Jakimś cierniem, wzbudzającym stałe wątpliwości co do sensu, co do wiary w Boga jest dla mnie problem zła, problem zła niezawinionego – cierpienia dziecka, katastrofy – potrafię sobie w jakiś sposób stworzyć koncepcję w której to zło – nie jest z Ręki Boga. I tak naprawdę tylko z Bogiem można to przezwyciężyć.

Ale z drugiej strony – skąd tak okrutne zdanie Bóg tak chciał... często powtarzane. Czy rzeczywiście chciał – czy wiedział a nic nie mógł zrobić, gdy pod koła pędzącego auta wpada 13-letni chłopiec i ginie na miejscu, zostawiając zrozpaczonych rodziców?

Wiem, że nie są to pytania łatwe – ale... , właśnie takie pytania burzą mi ufność.

Krzysztof

 

Myślę, że błędem jest zbyt dużo odpowiadać na pytania, dlaczego Pan Bóg do jakiegoś nieszczęścia dopuścił. Czymś znacznie ważniejszym jest starać się ofiarować swoją życzliwą obecność (a jeśli to możliwe, to i pomoc) dotkniętym tym nieszczęściem. Jeśli zaś to mnie to zło czy nieszczęście spotkało, czymś istotnym jest trzymać się wtedy jak najmocniej Pana Jezusa, ale także nie odrzucać pomocy tych moich bliźnich, którzy chcą mi pomóc.

Proszę zauważyć, że w powieści Dostojewskiego „Bracia Karamazow" najgłośniej oskarża Pana Boga o niewinne cierpienia dzieci Iwan Karamazow, wymodelowany w tej powieści – moim zdaniem – na postać diaboliczną. Bo zarazem Iwan palcem by nie ruszył, żeby pomóc komuś cierpiącemu. On swój stosunek do cierpienia załatwił sobie poprzez oskarżanie Pana Boga.

Trochę szerzej piszę na ten temat w tekście pt. „.grom cierpienia jako argument przeciw Panu Bogu” (w książce Pytania nieobojętne).

Best Regards

o. Jacek Salij

 

Pan Bóg na pewno nigdy nie chce niczyjego cierpienia. Nigdy też na nikogo nie zsyła cierpienia, nie posługuje się cierpieniem jako środkiem do celu. Jest również rzeczą pewną, że Bóg robi wszystko, żeby wszelkie cierpienie pokonać. Właśnie po to przychodzi na świat. Jezus Chrystus, ilekroć stykał się z jakimś cierpieniem, spontanicznie je usuwał – bardzo często robił to w sposób nadzwyczajny, cudowny.

A jednak i na Niego spadło cierpienie, co więcej – spadło z woli Jego Ojca. „Przystało bowiem Temu, dla którego wszystko i przez którego wszystko, który wielu synów do chwały doprowadza, aby przewodnika ich zbawienia udoskonalił przez cierpienie” (Hbr 2,10). Ten cytat z Listu do Hebrajczyków każe nam myśleć, że Bóg sprzeciwia się cierpieniu, to jednak walka z cierpieniem nie jest najważniejszym Jego celem. Tym celem jest „doprowadzenie wszystkich do chwały”. A skoro tak, to słusznie możemy przypuszczać, że pokonywanie cierpienia jest czymś wtórnym wobec zasadniczego celu jakim jest właśnie owo doprowadzanie do chwały. Kolejny wniosek nasuwa się sam i brzmi następująco: jeśli usuniecie jakiegoś cierpienia łączyłoby się z oddaleniem kogoś od tej chwały, to Bóg nigdy nie podjąłby się usuwania takiego cierpienia. Raczej zgodziłby się na nie, zwłaszcza jeśliby wiedział, ze ktoś dotknięty tym cierpieniem jest w stanie dobrze je przeżyć, tzn. jest w stanie odnaleźć w nim pomost do chwały, pomost, którego być może nie dałoby się zbudować na bazie przyjemności lub czegoś, co nie jest cierpieniem. Jedno w każdym razie jest pewne: celem Pana Boga nie jest w pierwszym rzędzie usuwanie cierpienia, ale „doprowadzenie wielu do chwały” („.ielu”, gr. polloůs, w sensie: „tak wielu”, „aż tylu”.

Dzięki męce, śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa wiemy, że ludzkie cierpienie rzeczywiście może stać się pomostem do nieba. Tyle że to nie samo cierpienie jest tym pomostem. Cierpienie samo w sobie jest złem. Ale cierpienie ukrzyżowane już nie. W ukrzyżowanym cierpieniu, czyli w cierpieniu przyjętym dobrowolnie za kogoś innego mieszka autentyczna miłość, która radykalnie zmienia sens cierpienia. Cierpienie pozostaje takie samo, ale jego sens staje się inny. Oto cierpienie nagle przestaje być równoważne z utratą szczęścia, radości, łaski Bożej, a staje się narzędziem ich odzyskiwania. Ukrzyżowane cierpienie Jezusa Chrystusa mówi nam, że nawet na samym dnie cierpienia można odzyskać przywilej nieba (jak pamiętamy, jeden z przybitych do krzyża skazańców natychmiast korzysta z tego przywileju) oraz że to odzyskiwanie nie jest naszym dziełem, ale właśnie przywilejem, darem. Trzeba tylko prosić. Prawo do przekroczenia bram raju, do uwolnienia od grzechów i od kar, prawo do zażyłej przyjaźni z Bogiem nabywamy nie dlatego, że cierpimy, ale dlatego, że nawet na dnie cierpienia nie przestajemy powtarzać za Dobrym Łotrem: „Panie, wspomnij na mnie...” Chrystus odkupił świat nie dlatego, że cierpiał, ale dlatego, że nawet cierpiąc nie przestawał powtarzać: „Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą co czynią...”, „Ojcze, przyjmij ducha mojego...” Powtarzał także słowa Psalmu 22 („.oże mój, Boże, czemuś mnie opuścił...”., który, jeśli tylko się weń wczytamy, jest „pieśnią pochwalna” płynącą z ust cierpiącego Sługi, dzięki której „powracają do Pana wszystkie krańce ziemi”. Dzięki cierpieniu Jezusa Chrystusa wiemy, że prośba Jezusa przeniknęła całe Jego jestestwo, każdą komórkę i każdą chwilę Jego życia, więcej: że przeniknęła całą ludzkość, przeniknęła nasz wszystkich, i że trafiła przed oblicze naszego Ojca, który jest w niebie, oraz że została przez Niego wysłuchana i spełniona.

Jeśli przyjmiemy taki właśnie chrześcijański sens cierpienia, to okaże się, że prawdziwym „problemem wiary” jest nie tyle tzw. cierpienie niezawinione (np. choroba dziecka), co raczej właśnie cierpienie zawinione. To pierwsze mówi bowiem jedynie o niedoskonałej naturze tego świata, która stale domaga się naszej aktywnej odpowiedzi. Niewinne dziecko choruje i umiera, mały człowiek rodzi się z nieuleczalnymi wadami, cierpi głód, jest torturowany przez własnych rodziców – ale te jego cierpienia nie mówią przecież o „zaniedbaniach” ze strony Pana Boga, tylko o zaniedbaniach ze strony ludzi. Przecież przed człowiekiem od samego początku stoi zadanie „czynienia sobie ziemi poddaną” (Rdz 1,28), jak to zatem możliwe, że w sprawie tak ważnej, jak wychowanie, ochrona zdrowia czy sprawiedliwość człowiek uczynił, jak dotąd, tak niewiele? Gorzej, niekiedy odnosimy nawet wrażenie, że to nie postęp moralny, ale raczej regres moralny ludzkości jest bardziej oczywisty. Człowiek może głęboko kształtować swoje życie biologiczne, społeczne, moralne i duchowe -- dzisiaj wiemy o tym chyba lepiej niż kiedykolwiek – jak to zatem możliwe, że na drodze do usuwania niezawinionego cierpienia odniósł do tej pory tak niewiele sukcesów? Historia ludzkości zdaje się mówić, że „cierpienie niewinnych” wcale nie jest problemem człowieka, bo człowiek chętnie o nim zapomina, chętnie je lekceważy, a jeśli już sobie o nim przypomina, to tylko po to, żeby je przedstawić Bogu jako wyrzut, a nie po to, żeby potraktować je jako zadanie i żeby zgodnie z wolą Bożą je pokonywać. (Dodajmy tu jeszcze, że cierpienie wpisane w przyrodniczo-biologiczną naturę świata, a więc nie tylko cierpienie moralne, ale po prostu kataklizmy, choroby itd., nie może być nawet w najmniejszym stopniu przypisane Bogu. Opis stworzenia zamieszczony w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju mówi nam jasno, że wszystko, co Bóg stwarza „jest dobrze”, a nawet „bardzo dobre” (por. Rdz 1,1-31). Zło pojawia się później i za jego powstanie odpowiada człowiek oraz kusiciel-wąż).

Poważnym problemem wiary jest natomiast cierpienie zawinione. „Cierpienie to kara za grzechy” – na taki sposób myślenia zgodzi się chyba każdy z nas. Trzeba jednak pamiętać, że kryje się w nim, jak w każdym uproszczeniu, wiele niebezpieczeństw. Cierpienie jest tajemnicą, misterium znanym tylko Bogu. Jeśli powiemy, że jest „karą za grzechy”, to odsłonimy tylko niewielki rąbek tej tajemnicy, a jest całkiem możliwe, że jeszcze bardziej ją zasłonimy. Owszem, cierpienie ma swój początek w ludzkim grzechu (i w grzechu aniołów), a więc jest skutkiem zerwania przyjaźni z Bogiem, ale z całą pewnością „kara” to tylko niewielki lub zgoła żaden jego aspekt. Tak więc jeśli już myśleć o cierpieniu, to raczej w kontekście grzechu pierworodnego, w kontekście ogólnej kondycji naszego ludzkiego bytowania, a nie w kontekście swoich własnych grzechów i zaniedbań. Jeżeli tylko tymi ostatnimi będziemy uzasadniać przydarzające się nam cierpienia, to wtedy ujrzymy w Bogu wyłącznie surowego Sędziego, który tylko czyha na nasze potknięcia, żeby móc nam wymierzyć klapsa. Z całą pewnością taki obraz Boga będzie i fałszywy, i szkodliwy. Natomiast widzieć cierpienie w kontekście grzechu pierworodnego i w kontekście niedoskonałości natury ludzkiej (przeznaczonej do doskonałości!) to uznać, że jest ono zawsze dla człowieka jakimś zadaniem i to zadaniem wspólnotowym. Cierpienie niesie w sobie nie tylko pytanie o początek (Skąd to cierpienie?), ale również pytanie o cel (Co z nim zrobić? Jaki jest jego sens?). To drugie pytanie, o czym zapominamy, jest znacznie ważniejsze. Skoro więc cierpienie ma swój początek w naszej wspólnej przeszłości (a przede wszystkim w dziele Adama), to jego przezwyciężenie także musi być wspólnotowe (ale przede wszystkim Adamowe, dzięki Nowemu Adamowi – Chrystusowi).

Że to wszystko możliwe i że to prawda wielokrotnie przekonywałem się w szpitalu. Tam ludzie poważnie chorzy pozostawieni sami sobie popadają w takie przygnębienie, że ich stan ducha urąga nawet ludzkiej godności. Trudno im wtedy pomóc. Ale jeśli człowiekowi choremu ktoś rzeczywiście zacznie towarzyszyć, po prostu być przy nim, niekoniecznie spełniać wszystkie zachcianki, ale być, słuchać, modlić się razem, to ów chory odmienia się nie do poznania. Zaczyna traktować swoją chorobę i otoczenie z wyrozumieniem. Zaczyna promieniować spokojem i wdzięcznością. A w jego oczach pojawia się jakaś mądrość, której na próżnoby szukać w spojrzeniach ludzi wypoczętych i zdrowych.

Krzysztof Mądel, jezuita