Od pewnego czasu zastanawiam się nad następującą kwestią: miłość – czym ona jest? Ewangelia daje odpowiedź na temat miłości Boga do człowieka i mówi jak bardzo mamy kochać, lecz czym jest miłość ludzko-ludzka? I czym się różni (psychicznie) od miłości Boga? I na koniec: jakie są różnice pomiędzy miłością mężczyzn a kobiet? Będę wam bardzo wdzięczna za odpowiedź.

Paulina

 

Za autorytet w kwestiach Miłości to ja się nie uważam, ale czytając to co się pisze o niej odniosłem wrażenie, że nie tylko pisownia się ludziom myli („miłość” czy „Miłość”), ale i niektórzy „specjaliści od miłości” się mylą. Zacznę od początku – czyli od Miłości Boga do człowieka. Bo trudno powiedzieć coś o Miłości wcześniej nie mówiąc nic o Miłości Boga do ludzi. Bo trudno pojąć czym jest Miłość człowieka do człowieka jeśli się wcześniej nie pozna tej boskiej Miłości.

Kiedyś będąc maluchem śpiewałem w Kościele taka piosenkę „Bóg jest Miłością, Zbawieniem dąży i kocha wszystkich, jak dzieci swe”. Umieszczam to na początku mojej wypowiedzi jako swoiste motto. Bóg Starego Testamentu miął wywoływać strach i lek – i wywoływał. Takie było rozumienie Boga w dawnych czasach. Czy Bóg takim był czy jest? Wiem, że nie. Chociaż Bóg Starego Testamentu budzi respekt to jednak jest Bogiem miłującym. Kochał wszystkich i to równo, chociaż Żydzi pokazywali, ze kocha tylko ich (Naród Wybrany).

Jeśli byłoby prawdą, że Bóg jest straszny i tylko czyha na nasze potknięcia, to za najmniejszy nasz grzech niebo powinno się nam walić na głowę – a tak nie jest. Agnostycy zaraz mówią – „eee tam, Boga nie ma” – i zostają ateistami, zaś ateiści tym się w ogóle nie przejmują. Ale jak jest naprawdę. Prawdę o Bogu sam Bóg pokazał przez Chrystusa. On to z miłości do nas posłał na świat Swego Syna (który był w pełni człowiekiem i w pełni Bogiem. To co mnie osobiście przekonało do tego, że Bóg jest Miłością był taki fakt. Przecież Bóg może wszystko. Co tylko zechce. Bóg mógł inaczej „przekonać” ludzkość do siebie. Mógł np. wykonać cud oczywisty. Mógł np. jednego dnia uspokoić wszystkie wojny (np. poprzez cud zamiany wszelkich urządzeń do zabijania w kwiaty make peace don't war). Mógł zrobić miliony rzeczy i nie zrobił. Dlaczego? Ateiści krzykną – Bo Go nie ma, agnostycy powiedzą – Pewnie dlatego, ze On się nami nie interesuje albo tak jak mówi Nietsche: „Bóg umarł”. A jak jest faktycznie?

Dwa tysiące lat temu na świat przyszło dziecko. Dano mu na imię Jezus. Mógł się urodzić w pałacu ale urodził się w chlewie. Żył i wykształcił się na cieśle. I pewnego dnia, w wieku 33 lat wyszedł na drogi i zaczął mówić niebywałe rzeczy: ze „bogatemu trudniej dostać się do nieba niż wielbłądowi przejść przez ucho w igle” (a pamiętajcie, ze powiedzenie czegoś takiego w Izraelu to było sprzeczne ze wszystkim – bo oznaka Bożego błogosławieństwa było bogactwo – por. księgę Hioba), że za przeproszeniem „dziwki” (przepraszam za dosadne słowa, ale to tak wtedy brzmiało) i celnicy (najbardziej znienawidzona grupa ludzi) będą szybciej zbawieni niż kapłani (wtedy byli oni uważani za świętych mężów) i  tak dalej i tak dalej.

No wiec Ten Cieśla chodził po opłotkach i takie rzeczy wygadywał, że się ludziom w głowach nie mieściło. „Normalny” człowiek tylko pukał się w głowę i z takim Szaleńcem nie chciałby mięć nic do czynienia. Ale coś ludzi do Chrystusa ciągnęło. Cos przemożnego jednoczyło żołnierzy, celników, prostytutki, wieśniaków, rybaków, chorych, ślepych, odrzuconych, bogatych i biednych, niektórych faryzeuszy i kapłanów, buntowników, celników, świniopasów, pasterzy Samarytan i Żydów, Greków i cala masę innych ludzi, kobiet i mężczyzn, ze oni to przyjmowali i w to wierzyli. Co to było? Autorytet – Chrystus go nie miał. Prawda, którą im głosił? Nie, bo oni się jej dopiero uczyli. Cuda i uzdrowienia? W bardzo małym stopniu. Wiec co?

Miłość!

On ich po prostu kochał takimi jakimi są. Nikogo nie odrzucał tylko za to, że byli w czymś ułomni. Nie potępiał ich za ich grzechy tylko pomagał im z tego zła wyjść. Największymi przyjaciółmi Jezusa były nierządnice (np. Magdalena) i celnicy (oj jak ich nielubiono – tak jak teraz jak nie więcej, bo byli kolaborantami Rzymu) czy rybacy – ludzie prości.

Kochał ich takimi jakimi byli. Wybaczał każdemu, kto chociaż trochę żałował za to co zrobił. A Jego miłość była bezinteresowna (kto stanął w Jego obronie, gdy Go skazywali lub gdy Go zabijano). A On kochał. I Ten (w naszym obecnym zrozumieniu tamtych czasów) „Prostak” jakim był Jezus w tamtych czasach, stal się nie tylko Ojcem i Głową naszego Kościoła, ale dzięki niemu istnieje nasza cywilizacja i to wszystko co dzięki niej uzyskaliśmy dobrego. Dlatego mówi się, że Chrystus był sam Cudem Miłości.

To On nauczał, „ze jeśli byś miał wiarę, co góry przenosi, a Miłości byś nie miał, byłbyś niczym”, albo „Miłujcie swoich nieprzyjaciół, tak jak ja Was umiłowałem”, albo „daje Wam przykazanie abyście się wzajemnie miłowali”...

Jeśli ktoś widzi strach w Bogu, Kościele lub religii to przede wszystkim widzi swój własny strach. Dla mnie wyznacznikiem wiary jest właśnie nasza Miłość: ta bezinteresowna, życzliwa, wybaczająca, nie szukająca poklasku, pochwały, pełna wybaczenia i miłosierdzia. Zaś wyznacznikiem niewiary jest strach, jako sygnał naszego nieczystego sumienia. Bo jeśli boimy się Boga, tzn., ze boimy się konsekwencji naszych złych czynów. Nie wiem już kto mi kiedyś to powiedział, ale z tym kimś się zgadzam w pełnej rozciągłości: „nim zaczniesz żałować za swój zły czyn, Bóg już ci wybaczył – bo cię kocha”. A „boli” Go, gdy wzgardzimy Jego Miłością.

I jako wtręt chciałbym przytoczyć taką krótką przypowieść, która opowiadałem wszystkim, którzy kwestionowali Bożą Ojcowską Miłość. Czy widzieliście, jak ojciec uczy swe dziecko chodzić? Ja to robiłem. Brałem mojego Synka pod pachy i pozwalałem mu chodzić podtrzymując go. Gdy poczułem, ze trzyma swój ciężar na nogach, delikatnie Go puszczałem. Szedł i jak widziałem, ze chce upaść lub siąść, to go łapałem. I w końcu nauczył się chodzić.

Podobnie jest z nami. My wątpimy w Jego obecność, w Jego Miłość. Uczymy się iść przez życie, a On cicho nas asekuruje. I nie martwmy się – nie wypuści nas z rąk, aż się nie nauczymy „chodzić”. A jak już się nauczymy, to On cały czas będzie przy nas. Bo nas kocha tym mocniej im mniej Go czujemy. Im bardziej jesteśmy doświadczeni przez los, im bardziej czujemy się osamotnieni – to te uczucie jest oznaka Jego obecności. Milczącej i miłującej.

Zadajesz Paulino pytanie: a jak to jest z Miłością człowieka do człowieka. I ja Ci odpowiem – dokładnie tak samo jak jest z Miłością Boga do człowieka. Bóg jest Miłością i to co łączy kobietę i mężczyznę to Bóg. My musimy naśladować Boga w naszych relacjach z drugim człowiekiem.

Pewien filozof – Emmanuel Levinas powiedział, że nasza społeczność jest zbudowana z takich Triad (Ty-Ja-On). Normalny człowiek zawsze jest w jakiejś relacji z innym człowiekiem – relację te nazwał: Ty i Ja. Ale to tylko dwie osoby dramatu. I Ty i Ja nie dowiedzą się o sobie jeśli nie będzie tzw. mediatora. I wtedy otrzymujemy relację: Ty, Ja i On.

Jeśli ktoś szuka prawdziwej Miłości to musi o tym pamiętać (że nie jesteśmy sami – takimi monadami, samotnymi wyspami) zaś nam chrześcijanom powinno zależeć, aby tym mediatorem pomiędzy ludźmi był Bóg.

Nie chcę aby moja odpowiedź była przez Ciebie traktowana jako kolejne pustosłowie czy próżna gadanina, gdyż mam świadomość, że zaglądając na strony Mateusza chciałaś uzyskać odpowiedź na nurtujące Ciebie pytania.

Obecnie nasz świat zwulgaryzował i sprofanował pojęcie Miłości. Teraz czasowe zafascynowanie się drugim człowiekiem, pożądanie, przelotny romans – wszystko zyskuje wspólny mianownik: słowo „miłość”. Teraz „miłością” się handluje, wystawia się ją na wystawach, teraz „miłość” jest tematem dowcipów, „miłość” staje się środkiem do celu, metodą na życie. I najbardziej tragiczne w tym wszystkim jest to , co sobie zresztą ludzie szybko poniewczasie uświadamiają – że taka „miłość”, to wcale żadna Miłość. To jej karykatura, to jej zaprzeczenie, to jakieś odbicie w krzywym zwierciadle.

Twoje pytanie jasno pokazuje, że na dzień dzisiejszy z jednej strony w ludziach jest głęboka potrzeba Miłości z drugiej strony jest wielkie jej niezrozumienie. Młodzi ludzie nie mający wystarczających wzorców w rodzinach do naśladowania, pochodzący z rozbitych lub skonfliktowanych małżeństw, karmieni papką w rodzaju czasopism „Popcorn” , „Dziewczyna” czy „Bravo” – często po wielu negatywnych odczuciach , przygodach i obiegowo powtarzanych opiniach zadają sobie pytanie: Czym jest ta Miłość? Czy jest to już relikt zamierzchłej przeszłości? Czy mnie może spotkać ta Miłość Prawdziwa!? Ja Ci odpowiem – tak. Miłość wciąż jest na wyciągniecie Twojej ręki. Wciąż jest darem darmo danym, chociaż wymagającym pracy i wysiłku.

Gdy się patrzy na Boga łatwo odkryć czym jest Miłość. I ja nie chcąc się rozwodzić powiem bardzo ogólnie. Miłość to ofiara dająca przedsmak nieba już tu na Ziemi, za naszego ludzkiego żywota. Ktoś zaraz powie – no zaraz, zaraz. Jeśli Miłość to ofiara – to ja za taką Miłość dziękuje. Ale ja odpowiem – poczekaj, doczytaj do końca. Niezrozumienie tego co napisałem wynika z utartych poglądów i obiegowych opinii.

Ludzie mają przeróżne pasje. Są tacy, którzy odmrażają sobie kończyny by zaliczyć wszystkie himalajskie ośmiotysięczniki, czy zdobyć oba bieguny pieszo w jeden rok. Są tacy, którzy ryzykują życie by przez kilka minut poszybować swobodnie w przestworzach na spadochronie. Wielu ludzi potrafi penetrować jaskinie, głębiny mórz i oceanów, szybować w przestrzeni kosmicznej, by tylko zrealizować swoją pasję – Miłość do morza, oceanu, gór, kosmosu, nauki i do tego co niezbadane.

Ale zwróć uwagę jak dla niewielu ludzi takim kosmosem, morzem, jaskiniami – jest drugi człowiek, którego często nazywa się Mikrokosmosem.

I tu i tam potrzeba wysiłku aby osiągnąć zamierzony cel. W obu przypadkach istnieje potrzeba poznania Zdobywanego Obiektu, przygotowania się, zaprawienia się w trudach, sprawdzenia własnych granic możliwości. Ale gdy chodzi o Miłość – to ludzie chcieliby aby wszystko szło szybko, sprawnie i bez wysiłku. A tak się nie da. Nim się rozpocznie poznawanie drugiego człowieka (bo to jest proces ciągnący się poprzez całe nasze życie), trzeba poznać i zaakceptować siebie. Trzeba najpierw określić cel, granice własnych możliwości, środki jakie trzeba podjąć i określić metody po jakie należy sięgnąć aby osiągnąć planowany cel. To nie jest łatwe, sporo kosztuje – ale w zamian osiąga się cel, który daje radość wielką i poczucie satysfakcji.

Jeśli oczekujesz ode mnie wskazówek jak poderwać chłopaka, jak znaleźć męża – ja Ci w tym niestety nie pomogę. Ale jedyna rzecz jaką mogę Ci przybliżyć to jak poznać czy to co łączy kobietę i mężczyznę to Miłość czy jego namiastka.

I masz pierwszą odpowiedź: jeśli spotkała Cię prawdziwa Miłość to będziesz miała świadomość jej następstw. Będziesz wiedziała ile Ciebie będzie kosztowała wysiłku, że to będzie ofiara, że trzeba będzie zaakceptować swojego partnera takim jakim jest, że Miłość nie stawia warunków wstępnych, że

żąda poświęceń , rezygnacji z ambicji, że jest ciągłym spalaniem się dla ukochanej osoby.

A gdy ta świadomość jest, kiedy człowiek uzmysławia sobie co Go czeka – i zgadza się na to – wtedy człowiek może sobie powiedzieć, że jest gotów na Miłość. Bo tak jak himalaista jest szczęśliwy ze zdobycia szczytu, jak lekarz jest zadowolony z dobrze przeprowadzonego zabiegu, jak sportowiec jest szczęśliwy z kolejnego rekordu świata, jak naukowiec jest zadowolony z kolejnego odkrycia, tak każdy człowiek pomimo zmęczenia, wysiłku i pracy jaką należy w to włożyć, jest szczęśliwy z Miłości do drugiego człowieka.

Tak naprawdę uczucie Miłości u mężczyzny i kobiety jest to samo – jeśli jest prawdziwe. Bo ten sam Bóg łączy dwoje ludzi. Strona psychofizyczna jest inna – ale to już wynika z różnic pomiędzy mężczyzna i kobietą. Ale pomimo tych różnic – właśnie ta różnorodność powoduje wzajemne dopasowanie i zarazem zapobiega nudzie i budzi fascynację.

Jeśli mężczyzna i kobieta będą naśladowali Boga w Jego Miłości do człowieka – nie ma siły, która zniszczyłaby Miłość pomiędzy nimi. Każdą przeszkodę przejdą, każdemu problemowi dadzą radę. Ale muszą mieć wspólny cel – jak Go nie maja, nie ma między nimi Miłości.

W tym co napisałem odnajdziesz sens chrześcijańskiej wstrzemięźliwości przedślubnej (jaką radość ma himalaista ze zdobycia szczytu, jeśli zostanie dowieziony na szczyt klimatyzowanym helikopterem), z wagi sakramentu Małżeństwa (jak kochać i od kogo człowiek ma nauczyć się Kochać, jeśli jedynym źródłem Miłości jest Bóg. I jak szukać Miłości bez Niego, który jest Miłością. Jak można kochać bez „mediatora” – a któż jest lepszym „mediatorem” jak nie Bóg, który zna obie strony i to najlepiej jak tylko można).

Kościół teraz się oskarża, że mówi głupoty. Wciąż budzą się głosy oburzenia, że jak Kościół śmie głosić swoją etykę małżeńską, postulat wstrzemięźliwości przedmałżeńskiej pod koniec XX wieku.

Jak Kościół śmie mówić ludziom, co maja robić z własnymi uczuciami i potrzebami.

Kościół i katolicy tak długo będą mówić to co mówią jak długo wielu ludzi po kilku rozwodach, zmarnowanym życiu, posiadając nieślubne dzieci, zrujnowane własne i cudze życiorysy, rozwalone życie rodzinne będą mówić i zastanawiać się już po czasie: dlaczego ja nie posłuchałem innych i zrobiłem to co zrobiłem.

Napisałem Ci Paulino to czym sam żyję, co sam na sobie sprawdziłem. O Miłości można mówić godzinami i wiem, że kiedy uzyskasz jedną odpowiedź na zadane przez Ciebie pytanie zaraz narodzą się nowe pytania. Ja spotkałem prawdziwą Miłość i teraz zajmuję się jej pielęgnowaniem. Jestem od 8 lat szczęśliwym małżonkiem i kocham moją Ukochaną wciąż tak samo jak kochałem Ją osiem lat temu w dniu naszego ślubu… ba, nawet jeszcze więcej. I takiej Miłości Ci życzę z całego serca.

Michał Czuma