DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Poniedziałek, 22.XII.2003
„Raduje się me serce w Panu, moc moja ku Panu się wznosi. Łuki siłaczy się łamią, słabi przepasują się mocą. Pan z pyłu podnosi biedaka, z barłogu dźwiga nędzarza” (1 Sm 2,1.4.8).
Bóg urządzając ten świat, podjął niebagatelne ryzyko: zapośredniczył doświadczenie Jego miłości w przeżyciu miłości ludzkiej. I tak, generalnie rzecz ujmując, bardzo trudno uwierzyć komuś we wielkoduszną miłość Boga, jeśli nie doświadczył wpierw ciepła, życzliwości, opieki i dobroci własnych rodziców. Braki miłości ojcowskiej i macierzyńskiej, czy tego chcemy, czy nie, rzutują na nasze dalsze życie i stosunek do Boga. Nie trzeba urodzić się Zygmuntem Freudem, aby dostrzec, że kto nie był akceptowany przez własnego ojca, doświadczał z jego strony obojętności, tchórzostwa czy lęków, temu nie przyjdzie łatwo stawić czoła wyzwaniom życia i uwierzyć w to, że Bóg jest inny. Kto nie był dostatecznie i serdecznie przytulany przez mamę, brany na ojcowskie kolana lub ramiona, będzie tego ciągle oczekiwał od drugich (w znaczeniu przenośnym, a nie dosłownym), a ponieważ inni ludzie nie zawsze są w stanie zaspokoić tych potrzeb, ogarnie go nieraz frustracja i nieufność. Przykładów można by mnożyć wiele. Ale nie chodzi tutaj o psychologizację sfery duchowej, czy bezwzględne uwarunkowanie miłości Boga od zaistnienia określonych okoliczności i doświadczeń. Zamiarem moim jest jedynie uwrażliwienie na jeden z ważnych aspektów miłości: „Sposób, w jaki człowiek daje, znaczy więcej niż to, co daje” (Pierre Corneille), ponieważ decydującym w rozwoju osoby ludzkiej nie jest wymiar posiadania, lecz uznanie i respektowanie bycia, odrębności i wolności. Oczywiście nie należy pomniejszać wagi i znaczenia tego, co otrzymujemy. Wydaje się jednak, że człowiek może obejść się bez wielu rzeczy i być szczęśliwym, jeśli nie zabraknie mu tego, co najważniejsze: miłości.
Co więc z człowiekiem, którego rodzice nie obdarzyli należną mu miłością lub, co gorsza, skrzywdzili i poniżyli? Czy jest on na spalonej pozycji? Czy jest wielkim przegranym życia? Czy dla niego droga do miłości Bożej jest na wieki zabarykadowana gmatwaniną walczących ze sobą potrzeb i pragnień oraz mieszaniną kompleksów i ciągłego niezadowolenia? Czy rzeczywiście jedyną opcją, jaka mu pozostała, jest tarzanie się w barłogu i pyle życia, pozbawionym radości i szczęścia skosztowania prawdziwej miłości Boga? Taka perspektywa stałaby się gorzką pigułką do przełknięcia, gdyby Bóg uczynił z miłości rodzicielskiej jedyny kanał, przez który zaczątkowo dociera do nas Jego miłość. Nawet najwspanialsza rodzina, jako normalny i zamierzony przez Boga środek, chociaż przybliża nas do Niego i uczy nas ludzkiej miłości, przygotowuje nas jedynie – i aż! – do zaczerpnięcia jeszcze większej miłości. Nawet najgorsza rodzina lub jej zupełny brak, nie przekreśla definitywnie możliwości wzrostu w miłości i poznania prawdziwego oblicza Boga, chociaż nie da się ukryć, że ją mniej lub bardziej utrudnia.
Bóg zawsze ma „wyjście awaryjne”. Jeśli nie powiedzie się plan A, zastosowuje plan B. Nie opuszcza człowieka i nie rzuca go na pastwę jego nieukojonej tęsknoty za prawdziwą miłością. Raczej stawia się w jego położeniu, jeszcze bardziej zbliża się do niego i potęguje współczucie względem niego. Jak odkryć ten „plan B”? Jeśli wyznania Bożej miłości wydają się nam pustosłowiem, jeśli w Bogu widzimy tego, który nas dręczy, który każe nam żyć w takiej, a nie innej rodzinie, to pierwszym krokiem w kierunku pojednania z Nim jest proste wyznanie Mu tego, za czym tęsknimy, a czego nigdy nie otrzymaliśmy. Na pierwszy rzut oka taka postawa nie różni się niczym od kolejnego upokarzania się i dolewania oliwy do ognia jątrzących się ran i przenikliwego bólu. Czy to oznacza, że inicjatywa należy wyłącznie do nas, bo inaczej Bóg w ogóle nie zareaguje? Bynajmniej. Tutaj chodzi po prostu o odwrócenie naszej uwagi jedynie na brakach i zauważenie Tego, który czeka na gest z naszej strony, który chce wziąć nas w ramiona i uleczyć. Rozdrapywanie słabości, chociaż w niektórych przypadkach znajduje częściowe wytłumaczenie, spowija oczy ciała i ducha nieprzenikalną przesłoną, za którą stoi Bóg. Wystarczy ją tylko zedrzeć. Ciągłe rozpamiętywanie własnych niemożności i użalanie się nad sobą, przypomina grzęźnięcie i zapadanie się na bagnach. Bóg czeka, kiedy wreszcie wezwiemy Go, aby nas wyrwał z tych błotnistych trzęsawisk. Wystarczy wyciągnąć rękę.
To wolitywne ukierunkowanie na Boga ma uzdolnić nas do przyjęcia działającej i zbawiającej łaski, a nie pogrążyć nas w jeszcze większej nędzy. Bóg będzie nas nawiedzał i pocieszał, rozniecał żar, który przełamie lody nieufności i rozszerzy nasze serce. Nadto z czasem postawi na naszej drodze innych życzliwych nam ludzi. Może będzie to osoba, która spadnie nam niejako z nieba. Może będzie to przyjaciel, który okaże nam zrozumienie, wysłucha, doceni i ucieszy się nami. Powoli Bóg będzie, tak jak obiecał, przepasywał nas mocą. Nie uzupełni wszystkich naszych niedostatków, ale sprawi, że pomimo ich obecności, będziemy odkrywać piękno miłości, która kwitnie w innych. Z naszych braków nagle zacznie rodzić się coś nowego. Właśnie z samego ich wnętrza wytryśnie krynica nowej mocy, otwarcie, przez które ze zdziwieniem odczujemy miłosierną bliskość Boga. Bądźmy cierpliwi! Plan B realizuje się równie długo jak plan A (czyli dobra rodzina), tyle że z początku więcej od nas wymaga. Ale jego efekty końcowe mogą wprawić nas w osłupienie, kiedy doświadczymy, w jak dostojne szaty Bóg może przyoblec nędzarza.
Dariusz Piórkowski SJ, darpiorko@poczta.onet.pl
© 1996–2003 www.mateusz.pl