DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
IV Niedziela Adwentu, 21.XII.2003
„W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę” (Łk 1,39.41).
Gdyby ktoś nas zapytał, co najbardziej wpłynęło na bieg naszego życia, to jakiej odpowiedzi udzielilibyśmy? Być może, patrząc wstecz na naszą osobistą historię, sięgnęlibyśmy pamięcią do tych momentów, w których punktem zwrotnym lub krokiem milowym na naszej drodze okazało się spotkanie z drugim człowiekiem. Spotkanie osób, jeśli rozgrywa się na odpowiedniej duchowej płaszczyźnie, może nas przemieniać. Jednak z doświadczenia wiemy doskonale, że nie każde spotkanie międzyludzkie dotyka wprost naszego najgłębszego „ja” oraz powoduje w nas istotne, pozytywne zmiany. Wszystko zależy od tego, jaką postać przybiera relacja pomiędzy mną, a drugim. Innymi słowy, wartość i siła oddziaływania naszych spotkań uwarunkowana jest przez charakter więzi i kształtującą ją treść. Nasze spotkania podlegają jakościowej gradacji ze względu na to, co nas tak naprawdę motywuje i skłania do wyjścia naprzeciw drugiemu. Inny charakter będzie miała rozmowa z sąsiadem o pogodzie lub wprowadzeniu obowiązku segregowania śmieci. Nieco szerszą przestrzenią spotkania może być dyskusja na temat wspólnie wykonywanej pracy. W końcu inną głębię będzie posiadać „pomiędzy” przyjaciół lub małżonków, którzy odsłaniają sobie nawzajem radości i pragnienia serca, trudności i niepokoje życia. Każdy człowiek porusza się w obrębie zróżnicowanych odniesień do drugiego człowieka. Co więcej, każda dojrzała osoba w pewnym sensie zobowiązana jest do zgody na płytszy lub głębszy kontakt z bliźnimi. Dlaczego? Ponieważ powinna ona uszanować i być wdzięczna za każdy przejaw otwartości drugiego, nawet jeśli byłby on niepozorny jak ewangeliczne ziarenko gorczycy.
Spotkanie Maryi z Elżbietą dowodzi niezbicie, że najważniejszym i wybijającym się elementem w procesie kształtowania jakości naszych relacji jest właśnie stopień otwartości, która łączy nasze dwa odrębne światy. Maryja, dowiedziawszy się o tym, że Elżbieta podobnie jak Ona, chociaż już w zaawansowanym wieku, spodziewa się dziecka, bez chwili zastanowienia rusza w drogę. Z pewnością nie udaje się do domu Zachariasza po to tylko, aby napić się herbaty i zjeść ciastko. Maryja pragnie wspomóc krewną w niełatwym dla niej czasie: ugotować, posprzątać, wyprać itd. Ale czy jest to jedyny powód jej wizyty? Ewangelia podaje, że obie kobiety przede wszystkim dzielą się radością, dotyczącą zarówno ich teraźniejszości jak i przyszłości. Cieszą się nawzajem z tego, co porusza je do głębi: spotkały Boga, który obdarza życiem. Przykład tych dwóch wspaniałych niewiast pokazuje, że autentyczne spotkanie nie polega na tym, aby przeciągać innych na swoją stronę lub stawiać ich tam, gdzie nam się to żywnie podoba. O ile otworzymy drugiemu bramę własnego człowieczeństwa, o tyle udzielimy mu wolności, w której on sam zdobędzie zaufanie ku podobnemu otwarciu.
Niezdolnym do prawdziwego spotkania zarówno z Bogiem jak i z ludźmi jest ten, kto żywi w sercu przekonanie: „Chcę mieć z tobą do czynienia dopiero wtedy, kiedy będziesz takim, jakim ja cię pragnę widzieć”. Jakże często uzależniamy nasze otwarcie wobec drugich od tego, czy są oni w stanie zadośćuczynić naszym potrzebom, czy odpowiadają naszym upodobaniom, czy gwarantują nam poczucie dobrego samopoczucia, czy coś na tym skorzystamy, czy aby czegoś nie będziemy musieli stracić i poświęcić. (W pewnym sensie człowiek w potrzebie zawsze krzyżuje nam plany). Otworzyć się na drugiego to usiłować wejść w jego świat, w to, czym on żyje, co jest dla niego ważne. Aby prawdziwie spotkać człowieka, nawet jeśli jego opowieści wydają się nudne, zabierają cenny czas, jeśli razi nas jego powierzchowność i banalność, nawet jeśli mógłby nas nagle o coś poprosić, co rozmija się z naszymi oczekiwaniami, potrzeba specyficznej wrażliwości.
Nasz świat uczy nas raczej jak nie dać się czymś głębiej dotknąć, jak sprawić, aby wezwania bliźniego spływały po nas jak deszcz po kaczce. Współczesny człowiek urasta we własnych oczach do rzędu wyrafinowanego fachowca, który wprawdzie wie, jak przeżyć w gęstwinie dosięgających go zewsząd bodźców technicznych, reklamowych, elektronicznych, ale czy nie traci powoli rzeczywistego wyczucia na dar drugiego człowieka? Gdzie wobec tego nabywać tej zdolności? U jej źródeł nie leży jakaś filantropia, wspaniałomyślna idea miłości do całego rodu ludzkiego, dziejowa konieczność, czy nawet najgłębiej rozumiany humanizm. Taka wrażliwość jest rezultatem rzeczywistego spotkania z Bogiem. Nie po to, abyśmy się najpierw czegoś nauczyli, lecz abyśmy pozwolili się przemienić, zachwycić Nim, patrzeć na Niego. Niepodobna tego uczynić bez wejścia w modlitwę. Dzięki działaniu Boga wyostrza się nasza wrażliwość, bo doświadczamy w nim absolutnej i pozbawionej pretensji miłości. „W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował” (1J 4, 10). Dopiero poprzez to doświadczenie zostaniemy uzdolnieni i umocnieni do autentycznego otwarcia się, bo taka jest dynamika miłości. Jeśli poczujemy się umiłowani, sami zapragniemy kochać i dawać. A zwykle objawia się to bardzo zwyczajnie i konkretnie: od Maryi, która śpieszy z pomocą Elżbiecie, aż po kolejne już z rzędu wysłuchanie sąsiada, który ma mi coś do powiedzenia na temat wyrzucania śmieci. Taki mały okruszek, a jednak coś.
Dariusz Piórkowski SJ, darpiorko@poczta.onet.pl
© 1996–2003 www.mateusz.pl