DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
III Niedziela Adwentu, 14.XII.2003
„Wyśpiewuj, Córo Syjońska podnieś okrzyk Izraelu! Ciesz się i wesel z całego serca! Pan, Twój Bóg jest pośród Ciebie. On uniesie się weselem nad tobą, odnowi swą miłość, wzniesie okrzyk radości, jak w dniu uroczystego święta” (Sof 3,14.18a).
Niedawno stanąłem przed poważnym dylematem związanym z tematem tego czytania. Przyszło mi razu pewnego głosić i zapraszać ludzi do radości tam, gdzie wydawało się nie być dla niej i sposobności, i miejsca. Zdarzyło się to w Berlinie, gdzie przez dwa lata pracowałem z uchodźcami i imigrantami w areszcie deportacyjnym. Za murami tej nieco dziwnej instytucji Azjaci i Afrykanie, Słowianie i Arabowie oczekują na przymusowe wydalenie z Niemiec. Ich codzienność jest ogólnie rzecz biorąc niezbyt pocieszająca. Dzień za dniem szamocą się z wizją nieznanej przyszłości, rozpadem iluzji, gorzkim rozczarowaniem i obojętnością urzędów. Borykają się z psychicznym napięciem i niepokojem, nienawiścią i nie wyładowanym gniewem, próbami okaleczeń i samobójstw, głodówkami, niedoborem informacji i niemiłosiernie wydłużającym się czekaniem. W sumie miejsce to przypominało mi bardzo często wrzący kocioł, istny kulturowo-religijny melanż oraz żywy symbol ludzkiej bezradności.
Któregoś dnia przyszła moja kolej na przygotowanie i poprowadzenie cotygodniowej modlitwy. „Pech” chciał, że akurat na tę niedzielę (a było to w Adwencie), przypadły teksty biblijne o radości. Czytając je spokojnie w pokoju, oburzyłem się natychmiast wobec absurdalności tej sytuacji: „Jakże ja mam iść do tych ludzi i opowiadać im o radości? Przecież to niedorzeczne! To nawet zakrawałoby na jakieś znęcanie się nad aresztantami, ładowanie im do głów jakiejś niewiarygodnej utopii”! Nie byłem jedynie kimś z zewnątrz. Spędzałem kilkanaście godzin w tygodniu pośród nich i znałem dobrze tamtą atmosferę i ich życiowe przejścia. I tak walczyłem ze sobą i z myślami tego pokroju przez parę dni. W końcu, żeby dodać całej sprawie smaczku, zaczęły się rodzić we mnie przeciwne pytania: „To co, mam stanąć po stronie ich bezradności? Pogłębiać przygnębienie? Wpędzać ich w jeszcze większy smutek, bo przecież realia są takie, a nie inne? Przytakiwać i podpisać się pod rozpaczliwością ich losu? I nic ponadto? Ale czy to rzeczywiście byłoby głoszenie Ewangelii – Dobrej Nowiny”?
Ostatecznie zaryzykowałem wyjście mniej przewidywalne w skutkach, tzn. zachęcałem ich mimo wszystko do radości. A polegało to na tym, że wziąłem na serio ich ważną i trudną sytuację egzystencjalną, aczkolwiek z drugiej strony podkreślałem jej epizodyczny charakter na tle całości życia. Mówiłem o bliskości Boga, zwłaszcza tam, gdzie panuje cierpienie; o Jego radości na samą myśl o nas; o naszej bezcenności i wolności, której nie zniszczą żadne ogrodzenia i kraty więzienne. W końcu o tym, że zawsze znajdzie się w naszym życiu jakiś powód do radości, trzeba jednak trochę „poszperać” w naszej pamięci albo przypatrzeć się uważniej dniowi codziennemu.
Myślałem, że tymi słowami wiążę sobie pętlę na szyi. Bo moje audytorium nie składało się z najbardziej wierzących przedstawicieli rodu ludzkiego, nie mówiąc już o kilku obecnych tam buńczucznych aresztantach. Tymczasem, po kazaniu zapadła pełna wymowy cisza. A na niektórych twarzach ciekły łzy. I to był dla mnie znak, że warto było podjąć ryzyko głoszenia „utopii”. Wtedy chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, co to znaczy Adwent – przyjście Pana. Nie gdzie indziej tylko w areszcie deportacyjnym. I chyba podobnie jest w tzw. normalnym życiu. Zwykłe poczucie zdrowego rozsądku poucza nas, że nigdy nie jest tak, aby wszystko było w porządku. Zawsze coś nam uwiera, zawsze napatoczy się jakaś niedogodność, coś, co nas zasmuca. (Izrael, o którym pisze prorok Sofoniasz, jest w niewoli babilońskiej. Ludzie nie mogą żyć w pełni swoją kulturą, są wyobcowani, poniżeni itd.) Trudno zarzucać Bogu brak realizmu. On wie o tym, że czasem jest nam ciężko. Przecież nie wzywałby nas do radości, gdyby nie wiedział, że jej potrzebujemy, że jest ona jedną z wielu twarzy nadziei, bez której nie sposób żyć. Oczywiście radość musi mieć też jakąś poważną przyczynę, bo o takiej tutaj jest mowa. W przeciwnym wypadku staje się wesołkowatością, marną pociechą czy mydleniem oczu. Wiedząc o tym, znajdźmy dzisiaj trochę czasu i wsłuchajmy się uważniej w to krótkie i pełne treści zdanie. Może wtedy lepiej zrozumiemy, dlaczego nie mamy w gruncie rzeczy prawa do poddawania się smutkowi.
Dariusz Piórkowski SJ, darpiorko@poczta.onet.pl
© 1996–2003 www.mateusz.pl