącami, na ogół ośnieżony i choć jest często zasłonięty przez chmury, niekiedy daje się go zobaczyć nawet z południowych brzegów jeziora Genezaret. Aby go oglądać w pełnej krasie trzeba się jednak zdecydować na wyprawę aż na wzgórza Golan. Pasjonaci mogą nawet podjechać wyciągiem krzesełkowym na mniejszy szczyt masywu zwany Micpe Szlagim (czyli Śnieżny Widok, 2214 m nmp), pod którym wytyczono jedyne w Izraelu nartostrady. Na najwyższy wierzchołek wejść jednak nie sposób, bo jest po stronie syryjskiej, w nieosiągalnej strefie zmilitaryzowanej.
Inną wskazówką jest starożytna tradycja Ojców (np. Orygenes, św. Cyryl Jerozolimski, św. Hieronim i wielu innych), która sytuuje miejsce Przemienienia na górze Tabor. Jest ona co prawda znacznie niższa od Hermonu (tylko 588 m. npm), niemniej góruje niepodzielnie nad rozległą równiną ciągnącą się stamtąd aż do morza Śródziemnego. Takie rozstrzygnięcie było przypuszczalnie spowodowane względami praktycznymi: w linii prostej Tabor dzieli od Nazaretu tylko niecałe 10 kilometrów, a od tafli jeziora Genezaret – tylko18 kilometrów. Dla pielgrzymów, który zmierzają ku Galilei z Jerozolimy, jest to dosłownie „po drodze”…
Tradycję tę uwiarygodnia także odległość, jaka dzieli Tabor od Cezarei Filipowej: niecałe 100 kilometrów, które jednak można przejść w pięć, czy nawet w cztery dni.
Znamienne jest dla nas to, że już od IVgo wieku na płaskim niczym boisko wierzchołku Taboru pojawiły się pierwsze pustelnie i kapliczki. W VI wieku, za czasów bizantyjskiego cesarza Justyniana, powstała tam spora bazylika, którą następnie zniszczyli arabscy najeźdźcy. W XII wieku w okresie panowania krzyżowców odbudowali ją benedyktyni – a potem znów zniszczyły ją wojska muzułmańskie. Dopiero w latach 20tych XX wieku udało się franciszkanom odbudować, na fundamentach poprzednich budowli, obecną świątynię, nawiązującą stylem do zrujnowanej bazyliki benedyktyńskiej. Stała się ona odtąd obowiązkowym przystankiem katolickich peregrynacji po Ziemi Świętej. Nieco wcześniej, bo już w drugiej połowie XIX wieku, poniżej obecnej katolickiej bazyliki, tuż obok groty, w której Abraham miał ponoć spotkać Melchizedeka, tajemniczego króla Szalemu (to jest Pokoju – por. Rdz 14,17-20), wierni z Rumunii wznieśli niewielki kościół prawosławny.
Odwiedziny Taboru rozpoczynają się najczęściej od parkingu, nieopodal beduińskiej wioski Szibli. Stamtąd można albo wejść na górę piechotą albo też podjechać po wąskiej i krętej drodze miejscowym szerutem. Wejścia do sakralnego kompleksu strzeże solidny kamienny mur oraz brama. Pielgrzymi przechodzą następnie aleją przez piękny ogród mijając rozmieszczone po prawej stronie zabudowania klasztorne. Wnikliwi przybysze mogą zauważyć po lewej stronie tablicę przypominającą wszystkim, że na tej górze miało także miejsce Wielkie Rozesłanie uczniów, gdy zmartwychwstały Jezus posłał ich do wszystkich narodów świata z misją nauczania i chrzczenia (por. Mt 28,16-20).
Neoromańska bazylika na końcu posesji urzeka majestatem i elegancją. Dwie masywne wieże są zarazem kaplicami: jedna z nich poświęcona jest Mojżeszowi, a druga Eliaszowi. Nawą główną dochodzi się do ołtarza, nad którym wznosi się ogromna mozaika przedstawiająca Przemienienie Pańskie. Posadzkę wokół ołtarza stanowią szklane płyty, poprzez które można dostrzec kamień, na którym miał stać sam Jezus w chwili, gdy jego twarz promieniała blaskiem słońca, a szaty stały się olśniewająco białe. W okresie święta Przemienienia, wypadającego 6go sierpnia, światło padające przez wykute po bokach okna odbija się od płyt i rozświetla postać Jezusa na mozaice.
Teraz powinienem jeszcze napisać coś o wspaniałym widoku rozciągającym się z platformy widokowej postawionej ponad pozostałościami opactwa benedyktyńskiego. Niestety, nie napiszę, a przynajmniej nie tym razem. Gdy bowiem byłem na Taborze, górę spowiła akurat gęsta mgła ograniczająca widzialność do stu metrów. Co ciekawe, wokół nie było jednak wcale ciemno: wręcz przeciwnie, miało się wrażenie jakiejś trudnej do opisania jasności. Moje rozczarowanie złą pogodą natychmiast ustąpiło refleksji, że z takiej to właśnie mgły uczniowie usłyszeli Głos, który zapamiętali do końca życia. Potem Piotr napisze:
[Postępowaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości. […]I słyszeliśmy, jak głos doszedł z nieba, kiedy z Nim razem byliśmy na górze świętej. [2P 16,18]
Każdego z nas kiedyś w życiu otacza taki obłok. Krytyczna sytuacja, gdy traci się wszelką orientację, wszelki ruch wydaje się być zły, a każdą część ciała ogarnia paraliżujące przerażenie. A jednak czy nie przez takie właśnie rozszalałe żywioły Bóg przygotowuje nas na spotkanie z sobą? Czy właśnie wtedy nie rozlega się pełen mocy i miłości Głos, który rozświetla ciemny obłok strachu, stawia na nogi i przywraca naszemu życiu właściwą perspektywę?
A my, co wtedy czynimy? Czy czekamy na niego? Czy potrafimy go usłyszeć, aby dać się przezeń prowadzić i przemieniać? Prośmy o to Pana nawiedzając góry, w których do dziś jeszcze pobrzmiewa echo jego pouczeń.
Jacek Święcki
© 1996–2011 www.mateusz.pl