www.mateusz.pl/rekolekcje/2005/dp
DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Jeśli Adwent jest oczekiwaniem na Pana, to najpierw dotyczy to naszej konkretnej codzienności, a nie odległej przyszłości. Dlatego każde doświadczenie egzystencjalne, także grzech, może być bramą serca, przez którą On przychodzi do nas. Albowiem zawsze potrzebujemy Bożej łaski i zbawienia. Aby czekać na ostateczne przyjście Chrystusa, żeby wiedzieć, dokąd się podąża, najpierw trzeba przypomnieć sobie, skąd się pochodzi i kim się jest.
„Tyś, Panie, naszym ojcem. „Odkupiciel nasz” to Twoje imię odwieczne. Czemuż, o Panie, dozwalasz nam błądzić z dala od Twoich dróg, tak iż serce nasze staje się nieczułe na bojaźń przed Tobą? (…) Bo skryłeś Twoje oblicze przed nami i oddałeś nas w moc naszej winy” (Iz 63, 16b; 64, 6).
Gdyby tak uznać ów fragment za motto tegorocznego Adwentu, to musiałby on nabrać „wielkopostnego” kolorytu. Nowy rok liturgiczny zaczyna się od przyzywania Boga jako naszego Ojca i Odkupiciela. Tyle że to wołanie wydobywa się z samej głębi ludzkiej słabości i niemocy. Jest błaganiem o to, aby Bóg ponownie objawił się narodowi jako ojciec, jako Ten, który się o niego troszczy i przebacza. Ale czy rzeczywiście ten aspekt tajemnicy Boga rozmija się z duchem Adwentu?
Na razie niech to pytanie pozostanie w tle. Zapytajmy, w jakiej sytuacji rodzi się prośba Izraela? Jak można by ją opisać? Jest to sytuacja narodu, który w końcu zaczyna doświadczać bolesnych konsekwencji odstępstwa od Boga. I to całkiem namacalnie. W pierwszym rzędzie chodzi bowiem o dosłowną niewolę, po deportacji do Babilonu. Izraelici dostrzegają, że wpędzili się w niewolę, z której sami nie mogą się wydobyć. Jednak, zdaniem proroków, jest to niestety zwieńczenie wcześniejszego błądzenia po bezdrożach i zapomnienia o Bogu. Jest to konsekwencja takiego życia, jakby z Bogiem nie trzeba było liczyć się na poważnie. Teraz, kiedy niewola ciąży, przesiedleńcy zaczynają myśleć, wchodzić w głąb siebie i dostrzegać, że ich obecna sytuacja to nie sprawa przypadku, lecz ich uprzednich wyborów. Przyznają się do swoich błędów. Boleją nad tym, co się stało. Czują, że Bóg odwrócił od nich swoją twarz. Izajasz odmalowuje ich stan w poruszających obrazach: nieczułe serce, (nie przejmuje się zbytnio Bogiem, nie ma względu na Niego), zamknięte niebo, ukryte oblicze i milczenie Boga, doświadczanie druzgocącej mocy własnej winy, porównanie siebie do uschłych liści, z których życie uszło. Ten stan bardzo doskwiera, jest nie do zniesienia. Rodzi smutek, a nie radość.
Jednak pytanie, które szczególnie nurtuje autora tego tekstu brzmi następująco: Dlaczego Bóg do tego dopuszcza? Dlaczego, wiedząc o smutnych konsekwencjach życia na własną rękę, nie chroni człowieka przed bezdrożami? Dlaczego pozwala mu zakosztować gorzkich owoców wolności, które nota bene z początku wydają się raczej słodkie? Dlaczego oddaje człowieka w moc jego winy? Dlaczego, skoro jest Ojcem, nie interweniuje, nie zagradza nam drogi wtedy, gdy skręcamy w naszym życiu w złym kierunku? Wygląda to tak, jakby Izraelici mieli teraz pretensje, że Bóg nic nie zrobił, że zostawił ich na pastwę losu. Tak czy owak mają już tego dosyć i chcą wrócić do Niego.
Po pierwsze, nie jest tak, że Boga nie obchodzi to, co się dzieje z Jego ludem i człowiekiem. Zanim Izraelici zostali przesiedleni, a świątynia została zniszczona, wciąż posyłał proroków i napominał lud, piętnował ich odstępstwa, przestrzegał, że brak miłości względem bliźniego, dwulicowość, oddawanie czci rozmaitym idolom prędzej czy później źle się skończy. Prorocy wzywali do nawrócenia, tyle że mało kto ich słuchał.
Po drugie, atrakcyjność grzechu właśnie na tym polega, że jest przyjemny, że często z pozoru nie odczuwamy na sobie jego skutków. Raczej zdaje się nam obiecywać szczęście niż niewolę. „Zgrzeszyłem i cóż mi się stało?” Już samo takie wyznanie jest przejawem tego, że grzech na dobre zadomowił się w człowieku, bo w tym pytaniu nie pojawia się już zupełnie troska o to, co wobec tego stało się z Bogiem i bliźnimi. Grzech rodzi w nas wrażenie, że właściwie żyjemy sami dla siebie, że relacja z Bogiem i bliźnimi w zasadzie nie ma aż tak wielkiego znaczenia, żeby nie można się było bez nich obyć.
Rzeczywiście są takie grzechy, które przez długi czas wydają się nie przynosić nam ani ludziom wokół żadnej widzialnej szkody. Można tutaj wspomnieć chociażby wszelkie zaniedbanie dobra. Niby nic złego się nie czyni. Pozornie nikt na tym nie cierpi.
Co więcej, w grzechu można się nawet czuć świetnie. Psalmista pisze: „ Zazdrościłem niegodziwym widząc pomyślność grzeszników. Bo dla nich nie ma żadnych cierpień, ich ciało jest zdrowe, tłuste. Nie doznają ludzkich utrapień ani z innymi ludźmi nie cierpią” (Ps 73, 3-5).
Kiedy nie współcierpi się z innymi ludźmi? Gdy żywi się przekonanie, że nic ich z nami nie wiąże. Ten trop może ukazać nam, czym tak naprawdę jest grzech. To rzeczywistość, która opiera się na radykalnym osamotnieniu, przebranym w maskę niezależności, na wyobcowaniu, na próbie przerwania żywotnych relacji z innymi, a głównie z Bogiem. Otóż, w księdze Apokalipsy przy opisie upadku Babilonu stwierdza się, że jest to miasto, które żyje w luksusie i chwale, i wyklucza smutek ze swojego doświadczenia. „Zasiadam jak królowa i nie jestem wdową, i z pewnością nie zaznam żałoby” (Ap 18, 7). Takie stwierdzenie jest możliwe, gdyż autor określa Babilon jako miasto cudzołożne. Cudzołożnica wybiera życie w rozwiązłości, nie akceptuje żadnych osobowych relacji. Taka osoba nigdy nie stanie się wdową, ponieważ nie chce nikogo poślubić i wejść w trwały związek. Myśli, że poprzez tę niezależność uniknie śmierci, smutku, cierpienia. Lecz w ostatecznym rozrachunku i tak te doświadczenia staną się jej udziałem.
Smutek zakłada pozostawanie z drugimi w relacjach osobowych. Im większe i głębsze są te relacje, tym większy smutek w naszym życiu. Na ogół nie opłakujemy śmierci ludzi nieznanych. Nieszczęścia innych stają się naszymi nieszczęściami dopiero wtedy, gdy trwamy z nimi w intymnej wspólnocie. Smutek jest więc innym imieniem miłości. I to miał na myśli Jezus, kiedy w Kazaniu na Górze mówił: „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”.
Z powodu grzechu nie smuci się więc ten, kto nie żyje w osobistej relacji z Bogiem. Jakieś zachowanie, czyn, słowo można nazwać grzechem, jeśli punktem jego odniesienia jest żywy Bóg, a przynajmniej głos sumienia, przez który Bóg przemawia. W przeciwnym wypadku grzechu w ogóle się nie dostrzega. Co najwyżej jakiś nieład, słabostkę czy małoistotny wybryk.
Wynika z tego, że kryterium grzechu nie może być jedynie to, czy dobrze lub źle się z nim czujemy. Grzech dotyczy głównie relacji z Bogiem, a poprzez Niego z bliźnimi. To kryterium wykracza więc poza ziemską perspektywę, poza nasze samopoczucie. Właśnie w tym przejawia się złuda grzechu, że czyni serce „nieczułym na bojaźń” przed Bogiem. W momencie grzechu z naszej strony następuje pozorne”zawieszenie” Boga w istnieniu albo pomylenie Go z czymś lub kimś innym. Naród izraelski zrozumiał to dopiero na wygnaniu, w obcej krainie. Poczucie obcości to jeden z gorzkich owoców grzechu.
Okazuje się, że jeśli człowiekowi nie wystarczą przestrogi Boga, jeśli trudno zaufać Jego słowu, to nie ma rady – człowiek musi doświadczyć bolesnych skutków grzechu, żeby się ocknął. W tym sensie cierpienie z powodu grzechu, czy poczucie wycofania się Boga, jest przejawem Jego miłosierdzia. Jeśli cierpimy z powodu grzechu już jesteśmy na drodze nawrócenia. Zauważamy bowiem, że ktoś pozostaje w relacji z nami, jest ktoś, komu na nas zależy. Zaufanie rodzi się czasem w bólach. Człowiek musi wiele doświadczyć na własnej skórze, żeby uwierzyć Bogu.
W świetle tego czytania ojcostwo Boga jawi się jako splot różnych paradoksów. Ojcostwo Boga pobudza do odkrycia, że źródłem całego naszego istnienia jest osobowa relacja ze Stwórcą. Ojcostwo Boga polega na tym, że pozwala człowiekowi błądzić, doświadczyć destrukcji grzechu, po to, aby w końcu otworzyły się mu oczy, aby zaczął wołać i błagać, aby zobaczył, że Bóg jednak ma rację. Ojcostwo Boga objawia się także w tym, że człowiek w negatywny sposób musi przekonać się o swej radykalnej zależności od Stwórcy, o swojej kondycji bycia „gliną”, „dziełem Bożych rąk”. Ojcostwo Boga jest też światłem w ciemności, które umożliwia rozpoznanie co tak naprawdę jest przyczyną ludzkiego upadku, to poruszenie zachęcające człowieka do powrotu, to wyrwanie go z błędnego koła winy i samousprawiedliwienia. Ojcostwo Boga to także miłosierdzie okazywane ciągle temu, kto woła do Niego z samego dna swojej nędzy. Bóg odwraca się od człowieka na jego własne życzenie, ale to ukrycie nigdy nie jest nieodwołalne. Ojcostwo Boga to rozdarty kawałek nieba, przez który On zstępuje w sam środek naszego życia, aby rzucić nań więcej światła i prawdy.
Jeśli Adwent jest oczekiwaniem na Pana, to najpierw dotyczy to naszej konkretnej codzienności, a nie odległej przyszłości. Dlatego każde doświadczenie egzystencjalne, także grzech, może być bramą serca, przez którą On przychodzi do nas. Albowiem zawsze potrzebujemy Bożej łaski i zbawienia. Aby czekać na ostateczne przyjście Chrystusa, żeby wiedzieć, dokąd się podąża, najpierw trzeba przypomnieć sobie, skąd się pochodzi i kim się jest. Trzeba sięgnąć do swoich korzeni. Nawet za cenę smutku, który ostatecznie niesie radość. I to jest owa nowina, która łączy Adwent z Wielkim Postem.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski jest współautorem portali www.mateusz.pl i www.tezeusz.pl, mieszka w Warszawie
© 1996–2005 www.mateusz.pl