Jak pogodzić rywalizację w pracy z miłością bliźniego, kiedy to, ile dostaję pieniędzy zależy od mojej wiedzy i kwalifikacji a "muszę" za darmo dzielić się z innymi, czasami po nocach zdobywaną wiedzą, w imię miłości. Jak to jest.

Błażej

 

Rywalizacji w rzeczy samej nie da się pogodzić z miłością bliźniego. Albo miłość, albo rywalizacja. Łączenie jednego i drugiego prowadzi do znerwicowania i to w sensie najbardziej dosłownym. Znerwicowani bohaterowie naszych czasów (my sami) są żywym przykładem takiego właśnie powikłania, które niekiedy przybiera postać istnej duchowej schizofrenii.

No dobrze, ale jak tego uniknąć? Co robić, żeby naprawdę kochać? Czy jedynym sposobem jest nade wszystko wyrzec się rywalizacji? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, zastanówmy się najpierw na czym polega zło rywalizacji. Pomyślmy też przez chwilę czym jest ewangeliczna miłość bliźniego. No właśnie, czym jest ta miłość, skoro Chrystus powiada w pewnym miejscu: "zdobywajcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną" (por. Łk 16,9), zaś przy innej okazji pochwala sługę, który zdobył się na ryzyko, inwestował i w ten sposób dwukrotnie pomnożył powierzony mu majątek, zaś tego sługę, który rywalizacji unikał, który zakopał pieniądze w ziemi, bardzo surowo karci? Przypowieść o talentach (Mt 25,14-30), która – jak powiada sam Chrystus -- jest przypowieścią o królestwie niebieskim (por. Mt 15,1), wyraźnie sugeruje, że miłość bliźniego i to ta miłość, która będzie się liczyć w ostateczności, ma coś wspólnego z rywalizacją. Nie z rywalizacją typu: "kto zyska więcej", ale rywalizacją typu: "kto więcej da" oraz "kto bardziej kocha". W prawdziwej miłości jest jakaś rywalizacja. Ci, którzy kochają, dobrze o tym wiedzą. My zaś wiemy, że ta miłosna rywalizacja nie ma nic, ale to nic wspólnego z tą, o której mówiliśmy na wstępie.

Co w takim razie czyni rywalizację przekleństwem? Co (lub kto) odbiera jej godność? Odpowiedź jest bardzo prosta: strach. Strach przed tym, że przegram, że okażę się gorszy, że stracę. Prawdziwą zmorą zwyczajnej życiowej rywalizacji nie jest ślepe dążenie do sukcesu, bo tego dążenia jest w niej w rzeczywistości raczej niewiele, ale nerwowa ucieczka przed przegraną. Człowiek dążący do autentycznego dobra, nawet do dobra tak prozaicznego jak posiadanie nowoczesnego auta, doktoratu, willi, mógłby mimo wszystko być człowiekiem stosunkowo pogodnym i uczynnym, jeśliby tylko rzeczywistym motorem jego dążeń był ów prozaiczny cel, którego pragnie, i nic więcej. Tymczasem cały kłopot w tym, że to ów cel pociąga go słabo, natomiast niesłychanie wyraźnie kieruje nim jakaś inna, niewidzialna siła. Ta zaś jest niemal wyłącznie negatywna: żeby nie być gorszym, żeby nie okazać się życiowym niedorajdą, żeby w ogóle nie przegrać. Czy chorobliwe zapracowywanie się przy budowie własnego domu jest złe przez to, że ktoś chce mieszkać przyzwoicie? Nie. Chcieć mieszkać przyzwoicie jest rzeczą pożądaną i dobrą. Chore jest natomiast to, co w nowym, przestronnym domu każe mi szukać tego, czego w nim samym w ogóle nie ma, a mianowicie: chore jest pragnienie mojego wiecznego w nim odpoczywania oraz chore są widziane kątem oka mojej wyobraźni zazdrosne miny moich sąsiadów.

Schorowana rywalizacja prowadzi do jeszcze większych schorzeń. Ale nie to jest złem w rywalizacji, że chcę więcej i lepiej, nawet nie to (przynajmniej niekoniecznie), że chcę więcej i lepiej od innych. Główną chorobą rywalizacji jest to, że ja tak naprawdę nie chcę, a tylko ciągle się czegoś boję i tego właśnie lęku staram się sklecić coś, co wydaje mi się chceniem, pragnieniem lub też "zdrową życiową ambicją".

Jak zatem nie poddać się takiej chorej rywalizacji? Odpowiedź jest bardzo prosta. Przynosi ją Ewangelia: trzeba nauczyć się przegrywać i to przegrywać w dobrym stylu. Ewangeliczna rywalizacja typu "kto da/kocha więcej" ma w sobie coś z przegrywania, ale przegrywania specyficznego, takiego, w którym właściwie nikt nie ponosi porażki, w którym wszyscy coś zyskują, wszyscy są uratowani, zbawieni. Przypomnijmy sobie choćby to, jak kończy się życie Jezusa Chrystusa – na krzyżu. Porażka. I to porażka tak dotkliwa, że nawet po zmartwychwstaniu i zesłaniu Ducha Świętego apostołom trudno się z niej otrząsnąć. Ale porażka mądra, odważna, wielkoduszna. Chrystus przegrywa ze złem tego świata tylko po to, żeby pokazać, że to świat przegrywa jeszcze dotkliwiej. Chrystus cierpi i umiera, ale tylko po to, żeby pokazać, że cierpienie nie jest tragedią, nawet jeśli spotyka samego Boga-Człowieka. Chrystus przegrywa po to, żeby pokazać, że Jego boskie zwycięstwo może zstąpić na samo dno ludzkiej porażki. On przegrywa, żeby je tam przynieść – nie ma innego sposobu.

Posłużmy się jeszcze innym, łatwiejszym teologicznie przykładem. W znanym filmie "Misja" L. Joffe'a, traktującym o jezuickich misjach wśród Guaranów, jest w taka scena, w której pewien świeżo upieczony brat zakonny (R. DeNiro), do niedawna zabijaka i łowca Indian, zmuszony jest przed trybunałem sądowym do złożenia przeprosin pewnemu hidalgo (szlachcicowi) za swoje ostre słowa. Brat Rodrigo mówił o maltretowaniu Indian. Mówił prawdę. Ale obraził nią tego, do którego się zwracał. "Gdyby nie twój strój zakonny, wyzwałbym cię na pojedynek, braciszku..." -- słyszy w odpowiedzi. Sąd, a nawet przełożeni zakonni każą mu przepraszać. Brat Rodrigo zżyma się w sobie. Nie chce przegrywać. On, który do niedawna wygrywał pojedynki... Ale przemaga się. Przeprasza. Przeprasza najpierw poczuwającego się do zniewagi pana. Przeprasza szczerze. Potem, już jakby trochę z własnej inicjatywy, przeprasza wysoki sąd. A potem przeprasza po kolei wszystkich zebranych: świadków, publiczność, współbraci. W końcu zaczyna przepraszać Indian. To o nich była mowa. Przeprasza także indiańskie dziecko, które stoi na środku sali, za to, że również i je zranił swoimi słowami, za to, że nie powiedział całej prawdy z należytym spokojem, i za to, że zrobił tak mało, żeby jej bronić. Po tych przeprosinach wszyscy mieli łzy w oczach. Brat Rodrigo przegrał. Został upokorzony. Ale wszyscy inni wygrali, zwłaszcza ci upokorzeni najbardziej. Prawda i sprawiedliwość także wygrały. Choć na chwilę.

Jeśli więc i ciebie poproszą o pomoc, nie odmawiaj. "Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją koszulę, odstąp i płaszcz. Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące" (Mt 5,40-41). Pomyśl zawsze o tym, że to on ma wygrać, a ty z nim, a nie odwrotnie. Ale pamiętaj: on ma wygrać. Jeśli będziesz pomagał mu w nauce po nocach, to niechybnie przegracie obaj. On najpierw, a Ty później. Jeśli będziesz na siłę z niego robił naukowca, nadrabiał pośpiesznymi korepetycjami jego całomiesięczne zaniedbania, to na pewno nie będzie to miało nic wspólnego z miłością bliźniego ani z wolą Bożą. Prawdziwie kochać bliźnich, to także, kiedy trzeba, twardo powiedzieć: "Nie!" Kochać bliźnich, to chcieć i robić wszystko dla ich prawdziwego dobra. Dobra prawdziwego, a więc takiego, które zdobywa się z wysiłkiem. Jak tu nie ulec zniechęceniu? Jak tu nie ulec pokusie maskowania własnego wygodnictwa pozorami wymagającej miłości? Bardzo prosto. Należy stosować zasadę: "proszą cię o koszulę, odstąp i płaszcz". Proszę Cię o korepetycje, a ty zdobądź się na więcej: na szczerą rozmowę. Zapytaj o prawdziwe powody. Głównym problemem kogoś, kto nie umie na jutrzejszy egzamin, wcale, ale to wcale nie jest ten egzamin, ale wszystkie dni, które biegły aż dotąd, sprawy osobiste, rodzina i Bóg wie co jeszcze. Warto więc, żebyś dowiedział o tym i ty, i ten, kto prosi.

Krzysztof Mądel SJ

 

Zacznę od krótkiego stwierdzenia. Istnieją dwa typy rywalizacji: zdrowa konkurencja i chore ambicje. Specjaliści od zarządzania uważają, że rywalizacja jest czymś dobrym, co dopinguje do lepszej pracy, zwiększa jej efektywność i zmusza pracownika do stałego poprawiania swoich wyników.

I nie mówią nic więcej poza tym, że taką rywalizację należy pobudzać. Pan to pewnie też słyszał. Ja przeglądając w swoim czasie listy motywacyjne kandydatów do pracy zauważyłem stale powtarzające się stwierdzenie: „Jestem ambitny/a" albo „Mam wysokie ambicje zawodowe”. Mnie to przerażało. Nie to, że Ci ludzie to pisali ale to, że ludzie tego nie rozumieli.

Najpierw wytłumaczę co rozumiem pod pojęciem zdrowej konkurencji. Pojęciem tym określam dobrą pracę człowieka. A im lepsza jest ta praca, tym lepsze wyniki dany człowiek uzyskuje. Człowiek uzyskujący najlepsze wyniki oceniany jest przez pracodawcę najwyżej i ma z tego określone profity: awans, premie, lepszą płacę, gwarancje zatrudnienia itp. Drugie pojęcie jest jego zaprzeczeniem. Nie liczą się efekty pracy, nie liczy się człowiek – liczy się cel jaki sobie zakłada osoba mająca chore ambicje. Taki człowiek sięgnie po każdy możliwie dostępny środek by osiągnąć zakładany cel.

Jak widać w pierwszym przypadku człowiek rozwijając się poprzez pracę dąży do naturalnej konsekwencji jaką jest nagroda za uczciwą i dobrą pracę. W drugim przypadku zaś człowiek dochodzi do celu (nagrody) po „trupach”. W potocznym znaczeniu słowo :”.mbicja” jest różnorako rozumiane. Ale najczęściej ludzie umieszczają obok niego słowo „chora”.

W naszym życiu gospodarczym rzadko spotyka się sytuacje, kiedy mamy do czynienia ze zdrowymi stosunkami panującymi w firmie. Do rzadkości należą sytuacje, że człowiek właściwie wykonujący swoje prace, szukający usprawnień (kreatywny) jest doceniany przez swoich Pracodawców. Naszym życiem wciąż rządzą układy, donosicielstwo, chore ambicje, podgryzanie wzajemne – jako metody awansu i sposoby uzyskiwania gratyfikacji finansowych oraz droga do utrzymania się bądź dojścia do tzw. „szczytów”. I ja takich ludzi spotkałem i sam byłem ich ofiarą.

Pyta się Pan: co w takiej sytuacji ma robić chrześcijanin. Ja Panu powiem, co ja robię. Ja dobrze pracuję. Robię to co do mnie należy i czego ode mnie oczekują moi Szefowie. Staram się to robić jak najlepiej. A jak ktoś przychodzi do mnie prosząc o radę, pomoc czy wsparcie – po prostu mu pomagam licząc, że będzie pamiętał o „prawach autorskich” do pomysłu, że kiedy ja będę potrzebował pomocy on mi nie odmówi. Liczę na to, że widząc moją bezinteresowną pomoc on sam zrozumie czym ona jest i jaki ma sens – samemu później pomagając innym, też bezinteresownie.

Przyjąłem zasadę, że ufam każdemu. Ale jeśli ktoś moje zaufanie zawiedzie, następny kredyt zaufania będzie mu trudniej uzyskać.

Obecnie panujące stosunki pracy można opisać jako dżunglę: „Przeżyje najsilniejszy”. To jest chore i budzi wiele moralnych dylematów. Ja osobiście polecam każdemu: pracownikom i pracodawcom stosowanie starej biblijnej zasady: „Nie czyń drugiemu co Tobie niemiłe”. Jeśli nie chcesz by ktoś Tobie czegoś robił, to i Ty nie rób tego innym. To złota zasada normalizująca stosunki panujące w pracy tak pomiędzy pracownikami jak z pracodawcą. Myślę, że ta złota zasada pozwala chrześcijaninowi odnaleźć sens w pracy, znaleźć metodę postępowania i zrozumieć na czym tak naprawdę polega praca człowieka. Bo człowiek poprzez pracę ma się uszlachetniać a nie stawać się barbarzyńcą czy niewolnikiem.

Jedną z rzeczy, która napawa mnie optymizmem jest to, że kolejne badania i obserwacje prowadzone przez specjalistów zajmujących się zarządzaniem zaczynają mówić o etyce w pracy, o potrzebie współdziałania, o sile pracy zespołowej. To pociesza, że powoli anachronizmem jest mówienie, że ktoś chce zatrudniać ambitnych ludzi. My jako chrześcijanie mamy obowiązek pracować dobrze. Przykładając się do pracy człowiek realizuje swoje powołanie. My w ten sposób dbamy o siebie, swoich najbliższych, swojego pracodawcę i kolegów z pracy. Jeśli się burzy ten porządek, zaczyna się problem.

Mam świadomość, że piszę rzeczy oczywiste. To boli, że jednak nasza rzeczywistość nadal promuje niezdrową rywalizację, walki o stołki, chore zasady awansu i ochronę patologicznych układów. To jest bolesne, że człowiek idąc do pracy często spotyka się z sytuacjami wymagającymi od niego szybkiego rozwiązywania moralnych dylematów. To tragiczne, że człowiek staje się „kosztem produkcji" i przedmiotem targów. I martwi mnie to, że często musimy z naszymi problemami skrywać się, nie mając nikogo kto nam poradzi i zdejmie z nas brzemię odpowiedzialności za nasze chrześcijaństwo.

Ale na każdym z nas spoczywa obowiązek dawania świadectwa, nawet w miejscu pracy. Myślę, że nasze chrześcijańskie podejście do pracy jest formą ewangelizacji. Jeśli bowiem nasza postawa będzie przemawiać – w jakimś stopniu będziemy normalizować nasze otoczenie. Ono wtedy będzie samo z siebie bardziej normalne. Oczywiście nikt nie zmusza nas do tego abyśmy dawali się oszukiwać, wykorzystywać – mamy być roztropni. Czasami powiedzenie „Nie” jest koniecznością – odmowa czasami jest terapeutyczna i ma formacyjną rolę.

Ale kiedy mówimy „Nie” – kiedy odmawiamy – wtedy musimy umieć to uzasadnić. I musimy to umieć robić z „klasą”, musimy mieć rację. Jeśli mamy wątpliwości – lepiej służmy naszym kolegom, współpracownikom i szefom. I prośmy Boga aby tę naszą ofiarę jakoś wykorzystał. Wtedy nasza praca da nam może nie pieniądze czy zaszczyty, ale zostanie wynagrodzona sowitą „premią” jaką odbierzemy od Pana Boga.

Michał Czuma

 

LISTY

 

To ja jestem autorem tego pytania. Jednak odpowiedź mnie nie satysfakcjonuje.

Z niej wynika że powinienem się pogodzić z porażką i zejściem na boczny tor, margines, zepchnięty może nawet z pracy. A co na to moja rodzina przecież mam dzieci, czuję się odpowiedzialny za nie; trzeba nakarmić, ubrać? żebraniem nie dam rady. Tak to się w pracy działo czy dzieje: nie jestem optymistą w tej sprawie.

Błażej

 

Z problemem miłości bliźniego i rywalizacji w pracy spotyka się pewnie większość z nas. Wydaje mi się, że Krzysztof źle zrozumiał problem Błażeja. Tu nie chodzi o udzielanie korepetycji. Chodzi o zdobywanie ciężką pracą wiedzy, którą potem wykorzystuje się w pracy. Czasem żeby rozwiązać jakiś problem trzeba poświęcić mu mnóstwo czasu. A potem w pracy ktoś powie: „Jak to zrobiłeś?” I co wtedy? Możliwych jest klika wariantów:

1. Powiedzieć szczerze wszystko co wiem (mnie zajęło to np. 20 godzin, kosztem rodziny, lektury, dzieci – a jemu 5 minut). A co jeżeli za kilka dni przyjdzie z kolejnym problemem , który opracowałam?

2. Wykręcać się – nie powiedzieć istoty problemu – to kłamstwo.

3. Powiedzieć: „Wiesz, zajęło mi to mnóstwo czasu – nie podzielę się z tobą tymi wiadomościami”.

Odpowiedzcie co wybrać. Ja przy każdym wyborze mam wątpliwości. Wydaje mi się, że należy być roztropnym. Jeżeli widzę, że ktoś traktuje prace rozrywkowo , nie poświęca jej wiele czasu – należy odmówić. Ale następna wątpliwość – nasza ocena zawsze jest subiektywna – może ktoś robi tak, [prosi o pomoc] mając głębsze powody, których nie znam. Ja jestem nieśmiała i nie potrafię walczyć o swoje sprawy. Inni potrafią to wykorzystać i moją pracę też - i może się w końcu okazać, że to ja stracę pracę. A co wtedy z rodziną? Wiem: należy ufać w Opatrzność. Staram się. Ale nie umiem w pełni. Czy moja wiara jest słaba? Nie wiem. Kochać bliźniego – tak, to najważniejsze zadanie, ale trudno je wykonać. Mimo, że wiemy, że to jest złe, często czujemy niechęć do innych. Nie okazujemy im tego, ale nasze myśli i uczucia same przychodzą. Dlaczego - jeśli chcemy żyć tak, jak nas uczył Jezus ?

Iza

 

Drogi Błażeju,

Droga Izo,

Dziękuję Wam bardzo za Wasze listy. Moja odpowiedź rzeczywiście rozmija się nieco z problemem. Z drugiej jednak strony, cieszę się że nasze problemy są podobne. Zamiast teoretyzować opowiem, jak sam sobie z nimi radzę.

Otóż zdarza mi się często, że niespodziewanie muszę komuś służyć moją wiedzą czy umiejętnościami. Problem nie polega wtedy głównie na tym, że w parę minut mam dać komuś coś, co sam zdobywałem latami, ale raczej na tym, że po prostu trzeba niespodziewanie poświęcić komuś czas. Moi Drodzy, zgódźcie się z tym, że Wasz problem polega dokładnie na tym samym! Przecież to, czy ofiaruję komuś uśmiech, kubek wody, czy raczej kilka dni a może i lat mojej mozolnej pracy, nie ma większego znaczenia, jeśli tylko naprawdę chcę dawać i pomagać. Jeśli zaś nie chcę, to wtedy wszystko jest problemem. Skoro gotów jestem podarować tylko uśmiech czy kubek, a dorobku wielu dni – nie, to może ja tak naprawdę nigdy niczego nikomu nie daję, a jedynie kalkuluję zyski i straty. Uśmiech daję, bo to „niewielka strata”, bo on podlega „prawu wymiany” (uśmiechów). A ponieważ „dorobek wielu" dni temu prawu raczej nie podlega, dlatego jest problematyczny. Wszędzie tu jednak nie chodzi o dawanie, lecz o kalkulację typu: opłaca się czy nie?

Tymczasem chrześcijanin nie może tak stawiać sprawy. Dla niego nie może być problemem to, c z y pomagać, ale to j a k pomagać. Chrześcijanin ma pomagać zawsze i zawsze dawać. Tyle, że pomagając, ma dawać w sposób mądry i hojny, a dokładniej: dawać dwakroć więcej niż go proszą. Ta ostatnia reguła może nas trochę przeraża, ale zgódźcie się z tym, że to właśnie ona nas ratuje. Skoro bowiem Chrystus każe nam dawać dwa razy więcej, to znaczy, że On zakłada z góry, że w prośbie najprawdopodobniej nie ma tego, o co najważniejsze. Chrystus jakby zakłada, że prośba jest niepełna, a może nawet „niepoprawna”. On liczy na to, że to my, którzy prośbę przyjmujemy, okażemy się hojni i mądrzy nie tylko w spełnianiu prośby, ale nawet w samym jej przyjmowaniu. Niebezpieczeństwo arbitralności jest tu olbrzymie, a jednak powinniśmy je odważnie podejmować. Dwa teksty ewangeliczne wyraźnie o tym mówią:

Mateusz 5,38-44: Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb. A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi. Temu, kto chce prawować się z tobą i wziął twoją szatę, odstąp i płaszcz. Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź [z nim] dwa tysiące. Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie. Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; a tak będziecie synami Ojca waszego , który jest w niebie.

Mateusz 7,6: Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały.

W pierwszy fragmencie Chrystus mówi nie tyle o spełnianiu zwyczajnych próśb, co raczej wyjaśnia przykazanie miłości bliźniego. Drugi fragment także nie mówi o zwyczajnym pomaganiu, ale wyjęty jest z kontekstu, w którym mowa o prześladowaniach i męczeństwie. W pierwszym przypadku jest mowa o sprawach raczej błahych („.uknia”, „policzek”, „tysiąc kroków”., a w drugim o ważnych („.o, co święte”). A jednak w obu sytuacjach jedno jest pewne: nie wolno nam traktować prośby jako rozkazu, ale mamy być wobec niej zachować wolność, tak aby potem móc wybrać to, co najlepsze. Być zaś wolnym, to widzieć znacznie więcej niż widzi proszący, oraz zrobić coś więcej niż determinuje sama prośba.

Przykład? Proszę bardzo. Ilekroć rumuńskie dzieci wyciągają do mnie ręce z prośbą o pieniądze, nigdy im pieniędzy nie daję, ale mówię, że mogę im coś kupić do jedzenia i zabieram do sklepu spożywczego (oczywiście, o ile mam przy sobie jakieś grosze, w przeciwnym razie rozkładam tylko ręce). Na takie zaproszenie te dzieci reagują różnie. Często wycofują się z prośby – po prostu nie są głodne. Jeśli jednak przyjmują moją prośbę, to wtedy idąc do sklepu staram się z nimi rozmawiać (kiepska znajomość języka nie jest tu wielką przeszkodą) o ich domu, rodzicach, szkole. Pytam, co zamierzają w przyszłości robić. Przekonuję też (nawet jeśli widzę, że nie rozumieją), że są zdolne w przyszłości do pracy dużo ciekawszej niż ta, do której teraz zmuszają je ich rodzice. Bo przecież zasadniczym problemem małych Rumunów czy Morów nie jest brak pieniędzy ani nędza. Ich największym problemem są ich właśni rodzice, którzy traktują ich jak instytucję kapitałową, a nie jak ludzi. Rzucając im monetę traktowałbym ich dokładnie tak samo, tzn. wcale bym im nie pomógł, ale tylko pogorszył sytuację. Po raz kolejny utwierdziłbym ich rodziców w przekonaniu, że dzieci to rzeczywiście źródło dochodów i nic więcej. O wiele mądrzej jest wtedy po prostu nic nie dawać. Szczerze rozłożyć ręce...

Podsumowując, nie zgadzam się z Twoim, Błażeju, wnioskiem, że pomagać, to zjeść na boczny tor i przegrać. Tak jest tylko wtedy, kiedy traktuję prośbę bezkrytycznie, jak rozkaz. A przecież prośba jest prośbą, nie rozkazem. To ja mam rozeznać, jak najlepiej spełnić prośbę, i w samej tej zasadzie nie ma żadnej arbitralności. Przypomnijmy sobie: czy kiedy Chrystus prosił Ojca o „odsunięcie kielicha goryczy”, to został wysłuchany? Umarł przecież w mękach na krzyżu. A jednak Ojciec spełnił Jego prośbę, tylko, że spełnił ją... w dwójnasób. Ojciec odsunął kielich goryczy nie tylko od swego Syna, ale i od nas wszystkich (zmartwychwstanie), tyle tylko, że odsunął go dopiero po tym jak, Syn zakosztował tego kielicha na równi z nami i zamiast nas (krzyż). Ojciec przyjął prośbę jako prośbę („.iech Twoja wola się stanie, nie Moja” - brzmiała prośba), a nie jak rozkaz.

Po drugie, Twoje, Izo, odpowiedzi uszeregowałbym następująco: rozwiązanie drugie („.ykręcić się kłamstwem”., na ile je dobrze rozumiem, w ogóle jest nie do przyjęcia. Kłamać nie wolno nigdy (chyba, że chodzi o tzw. „słuszną obronę sekretu”, ale to sprawa prawie wojenna, więc nie będę jej rozwijać), natomiast owszem można niekiedy, a czasem wręcz trzeba powiedzieć po prostu szczerze: „przykro mi, ale nie mogę ci powiedzieć prawdy”.

Rozwiązanie trzecie („.ie podzielę się z tobą wiadomościami”. w zasadzie jest niekiedy do przyjęcia, ale pod pewnymi warunkami. Jeżeli ktoś wie dobrze, że inni go zwyczajnie wykorzystują, to po prostu ma obowiązek odmówić pomocy i właśnie to będzie najlepszy gest pomocy z jego strony. Ty sama, Izo, zaznaczasz, że „trudno jest Ci bronić swojej sprawy”. Zastanów się nad tym. To sprawa ważna. Może to po prostu oznaczać, że gdzieś w głębi chcesz czuć się potrzebna, nawet za cenę niechcianego „poświęcenia”, bo to lepsze niż poczucie zupełnej bezużyteczności. Bronić swojej sprawy jest trudno komuś, kto wątpi o swojej wartości oraz wątpi w dobre nastawienie do innych. Tego wszystkiego nie można zmienić inaczej, jak tylko mówiąc szczerze innym (zwłaszcza bliskim), co się samemu przeżywa i czuje.

Ale jest tu możliwa jeszcze inna sytuacja: proszony wie, że ten, kto prosi, nie wie, o co prosi, to powinien pomóc mu tylko w takim zakresie, w jakim tamten jest w stanie dobrze i mądrze wykorzystać jego pomoc. Nie można uczyć boksu kogoś, kto ma zwyczaj podnosić rękę na innych. Jeśli chce lekcji boksu, to trzeba to warto wtedy nauczyć go czegoś zupełnie innego, bo właśnie tego najbardziej potrzebuje. żeby to jednak zrobić, trzeba wpierw wiedzieć znacznie więcej niż to, co przynosi prośba. Trzeba z tym kimś porozmawiać. I to będzie najlepsza pomoc.

Są wreszcie takie sytuacje, w których odmówienie komuś pomocy nie będzie już żadną pomocą, ale po prostu odmówieniem pomocy – złem. Tak będzie na przykład wtedy, kiedy jedynym motywem mojego wycofania się okaże się wspomniana już kalkulacja kosztów: nie opłaca się dawać, bo nie wygląda na to, żeby w zamian można było coś dostać, itd. Zauważmy jednak: tutaj nie chodzi już o to, co stanie się z proszącym, ale co będzie ze mną. Proszący w ogóle się tu nie liczy, tylko ja. Tymczasem ja zawsze mam być wolny („.ndyferentny” jak powiada św. Ignacy) względem siebie i względem proszącego, zaś kryterium oceny ma być samo dobro (większe niż ja i większe niż sam proszący). Co będzie jeśli prośbę spełnię lub jej nie spełnię? -- nad tym mam się zastanowić. Jeśli zabsolutyzuję wolę proszącego (jak w pierwszym rozwiązaniu Izy) lub (co łatwiej) swoją własną wolę, to nic z tego dobrego nie wyniknie.

Z tych rozważań nad pomaganiem innym wynikają wcale pokaźne zobowiązania. Na szczęście nie są to jedynie zobowiązania na miarę oblegających nas próśb, ale znacznie większe. Pierwsze z nich to rozeznawać i szukać prawdziwego dobra. Drugie: być wolnym i chcieć zawsze pomóc. I trzecie: być gotowym wybrać to, co najlepsze. Zdarzy się niekiedy, że to ostatnie zobowiązanie będzie równoznaczne z powiedzeniem komuś: „Nie”. Ale to „nie”, nigdy nie może brzmieć jak „nie”. Ono będzie mieć sens i będzie moralnie dobre tylko wtedy, kiedy ktoś, kto je usłyszy, nie będzie miał najmniejszej wątpliwości, że naprawdę chcemy mu pomóc, ale okoliczności zewnętrzne (rodzina, obowiązki, itp.) lub po prostu sama jego prośba (interesowna, ironiczna, itp.) uniemożliwia jej właśnie spełnienie. Proszący usłyszy wtedy „nie”, ale wcześnie zostanie cierpliwie wysłuchany oraz poinformowany o naszych obawach i ograniczeniach, a nadto otrzyma nasze zapewnienie o szczerej chęci pomocy. Dowodem na to, że ta nasza chęć jest autentyczna, będzie to, że proszący odejdzie w przekonaniu, że odchodzi z pustymi rękami, ale że już został wysłuchany.

Te reguły pomagania są uniwersalne. Dzięki nim dobrze wiemy, że Bóg zawsze wysłuchuje naszych próśb. Tyle, że wysłuchuje ich... w dwójnasób. To znaczy wysłuchuje ich zawsze „dwa razy lepiej” niż byśmy chcieli.

Krzysztof Mądel SJ

 

Dwa lata temu zaczęłam pracować w Ameryce, wiele rzeczy było dla mnie nowych, angielski nie był doskonały. Bardzo dobrze wspominam moje początki pomimo stresu związanego z inną kulturą i językiem, dlatego właśnie, że kilka osób mi pomogło, dzieląc się ze mną zdobytą wcześniej wiedzą. Zdarzało mi się, że usłyszałam „że wszystko można znaleźć w dokumentacji i każdy powinien radzić sobie sam”, ale były to przypadki marginalne.

Firma, w której pracuje rozwija się i ciągle przyjmowani są nowi ludzie, może miedzy innymi ze względu na moje doświadczenia, nie mam oporów z dzieleniem się zdobytą wiedzą z innymi. Dzielenie się w niczym nie umniejsza, wręcz przeciwnie zyskuje się przychylność innych i własną satysfakcje.

Nie spotkałam się z przypadkiem, żeby ktoś moje pomysły kreował jako własne. Staram się nie patrzeć na moich kolegów jak na rywali ale jak na współpracowników. Ludzi, którzy dążą do tego samego co ja. Chcą mieć szczęśliwe rodziny, chcą osiągać sukcesy w pracy.

Wierzę, że ludzie są z natury dobrzy i tak staram się o nich myśleć i postępować. Czasami spotykają mnie rozczarowania, ale co bym osiągnęła gdybym zazdrośnie strzegła swojej wiedzy i pozycji?

Z pozdrowieniem

Marta