DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Środa, 10.XII.2003
„Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy; lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły; biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą” (Iz 40,31).
Stary Warren Schmidt odchodzi na emeryturę. Z żalem opuszcza biuro, w którym pracował dziesiątki lat. Jego największym pragnieniem było osiągnąć jakiś sukces, znaleźć się na pierwszych stronach wiodących dzienników amerykańskich. Ku jego rozczarowaniu skończyło się na drobnym artykule ze zdjęciem w lokalnej prasie bulwarowej. Teraz znowu musi wrócić do domu i spędzać długie godziny w towarzystwie żony, która zaczyna go nudzić. Co więcej, jego jedyna córka Jeannie, chce poślubić jakiegoś półgłówka – sprzedawcę materaców wodnych. Wkrótce umiera żona, której brak nagle zaczyna mu doskwierać. Dom opustoszał, a w nim samym odzywa się tęsknota za, dopiero co utraconą, bliskością Helen. Warren czuje się rozbity, zbolały i nikomu niepotrzebny. Dochodzi do wniosku, że jego przeszłość tak naprawdę nic nie jest warta. Samotność wlecze się za nim jak cień i niepokoi go. Aby od niej uciec, emeryt wybiera się w podróż. Zanim do tego dojdzie, przypadkiem postanawia wspierać 22 dolarami na miesiąc chorego chłopca z Tanzanii, imieniem Ndougu. Warren odwiedza miejsca swojej młodości. Przy okazji koresponduje z Ndougu, dając upust swoim najprzeróżniejszym emocjom, czego nigdy dotąd szczerze nie czynił. Niebawem zdaje sobie sprawę z jałowości swej egzystencji. Całe życie strawił na tworzeniu iluzji wokół siebie, oszukiwaniu siebie, odgrywaniu ról, z którymi nigdy się nie utożsamiał, dostosowywaniu się do otoczenia i trwaniu w przeciętności. Słowem: nigdy w gruncie rzeczy nie był sobą, nosił na oczach klapki, a nieustanne udawanie tak go pognębiło, że nie znajduje już upodobania w dalszym życiu.
Pewnego dnia otrzymuje list od Ndougu, a w nim rysunek, na którym odmalowane są dwie postaci połączone ze sobą uściskiem dłoni: Warrena i chłopca. Okazało się, że pieniądze Schmidta umożliwiły Ndougu poddanie się operacji, w wyniku której mały Tanzańczyk odzyskał władzę w obu rękach. Warren czuje się zupełnie zbity z tropu. Jakby pierwszy raz w życiu uczynił coś, czego pragnął z głębi serca.
Chyba nic tak nie pożera naszej energii i blokuje naszego rozwoju jak konformizm: gotowość dostosowania się do wszystkiego i wszystkich, nienarażanie się, zewnętrzna poprawność, przywdziewanie różnego rodzaju masek, nieodróżnianie się od innych. Z takich postaw bierze początek nie tylko zgorzknienie, odrętwiałość, ale i stopniowe zmęczenie życiem. (Po co się wysilać? I tak to niczego nie zmieni)! Zmęczenie to jest następstwem poddania się konwenansom w imię świętego spokoju oraz konsekwencją zaprzepaszczenia dobra, które czasem może dojść do skutku tylko dzięki pokonywaniu oporów i marazmu. Konformizm uniemożliwia wydobycie na jaw rzeczywistego dobra, a stwarza przestrzeń dla dobra pozornego. Tak nam się tylko wydaje, że w ten sposób coś zyskujemy. A w rzeczywistości tracimy szansę stawania się lepszymi, rozwijania tego, co nam właściwe i osobiste. Kto chce jedynie schlebiać innym i zjednywać sobie sympatię wszystkich wokół, przedstawia osobę bez wyraźnych konturów i własnych, ugruntowanych przekonań. (Ileż dobrych pomysłów i propozycji zostało pogrzebanych wskutek lęku przed krytyką i niezrozumieniem). Warren Schmidt odkrył to dopiero po 66. latach życia. I dobrze, że w ogóle do tego doszedł. Mały Ndougu swoim odręcznie namalowanym obrazkiem unaocznił mu, że warto zaryzykować bycie sobą, bo ono nas uskrzydla i przywraca chęć do życia. Na to nigdy nie jest za późno.
Dariusz Piórkowski SJ, darpiorko@poczta.onet.pl
© 1996–2003 www.mateusz.pl