Mieszkam w Stanach Zjednoczonych i ciągle stykam się z ludźmi różnych wyznań. Rok temu przyszła do pracy koleżanka, która od razu uświadamiała mi, że ja nie znam Boga, że to ona Go zna. Powodem oczywiście jest fakt, że jestem katoliczką. Ona zna Biblię dużo lepiej ode i inaczej niż ja je interpretuje. Uważa na przykład, że Maryja to „surogate mother„. We wszystkim podpiera się Pismem Świętym i jest bardzo agresywna w swojej wierze. Wszystko opiera na „pochwyceniu”, które ma nastąpić gdy Pan Jezus powróci na Ziemię. To co pisze jest tylko czubkiem góry lodowej.

Mam poważny problem z odróżnieniem denominacji. Jeżeli my wszyscy ochrzczeni jesteśmy na równi chrześcijanami to dlaczego tyle nas dzieli? Jak to możliwe? Czy Chrzest czy tez inne sakramenty decydują o zaangażowaniu duchowym? Jak traktować inne denominacje chrześcijańskie? Czy mamy równie agresywnie bronić naszego wyznania czy też milczeć i modlić się? Chrześcijanie innych denominacji często gardzą katolicyzmem jakbyśmy byli trędowaci i już potępieni bo mamy księży za ślepych przewodników. Kocham Kościół katolicki ze wszystkimi grzesznikami i wierze ze to wspólnota Boża. Ale co z innymi denominacjami? Nie rozumiem do końca tego problemu.

Z Bogiem - Teresa

 

Droga Tereso,

Osoby nowo nawrócone (podejrzewam, że Twoja koleżanka przeżyła swoje „nawrócenie” w ciągu ostatnich kilku lat), niezależnie od wyznania, mają często wielkie pragnienie pociągnięcia za sobą innych, aby i oni doznali tej samej radości jaką przeżywają. I chwała Panu za to. Jednak te osoby są jeszcze mało doświadczone i wtedy ich działalność ewangelizacyjna może opierać się czasem na wytykaniu błędów innym, zamiast w pozytywny sposób być świadkiem Chrystusa, którego miłością chcą się przecież dzielić. Widzą wszystkie najmniejsze drzazgi w oczach bliźniego, zapominając o swoich belkach. Robią to w dobrych intencjach, bo chcą „nawrócić” innych, ale ich metody bywają niemal tak bolesne jak dawne próby nawracania pogan siłą miecza. Skrajnym przypadkiem są fanatycy religijni, którzy w imię Boże chcą nawracać innych nawet za cenę życia, tak jak terroryści 11-ego września, albo „nasi” chrześcijanie zabijający lekarzy dokonujących aborcji.

Druga sprawa to fakt, że wiele denominacji chrześcijańskich ma pewien kompleks niższości wobec nas, katolików, bo jest nas tak wiele, bo twierdzimy że to tylko my zachowujemy nieprzerwaną ciągłość depozytu wiary poprzez sukcesję papieży od Św. Piotra, bo tak potężne wydają im się nasze struktury i tradycja. W tej sytuacji, chcąc niejako obronić ważność swojej młodej wiary, uciekają się do ataku i atakują oczywiście w nasze najsłabsze punkty. Dobrze wiedzą, że katolicy słabo znają Pismo Święte, więc nie będą w stanie odeprzeć ich argumentów, nie wiedząc o co im chodzi. I niezależnie od tego jak interpretują biblię, mogą nam zawsze przynajmniej udowodnić, że jej nie znamy i że nasza wiara jest bardzo bierna.

W czytaniach na dzień, w którym piszę te słowa (niedziela, 28 września 2003: Lb 11, 25-29; Mk 9, 38-43.45.47-48) Bóg sam mówi o sprawach, które poruszyłaś. Kiedy w pierwszym czytaniu Jozue, syn Nuna, prosi Mojżesza aby zabronił prorokować tym, którzy z nimi nie byli, Mojżesz odpowiada „Czyż zazdrosny jesteś o mnie? Oby tak cały lud Pana prorokował, oby mu dał Pan swego Ducha”. W ewangelii natomiast Jan mówi Jezusowi z dumą, że apostołowie zabronili komuś wyrzucać złe duchy w imię Jezusa, bo ta osoba nie należy do ich kręgu. Jezus odpowiada „ Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami.”

I tu sam Chrystus daje nam wskazówkę, abyśmy koncentrowali się przede wszystkim na tym co nas łączy, a nie na tym co nas dzieli. Wytykanie sobie nawzajem naszych słabości i win nie doprowadzi nas na pewno do jednej owczarni. To raczej zły duch kieruje nasze myśli w tym kierunku, aby nas jeszcze bardziej podzielić i wzajemnie skłócić. Duch dobry pomaga nam zobaczyć to co jest dobre w drugim człowieku, bo źródłem wszelkiego dobra jest sam Bóg. Ten kto czyni dobro jest lepszym świadkiem Boga, niż ten kto jest w „dobrej grupie”, ale nie robi nic. „Nie jest dobrym drzewem to, które wydaje zły owoc, ani złym drzewem to, które wydaje dobry owoc. Po owocach bowiem poznaje się każde drzewo; nie zrywa się fig z ciernia ani z krzaka jeżyny nie zbiera się winogron.  Dobry człowiek z dobrego skarbca swego serca wydobywa dobro, a zły człowiek ze złego skarbca wydobywa zło. Bo z obfitości serca mówią jego usta.” (Łk 6, 43-45)

Nie poszedł bym natomiast tak daleko, aby powiedzieć iż nieważne są religie i nasze przynależności do tej czy innej denominacji, skoro ważne są przede wszystkim owoce jakie rodzimy. Wierzymy, że zbawiamy się jako wspólnota i dlatego ważne jest dla nas w jakiej wspólnocie kroczymy ku świętości. Bo jeśli moja wspólnota koncentruje się przede wszystkim na wytykaniu innym ich błędów i uczy mnie nienawiści zamiast miłości bliźniego, to trudno mi będzie czerpać siłę do czynienia dobra z takiej wspólnoty. Trudno jest wtedy powiedzieć, że Duch Święty działa w takiej wspólnocie. Od początku chrześcijaństwa były różnice opinii na temat mniej lub bardziej istotnych elementów naszej wiary i naszych praktyk. Te różnice mogą być bardzo zdrowe i życiodajne dla kościoła, dopóki potrafimy z miłością nad nimi dyskutować, mając na względzie bardziej dobro całej wspólnoty niż to czy ja mam w danym momencie rację. Tak jak w rodzinie, czasami trzeba schować swoją dumę do kieszeni, dla dobra całej wspólnoty. Niestety niektórzy nie potrafili tego zrobić i rezultatem była utrata jedności, tak jak separacja w małżeństwie. Ponowna jedność jest możliwa, ale bardzo trudna, bo ciężko jest zapomnieć przykre słowa lub przyznać się do błędu.

Niektórzy chrześcijanie zarzucają nam iż za mało czynimy dobra jako jednostki, że zbyt jesteśmy bierni. Oni są często bardziej aktywni w głoszeniu ewangelii i w pracy na rzecz ubogich. U nas robią to przede wszystkim misjonarze i misjonarki zakonne oraz kościelne organizacje charytatywne, u nich zwykli ludzie. Mają trochę racji co do naszej bierności w tym względzie, ale przestrzegał bym przed pochopną aktywnością, aby komuś coś udowodnić. Źródłem tej aktywności musi być sam Chrystus, który nas posyła, aby kontynuować Jego misję. I nie zapominajmy przy tym, że moim podstawowym powołaniem do którego zostałem posłany, jest wypełnienie obowiązków w najbliższej rodzinie, miłość współmałżonka, któremu ślubowałem przed Bogiem. Dopiero wtedy moja miłość powinna rozlewać się dalej na szerszą wspólnotę, parafię i cały kościół, a zwłaszcza na tych o których nikt inny nie pamięta. Zdarza się bowiem nieraz, że aktywność na zewnątrz jest ucieczką od naszego głównego powołania, którego nie potrafimy wypełnić.

Chrzest i inne sakramenty są łaską Bożą i widzialnym znakiem działania Bożego. Nasze zaangażowanie duchowe jest natomiast naszą odpowiedzią na tę łaskę, czy też zaproszenie jakie Bóg do nas kieruje. Niestety wraz z rozwojem chrześcijaństwa i rozbudową oficjalnych struktur kościoła, „masy” wiernych zaczęły być coraz bardziej bierne. Żyjemy jednak w czasach, które zachęcają nas ponownie do świadomego i aktywnego zaangażowania. Od II-ego Soboru Watykańskiego jesteśmy nieustannie zapraszani przez kościół do większego zaangażowania. Liturgia w ojczystym języku, rozwój różnych ruchów i wspólnot, mnogość rekolekcji i formacji wiary, zaangażowanie świeckich w życie kościoła, to wszystko stwarza nam warunki do świadomego przeżywania naszej wiary, jeśli tylko chcemy odpowiedzieć na to zaproszenie Chrystusa i postawić Go na pierwszym miejscu. Niestety tak często stawiamy Go na końcu, po wszystkich naszych dążeniach do samozaspokojenia. Zauważamy Go dopiero gdy wszystkie nasze własne dążenia prowadzą nas do nikąd, zamiast do oczekiwanego szczęścia. Tylko niektórzy z nas mają to szczęście, że ktoś z rodziny, przyjaciół, czy duszpasterstwa potrafił nas przyprowadzić do Chrystusa już w młodym wieku. Dlatego tak ważne jest, abyśmy potrafili dzielić się z innymi entuzjazmem naszej wiary i abyśmy żyli tak, by inni patrząc na nas mogli powiedzieć „zobaczcie jak oni się miłują” i by zapragnęli być częścią tej wspólnoty.

Wracając do naszej słabej znajomości Pisma Świętego, zachęcam gorąco do jego poznawania, bo jest to słowo samego Boga. Łatwo jest jednak to słowo bardzo różnie interpretować, zwłaszcza jeśli wyrwie się pojedyncze zdanie z całego kontekstu. Dlatego warto korzystać z dostępnych pomocy, takich jak koła biblijne istniejące również przy wielu parafiach katolickich, czy też opracowania książkowe jak np. cała seria popularnych książek Anny Świderkówny. Najbardziej zachęcam do codziennego czytania tego Słowa jakie kościół daje nam na każdy dzień. Do czytania umysłem, ale także sercem, aby medytując nad tym tekstem, usłyszeć na modlitwie to co sam Bóg chce mi dzisiaj powiedzieć. Bo Słowo Pana jest żywe i skuteczne. On chce mi przez nie coś przekazać. Specyficznie do mnie, w mojej konkretnej sytuacji, w tej chwili, chce przyjść dzisiaj ze swoją miłością, bo cieszy się z tego że się odnalazłem. On przygotował dla mnie wspaniałą ucztę i daleki jest od tego, aby mnie straszyć i gnębić. Jego Słowo przemawia zawsze w kontekście Miłości, która wydała się dla mnie całkowicie i nieustannie mnie poszukuje.

Andrzej Sobczyk