Od jakiegoś czasu staram się przyjąć, zrozumieć i przeżyć prawdę o Trójcy Świętej – i mam trudności. Czytając Pismo św. spotykamy Boga Ojca, Jezusa – Człowieka i Boga, Ducha Świętego – też Boga. Wierzymy w jednego Boga. A mnie się jawią Trzy Osoby. Co je jednoczy? Czy Ojciec, Syn i Duch to jakby objawienia jednego Boga? Różne „wcielenia”?
Chyba od razu muszę zastrzec, że tak naprawdę wobec tego pytania jesteśmy bezradni, tzn. nie mamy takiego głębokiego wglądu w to czym i Kim Bóg jest, aby wyczerpująco wyjaśnić Jego tajemnicę. Nasze zdolności pojmowania są ograniczone do tego świata i jest to granica, której nie jesteśmy w stanie przekroczyć. Z drugiej strony też mamy potrzebę rozumienia – także Boga i także Trójcy –, bo bez elementarnego przynajmniej zrozumienia jakiejś rzeczywistości trudno nam się do niej odnieść...
Spróbujmy wyjść od krótkiego podsumowania tego, co wiemy z danych biblijnych. Po pierwsze Bóg jest jeden. Stary Testament nie pozostawia co do tego najmniejszych wątpliwości. Po drugie: w Nowym Testamencie mowa jest o Ojcu, Synu i Duchu Świętym, przy czym pomiędzy Ojcem i Synem istnieje relacja, która pozwala Jezusowi mówić „ja i Ojciec jedno jesteśmy”. Co więcej – przymioty boskie, a czasem nawet słowo „Bóg” przypisane są Jezusowi-Synowi. Z kolei to, co mówi On o Duchu Świętym pozwala myśleć o Nim, jako o istocie stojącej na tym samym poziomie, co Syn…
Z danych tych wyłania się obraz, który wydaje się być sprzeczny: jest jeden Bóg, ale Ojciec jest Bogiem, Syn jest Bogiem, Duch jest Bogiem… Oczywiście sytuacja ta nie umknęła uwagi pierwszych pokoleń chrześcijan i w zasadzie refleksja pierwszych czterech wieków krąży nieustannie wokół tego problemu. Kościół obrał wówczas drogę nie tyle pozytywnego rozwikłania Bożej tajemnicy, lecz drogą stopniowego odrzucania rozwiązań, które były nie do przyjęcia.
Po pierwsze zatem odpadła wizja trzech Bogów będąca w jasnej sprzeczności ze Starym Testamentem.
Pojawiła się zatem próba interpretacji stojąca na przeciwnym biegunie: pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem nie ma tak naprawdę żadnej różnicy, chodzi ciągle o tę samą osobę, która ukazuje się raz jako Ojciec, raz jako Syn, raz jako Duch… I to rozwiązanie nie było do przyjęcia, bo trudno je było pogodzić z danymi biblijnymi (Jezus rozmawiałby sam ze sobą; Bóg byłby „oszustem”).
Trzecia fałszywa próba rozwiązania polegała na wprowadzeniu hierarchii: tylko Ojciec jest Bogiem na 100%, zaś Syn i Duch uczestniczą w Jego boskości, jednak nie do końca… Oczywiście nie można było przyjąć tej drogi: albo ktoś jest Bogiem na 100%, albo jest stworzeniem. Zatem Syn i Duch byliby stworzeniami. I w konsekwencji Syn nie mógłby nas prawdziwie zbawić...
Ostateczny wniosek z tych dyskusji był taki, że w zasadzie trzeba się pogodzić z pozorną sprzecznością: Bóg jest jednocześnie jeden i troisty. To, co wydaje się niemożliwe na naszym poziomie, wcale nie musi być takie w Bogu. Wielość nie musi zatem wykluczać jedności…
Aby oddać to na płaszczyźnie pojęciowej przyjęto rozróżnienie jakby dwóch płaszczyzn w Bogu: płaszczyzny względem której Bóg jest jednością (w terminologii teologicznej: „jest jeden co do natury”), i płaszczyzny na której rozróżniamy Ojca, Syna i Ducha (w terminologii teologicznej: „trzy Osoby boskie”). Różnica pomiędzy Osobami jest minimalna – mają one wszystko wspólne, jakby wymieniają się nawzajem nieustannie treścią swego istnienia – jednak realna (Ojciec nie jest Synem itd.).
Ks. Grzegorz Strzelczyk
Za odpowiedź Państwa bardzo dziękuję, wiele mi wyjaśniła. Pytanie moje pojawiło sie m.in. w wyniku dyskusji z przyjacielem, przekazałam także jemu Państwa odpowiedź. Przekazuję jego sposób argumentacji – może się ustosunkujecie?
Koncepcja, która była najbliższa tej prezentowanej przez mojego przyjaciela, została uznana przez Państwo za niewłaściwą: Pojawiła się zatem próba interpretacji stojąca na przeciwnym biegunie: pomiędzy Ojcem, Synem i Duchem nie ma tak naprawdę żadnej różnicy, chodzi ciągle o tę samą osobę, która ukazuje się raz jako Ojciec, raz jako Syn, raz jako Duch… I to rozwiązanie nie było do przyjęcia, bo trudno je było pogodzić z danymi biblijnymi (Jezus rozmawiałby sam ze sobą; Bóg byłby „oszustem”).
Przyjaciel nie zgadza się z tą argumentacją: „Pamiętasz jak mówiłem – bo Biblia tak mówi – że Bóg jest duchem? Jezus był człowiekiem, w nim zamieszkał Bóg, który jest duchem. Zatem w Chrystusie mieszkała cała pełnia boskości, dlatego był i jest Bogiem. Jezus modlił się do Boga, który mieszkał w nim, i który jest wszechobecny. Ja ty się modlisz do Boga, który także mieszka w Tobie, to rozmawiasz sama z sobą? To jest bzdura i gdyby tak było to Bóg rzeczywiście byłby oszustem. Ale tak nie jest. Gdy się modlę do Boga, który także mieszka w moim sercu, to wcale nie gadam sam do siebie. Nie jestem schizofrenikiem. I tu nauka kościoła rozmija sie z prawdą, ponieważ jest jeden Bóg.
To z grubsza rysuje się tak: Bóg Ojciec w Starym Testamencie – to zakon, prawo, którego ludzie nie mogli wypełnić ze względu na swoją niedoskonałość. Ofiary składane tylko przesłaniały grzechy, ale ich nie obmywały. Chrystus otworzył drzwi, złożył ofiarę, otworzył dostęp do Boga (zasłona w świątyni się rozdarła). Został zabity. Jego „życie”, duch został uwolniony – to jest Duch Św. Dlatego mówił do uczniów, że musi odejść aby mogli otrzymać pocieszyciela – jego „życie”, ducha.
Wydaje mi się to proste, ale na pewno jest to zgodne z Biblią.”
Gdybyście pomogli mi Państwo znaleźć błąd w jego rozumowaniu, byłabym wdzięczna. A może po prostu nie dyskutować na te tematy?
Cóż, Pani przyjaciel opowiada się za poglądem, który nazywany jest w historii teologii „modalizmem” i został przez chrześcijan odrzucony już w III i IV wieku…
Co do luk w jego rozumowaniu – najpoważniejszą jest stwierdzenie: „Jezus był człowiekiem, w nim zamieszkał Bóg, który jest duchem.” Zatem Pani przyjaciel zakłada, że człowieczeństwo Chrystusa istniało „najpierw”, a potem dopiero zamieszkał w nim Bóg. To też pogląd, który chrześcijanie przerabiali i odrzucili w II i III wieku (nazywany adopcjanizmem). Wg Nowego Testamentu rzeczy miały się dokładnie odwrotnie: to Bóg (o dokładniej druga Osoba) stał się człowiekiem. W takiej perspektywie mówi o tym Ewangelia Jana („Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” J 1,14), św. Paweł („Chrystus Jezus istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi…” Flp 2,6n), czy też opisy Łk i Mt mówiące o narodzinach bez udziału ludzkiego Ojca…
Te i podobne teksty wskazują na to, że Ojciec i Syn istnieli także przed momentem wcielenia… Zatem cała interpretacja Pani przyjaciela opiera się na błędnym założeniu. Nie mówiąc już o interpretacji Ducha Świętego: jeśli to był „duch Jezusa uwolniony przy śmierci”, to jak w to wpasować zmartwychwstanie? Duch znowu wrócił do Jezusa? A co z wniebowstąpieniem itd.?
Co do sensowności samej dyskusji: wydaje się, że Pani przyjaciel miał kontakt z jakąś sektą, być może zbliżoną do Świadków Jehowy… Albo jest teologiem-amatorem, który próbuje zbudować własną interpretację Pisma niezależną od tradycji interpretacyjnej pierwszych wieków… Raczej nic mu z tego nie wyjdzie: będzie wpadał w kolejne ślepe zaułki, które chrześcijaństwo już przerabiało (po 2000 lat trudno nawet wymyślić nowy, oryginalny błąd J). Szczerze mówiąc jestem sceptycznie nastawiony do tego typu dyskusji, bo zwykle nie prowadzą do żadnych sensownych rezultatów… Rozstrzyganie kwestii na tym poziomie wymaga mimo wszystko dość sporej wiedzy, zwłaszcza historycznej. Bez niej grozi zapętlanie się w wątpliwościach (a w najlepszym razie po prostu strata czasu i energii).
Ks. Grzegorz Strzelczyk