Jak to jest, że człowiek poznając Boga, Jego Miłość, boi się pójść za nim? Co można zrobić, w praktyce, w konkrecie swojego życia, aby strach, lęk, nie sparaliżował mnie w pójściu za Jezusem (por. przypowieść o młodzieńcu, który bał się stracić swoje bogactwa)?
Muszę powiedzieć, że sama wiedza o tym, że Bóg mnie kocha i chce dla mnie jak najlepiej nie wystarcza mi w jakiejś radykalnej decyzji pójścia za nim (dodam, że rozważam pójście do zakonu). Wydaje się, że potrzebna jest jakaś „szaleńcza” (w oczach człowieka) i odważna decyzja, podjęta tylko na podstawie i na miarę wiary, która jest odrzuceniem dotychczasowego sposobu bycia w swoim „małym i ciepłym domku”, która jest całkowitym zupełnym i tylko zaufaniem. Proszę o podzielenie się swoim doświadczeniem pójścia za Chrystusem.
Grzegorz
Drogi Grzegorzu,
Wydaje mi się, że uczucie lęku towarzyszące decyzji pójściu za Jezusem (jeśli nie jest ono jakimś patologicznym objawem) jest bardzo dobrym znakiem! Wiem, że stwierdzenie to brzmi paradoksalnie, ale naprawdę myślę, że właśnie tak jest.
Po pierwsze boimy się tak naprawdę tylko wtedy gdy chodzi sprawy poważne, które mają dla nas wielkie znaczenie. A zatem to znak, że bierzesz na poważnie pójście za Jezusem, że nie jest to tylko teoretyczna możliwość lub sprawa powierzchownej deklaracji.
Po drugie kiedy pojawia się uczucie lęku towarzyszące rozeznaniu własnego powołania, to – moim zdaniem – znak, że trzeba trochę zreformować nasze rozumienie powołania. Pozwól zatem, że napiszę kilka słów właśnie o tym czym jest powołanie.
Bardzo często wyobrażamy sobie powołanie tak, jakby to miało być coś w rodzaju przeznaczenia. Można by to przedstawić obrazowo w następujący sposób: Pan Bóg założył sobie taką kartotekę, w której każdy z nas posiada osobistą teczkę. Tam też znajduje się zapis o powołaniu. Jeden jest powołany do małżeństwa, inny do kapłaństwa... itd. Ale zawartość tych teczek jest jedynie Panu Bogu wiadoma. A nam ludziom nie pozostaje nic innego jak tylko próbować odgadnąć to, co Pan Bóg dla nas zamierzył. Jeśli się nam to uda będziemy pełnili Jego wolę. No ale zawsze się może pojawić pytanie: a co się stanie jeśli źle odgadłem wolę Pana Boga względem mojej drogi życiowej? Albo: skąd mogę wiedzieć, że dobrze odgadłem wolę Pana Boga? Czasem może się pojawić jeszcze inne pytanie: a jeżeli ja nie chcę pójść drogą jaką Pan Bóg mi przeznaczył?
Ten powyższy obraz jest trochę karykaturalny. Ale naprawdę nierzadko można się spotkać z rozumieniem powołania, które zasadniczo niewiele odbiega od przedstawionego obrazu.
Muszę się przyznać, że przez długi czas sam byłem więźniem podobnego myślenia. Nigdy nie zapomnę jak bardzo chciałem mieć pewność odnośnie tego jaka jest wola Boga względem mnie. Starałem się bardzo o pewnego rodzaju wewnętrzną obiektywność. „Wykorzeniałem” w sobie wszelkie pragnienia, tak aby nie pragnąć bardziej ani życia małżeńskiego, ani życia zakonnego i szukałem jakiegoś zewnętrznego znaku, jakiegoś obiektywnego potwierdzenie, które przeważyłoby szalę w jednym lub drugim kierunku. A tu jak na złość nic! Czyżby Pan Bóg o mnie zapomniał? Czyżbym był niezdolny do rozeznania mojego własnego powołania? Nie muszę mówić jak bardzo nieprzyjemny był stan w jakim się wówczas znalazłem.
Kiedy opowiedziałem o tym wszystkim mojemu kierownikowi duchownemu, on zadał mi tylko jedno pytanie: a ty sam, czego tak naprawdę pragniesz? Wydawało mi się wtedy, że mój kierownik zupełnie zapomniał o Panu Bogu, o Jego woli. Dopiero po latach odkryłem, że jego pytanie miało dobry biblijny fundament.
Tym, którzy zastanawiają się nad rozeznaniem własnego powołania polecałbym lekturę historii Abrahama, którą można znaleźć w księdze Rodzaju. Abraham jest, wg słów św. Pawła, „ojcem wszystkich wierzących”, można zatem w jego historii szukać także wzorca lub prototypu wszelkiego powołania.
Cała opowieść o Abrahamie, który na początku nazywa się jeszcze Abram, zaczyna się od jego rodowodu, od przedstawienia jego rodziny (koniec rozdziału 11).
To co wyróżnia Abrahama od całej jego rodziny to fakt, że Saraj, żona Abrama, była niepłodna, nie miała więc potomstwa (11,30). Na początku lektury historii Abrahama może się to wydawać niewielkim detalem. Gdy jednak bardziej zagłębimy się w opowiadanie księgi Rodzaju, szybko przekonamy się, że ten mały szczegół wcale nie jest bez znaczenia: dalsza lektura potwierdza, że największym pragnieniem Abrahama i jego żony Sary, jest właśnie posiadanie potomstwa, przekazanie życia następnemu pokoleniu.
Dopiero po przedstawieniu tej sytuacji, na scenie tekstu biblijnego pojawia się Bóg, mówiący: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę (12,1). Bóg daje Abrahamowi pewne polecenie, objawia mu swoją wolę. Można by rzec, że Bóg powołuje Abrahama do pewnej misji.
A interwencja Boga, powołanie, które Bóg wyjawia, nie jest bez związku z poprzednio opisaną sytuacją. Bóg daje bowiem Abrahamowi obietnicę: Uczynię bowiem z ciebie wielki naród, będę ci błogosławił i twoje imię rozsławię: staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi (12,2-3).
„Uczynię z ciebie wielki naród”, oznacza przede wszystkim obietnicę potomstwa. Obietnica Boga i powołanie, które On daje, wychodzi na przeciw pragnieniu Abrahama; Bóg obiecuje spełnienie jego głębokiego pragnienia życia.
Można zatem powiedzieć, że Bóg nie powołuje człowieka wbrew jego pragnieniu (a tego często możemy się bać!). Powołanie odpowiada realizacji jego pragnienia. Oczywiście nie chodzi tu o żadne zachcianki, ale o pragnienie pełni życia, zakorzenione w głębi serca.
„Uczynię z ciebie wielki naród”, oznacza także obietnicę potomstwa bardzo licznego. Tam gdzie jest brak, Bóg obiecuje nadmiar. Powołanie i związana z nim obietnica Boga wychodzi więc od pragnienia człowieka, ale jednocześnie je przekracza: ona przedstawia perspektywy jeszcze większe niż te, które mogło rysować pragnienie człowieka i tak zresztą niemożliwe do spełnienia. Jeśli więc wziąć tak na serio tę obietnicę Boga, to ona nie tylko obiecuje spełnić człowiecze pragnienie życia, ale jeszcze je rozbudza, sugerując mu że może pozwolić sobie by być jeszcze bardziej niemożliwym. Abraham pragnął potomstwa, Bóg nie tylko mu je obiecuje, ale obiecuje mu je w nadmiarze; nie tylko mu je obiecuje w nadmiarze ale jeszcze obiecuje mu, że stanie się on błogosławieństwem dla innych.
Czy Abraham mógł się spodziewać takiego obrotu sprawy? Z powołaniem bywa tak, że wychodzi od pragnienia człowieka, ale jednocześnie je przekracza i przynosi spełnienie w niespodziewanej obfitości. Może zatem zdarzyć się, że powołanie nas zaskakuje, że prowadzi do czegoś niespodziewanego, ale tak naprawdę nigdy nie przeciwstawia się naszemu pragnieniu.
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do obietnicy Boga. Jest tu bowiem jeszcze jeden ważny element: Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Powołanie pochodzące od Boga wskazuje drogę, którą trzeba przebyć. Wyjdź z twojej ziemi. Nie jest to obietnica warunkowa „jeśli wyjdziesz z twojej ziemi, to ja wtedy...”. Bóg mówi „wyjdź z twojej ziemi, bo uczynię z ciebie wielki naród”. Bóg zamierzył spełnić pragnienie życia człowieka, które i tak od Boga pochodzi, i dlatego domaga się od człowieka współpracy. Spełnienie tego czego Bóg domaga się od człowieka nie jest wypełnieniem warunku od którego zależy otrzymanie czegoś, czy powodzenie w życiu. Spełnienie tego czego Bóg domaga się od człowieka jest wejściem we współpracę z bożym planem, który już od stworzenia jest powzięty na rzecz człowieka, jest także podjęciem współpracy z własnym pragnieniem życia i szczęścia.
Można by więc powiedzieć, że powołanie to w gruncie rzeczy wezwanie do współpracy z Bogiem. A współpraca to nie tylko chwila wyboru drogi życiowej. Współpraca zakłada żmudną drogę, w czasie której może przyjść chwila zwątpienia, lęku, że obietnica się nie spełni, że to czego tak głęboko pragnę pozostanie tylko czystym pragnieniem.
Abrahamowi też zdarzyło się wątpić.
Abraham wyruszył w drogę tak jak Bóg mu polecił. Odpowiedział na wezwanie Boga, uwierzył, że jego pragnienie może być spełnione. Ale czas upływał a potomstwa jak nie było tak nie ma. Marzenie o szczęściu pozostaje jedynie marzeniem. Abraham próbuje zaleźć rozsądne rozwiązanie i gdy Bóg po raz kolejny obiecuje mu swoją opiekę na drodze życia, on tak odpowiada: O Panie, mój Boże, na cóż mi ona, skoro zbliżam się do kresu mego życia, nie mając potomka; przyszłym zaś spadkobiercą mojej majętności jest Damasceńczyk Eliezer. I mówił: Ponieważ nie dałeś mi potomka, ten właśnie, zrodzony u mnie sługa mój, zostanie moim spadkobiercą (12,2-3).
Taki mały substytut. Pragnienia pragnieniami, a rzeczywistość rzeczywistością. Abraham wydaje się nawet całkiem pogodzony tą rzeczywistością. Próbuje zawrzeć z nią pewien kompromis. Ale Pan Bóg nie daje za wygraną. Za każdym razem gdy Abraham próbuje zadowolić się jakimś połowicznym rozwiązaniem, Bóg nigdy go nie karci, jedynie ponawia swoją obietnicę, rozbudza pragnienie życia na przekór wszystkiemu, pragnienia które od niego pochodzi, bo on jest Bogiem życia. Bóg oswaja człowieka z jego własnym pragnieniem życia, tak jakby w głębi serca człowiek bałby się własnego pragnienia. To co paraliżuje serce Abrahama – i serce każdego z nas – nie pozwalając mu uwierzyć, to lęk przed pragnieniem życia w pełni, to nie uznawanie go za coś realnego, za coś solidnego, na czym można budować. A ponawiana obietnica Boga, właśnie temu pragnieniu uparcie przypisuje pewność.
Ciągłą jednak pokusą człowieka jest zrezygnowanie ze swojego pragnienia życia i zrezygnowanie z realizacji swojego powołania. Ograniczenie go do tego co wydaje się możliwe. I taką kolejną ilustracją tej tendencji człowieka jest epizod z narodzinami Izmaela. Czas mija, pragnienie potomstwa nadal pozostaje niespełnione. Tym razem pomysłodawcą rozsądnego rozwiązania jest żona Abrahama: Ponieważ Pan zamknął mi łono, abym nie rodziła, zbliż się do mojej niewolnicy; może z niej będę miała dzieci. Abram usłuchał rady Saraj (16,2). W ten sposób na scenie pojawia się Izmael. A gdy Bóg znów ponowił swoją obietnicą, Abraham upadłszy na twarz, roześmiał się; pomyślał sobie bowiem: Czyż człowiekowi stuletniemu może się urodzić syn? Albo czy dziewięćdziesięcioletnia Sara może zostać matką? Rzekł zatem do Boga: Oby przynajmniej Izmael żył pod Twą opieką! (17,17-18).
Po raz kolejny Bóg nie pozwala Abrahamowi zadowolić się kompromisem i odnawia swoją obietnicę, odnawia przytłumione pragnienie samego Abrahama. Czyni to wytrwale aż do czasu gdy jego pragnienie zostaje spełnione i to w nadmiarze...
Wróćmy jeszcze na chwilę do opowiadania o bogatym młodzieńcu. On tak bardzo pragnął życia w pełni, życia wiecznego (któż z nas tego nie pragnie!) i od najmłodszych lat starał się wszystko wypełniać aby je mieć... Coś go jednak trapiło, jakaś niepewność czy to, co robi wystarczy... bo przyszedł poradzić się Jezusa. Gdy jednak jego pytanie o realizację wielkiego pragnienia życia otrzymuje odpowiedź, trudno mu się zdecydować. Ewangelia nie mówi nam właściwie nic o tym czy w końcu poszedł za Jezusem czy nie. Mówi jednak o tym, że na pewnym etapie nie wystarcza już zachowywanie przykazań, że trzeba czegoś więcej. A to „coś więcej” może przestraszać. Nie dlatego, że jest zbyt trudne, zbyt wymagające, ale dlatego że każe zostawić utarte ścieżki, to co już się posiada aby otrzymać więcej. Trudno jest nam uwierzyć, że nasze pragnienie życia w pełni, na przekór śmierci, na przekór cierpieniu, może się naprawdę spełnić.
Odgadnąć swoje powołanie, to przede wszystkim odgadnąć pragnienie swojego serca. W gruncie rzeczy każde poważne pragnienie serca człowieka sprowadza się do pragnienia życia dla siebie lub dla innych, życia w pełni, życia prawdziwego. Konkretna forma realizacji tego pragnienia zależy jedynie od czasu i okoliczności, w których żyjemy, od tego na co wrażliwe jest nasze serce... Jezus bardzo często kończył swoje wystąpienia słowami: kto ma uszy do słuchania niechaj słucha. Trzeba by pewnie częściej przykładać ucho do własnego serca i rozeznawać ku czemu się ono tak naprawdę skłania, gdzie widzi możliwość realizacji swojego pragnienia życia, które i tak od Boga pochodzi. Miłość Boga właściwie nie wymaga od człowieka nic innego aby był w pełni człowiekiem i aby nie rezygnował z pragnienia bycia nim w pełni. Przyjęcie tego sercem uspokaja wszystkie lęki.
Tomasz Kot SJ