Bardzo chcemy mieć dziecko. Mąż ma za mało nasienia. Lekarz doradza nam inseminację. Jaki jest stosunek Kościoła do tej techniki?

 

Szanowni Państwo,

wyrażam przede wszystkim moje współczucie dla trudnej sytuacji w jakiej się Państwo znaleźli. Pragnienie rodzicielstwa jest głęboko wpisane w naturę mężczyzny i kobiety, dlatego jako ksiądz rozumiem Państwa cierpienie. Znajdują się Państwo w podobnej sytuacji jak każdy kapłan z tą wielką różnicą, że ksiądz podejmuje decyzję o nie posiadaniu potomstwa dobrowolnie, a Państwo są taką sytuacją zaskoczeni i jest ona sprzeczna z decyzją zawarcia małżeństwa. Zapewniam jednak, że ból księdza jest dokładnie taki sam i musi swoją decyzję ponawiać właśnie wtedy, gdy w praktyce ją odczuwa, gdy widzi rodzinę i ma świadomość, że on jej nigdy nie będzie miał.

Płodność i dziecko są darem od Boga i niezależnie od tego jak bardzo pragniemy być rodzicami w ostateczności to On decyduje o nowym życiu. Niestety wszelkie inne sposoby doprowadzenia do stanu błogosławionego poza współżyciem małżonków są niemoralne, niezależnie od tego jak szlachetne intencje temu przyświecają. W związku z tym mogą Państwo zrobić tylko dwie rzeczy. Po pierwsze prowadzić leczenie, aby doprowadzić do sytuacji w której mąż będzie mógł zostać Ojcem. Druga możliwość to adopcja i nie powinno być z tym problemów. Dzieci do adopcji, z tego co wiem, niestety nie brakuje.

Zdaję sobie sprawę, że jest to dla Państwa bardzo trudna odpowiedź, że może ona rodzić rozgoryczenie. Zapewniam, że rozumiem Państwa w ich sytuacji niespełnienia siebie w swoim powołaniu. Chętnie podejmę dalszą rozmowę.

Proszę się nie zniechęcać w swoich wysiłkach, szukać pomocy u różnych specjalistów, radzę także udać się do poradni kościelnej, najlepiej diecezjalnej i przedstawić swój problem. Wierzę, że wskażą tam Państwu dobrego lekarza, na pewno również wysłuchają i dodadzą otuchy. Proszę także poważnie wziąć pod uwagę adopcję, czyż nie powiedział Jezus: „Kto przyjmuje jedno taki dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje”? A jeśli Pan Bóg właśnie dlatego dopuścił na Państwa tę niedyspozycję, ponieważ chce Państwa powołać właśnie do ukochania tych niekochanych i porzuconych? Poddaję to Państwu do przemyślenia i zachęcam by uczynić to również tematem modlitwy. Proszę powierzyć to Bogu, pytać Go i wysłuchać Co On mówi na ten temat. Serdecznie pozdrawiam i błogosławię.

Ks. Tomasz Stroynowski

 

LISTY

Przyznam, że jestem odpowiedzią Księdza nieco skonfundowany. Sami mieliśmy z żoną podobny problem. Dwukrotnie moja żona została poddana zbiegowi inseminacji – za każdym razem z pozytywnym skutkiem. Przyznam, że poruszałem tę sprawę na spowiedzi i uzyskałem zapewnienie, że tego typu zabieg grzeszny nie jest. Podkreślam, że chodzi o inseminację mojej żony moim nasieniem. Nie o zapłodnienie in vitro, które jest czymś zupełnie innym. Czy Księdza odpowiedź wynika z potraktowania pytania jako pytanie o metodę in vitro czy błądzi mój spowiednik?

Rzeczywiście, muszę przyznać, że doszło chyba do nieporozumienia. Pytanie o inseminację zrozumiałem jako problem sztucznego unasiennienia w ścisłym tego słowa znaczeniu, które jest bezwzględnie niemoralne. Dla jasności chciałbym tylko podać, że są trzy sposoby sztucznej inseminacji:

1) Sztuczne unasiennianie w ścisłym znaczeniu, czyli bez współżycia małżonków (absolutnie niegodziwe),

2) Sztuczne unasiennienie w znaczeniu szerokim, czyli przesunięcie nasienia do jamy macicy przez męża lub lekarza po współżyciu małżonków (dopuszczalne, choć niektórzy moraliści mają zastrzeżenia),

3) Sztuczne unasiennienie w najszerszym znaczeniu, polegające na umożliwieniu wędrówki plemnikom w prawidłowym akcie małżeńskim przez zastosowanie odpowiednich przyrządów medycznych (moralnie dobre).

Ks. Tomasz Stroynowski

 

Bardzo dziękuję za tak szybką odpowiedź, ale przyznam, że nie rozwiewa ona wszystkich moich wątpliwości. Mnie i żony dotyczyła pierwsza sytuacja, tzn. zapłodnienie moim nasieniem pobranym bez współżycia w tym konkretnym momencie. I naprawdę mój spowiednik nie miał tu żadnych zastrzeżeń. Podkreślam, że współżyjemy z żoną całkiem normalnie i jedyną przeszkodą w zapłodnieniu jest obecność przeciwciał plemnikowych w śluzie szyjki macicy. Oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, w której podejmujemy współżycie, następnie nasienie jest pobierane z pochwy, preparowane i wstrzykiwane do jamy macicy. Ale czy takie działanie nie trąciłoby troszkę hipokryzją? W końcu intencja jest jasna. Uprzedzając ewentualne niezrozumienie intencji napisze od razu, że nie chodzi tu o posiadanie dziecka za wszelką cenę, ponieważ in vitro zdecydowanie odrzucaliśmy.

Wydaje mi się, że moja odpowiedź była bardzo jasna, ale żeby nie było żadnych wątpliwości, stwierdzam, że Pana spowiednik pobłądził – pewnie nie ze złej woli, bo problem jest naprawdę złożony. Papież Pius XII podczas przemówienia na VII Międzynarodowym Kongresie Płodności i Niepłodności w sposób jednoznaczny określił, że tylko wtedy unasiennienie jest godziwe, gdy jest wspomaganiem małżonków we współżyciu małżeńskim. Pobieranie nasienia męża poza stosunkiem przez masturbację, aspirację z najądrzy lub polucję jest niegodziwe, gdyż rozdziela rodzicielstwo od współżycia. Podobnie przy stosunku z prezerwatywą albo w stosunku przerywanym już przez sam sposób szukania nasienia jest to niemoralne. Gdyż dobry cel nie może być osiągnięty w zły sposób. To przecież bardzo dobrze znana zasada „cel nie uświęca środków”.

Co wcale nie oznacza, że Pan jest złym chrześcijaninem.

Pozdrawiam – ks. Tomasz Stroynowski

 

Czyli grzeszyliśmy. Choć przyznam, że wewnętrznie nieco buntuję się przeciw takiemu rozwiązaniu, jednak tak autorytarne postawienie sprawy ucina wszelką dyskusję a mnie pozostaje pogodzić się z werdyktem. Wiary zmieniać nie mam zamiaru.

Chociaż ostatnio śledząc różne badania i dyskusje związane z zagadnieniem sztucznego zapłodnienia odnosiłem wrażenie, że problem in vitro jawi się tylko jako zagadnienie „zagospodarowania” zygot nie wykorzystanych do dalszego rozwoju. I gdyby można było dokonywać zapłodnienia in vitro na zasadzie tworzenia zawsze tylko takiej ilości zygot, które zostaną wszczepione do macicy to wszystko byłoby w porządku. Rozumując tym tokiem nie mogłem mieć wewnętrznych oporów przed zapłodnieniem in vivo. Tu wszak dochodzi do zapłodnienia w narządach płciowych kobiety. Widać coś opacznie zrozumiałem.

No, ale mleko się rozlało i jak na razie jesteśmy szczęśliwymi rodzicami dwojga dzieci. Po tej wymianie poglądów nie będziemy jednak próbować w ten sposób po raz trzeci.

I jeszcze jedno. Powołuje się Ksiądz na Piusa XII. To nie jest obecnie zbyt „medialny” Papież. Rożne psy próbuje się na nim wieszać, chociażby zupełnie bzdurne oskarżanie o antysemityzm. Natomiast spowiednik o którym wspominałem jest Jezuitą. Zakon ten miewał ponoć w swojej historii ciągoty modernistyczne. Nie wiem, czy znów czegoś nie przekręcam. Ale różnice w interpretacji podane przez obu Księży są zasadnicze. Prawda?

 

* * *

pozdrowieniami!

Z pasją czytam wszystko, co znajdę o niepłodności, metodach leczenia, kontrowersjach wokół „technik wspomaganego rozrodu”, adopcji. Nie bez przyczyny oczywiście. To mój, nasz małżeński problem. I znam dokumenty, argumenty, nauczanie Kościoła. I sama mogłabym stawać do dyskusji broniąc stanowiska Kościoła. Wiem. Rozumiem. Lecz bólu to wcale nie zmniejsza. Wiedza nie pomaga.

Któż zrozumie zapłakaną Annę, z żalu pijaną, bezgłośnie modlącą się do Pana o potomstwo? Ksiądz mówi, że to ból taki, jak kapłana, który wyrzeka się kobiety, rodziny. Nie. Nie tak.

Myślę, ze taki ból, jak ból niepłodnych małżonków, zna kapłan, którego kapłaństwo jest jałowe, bezowocne, niepłodne po prostu. On trwa przy Żródle, czerpie ze Żródła i rusza w świat, by głosić, apostołować, nawracać, rozgrzeszać – to przecież jego powołanie! I nic. W kościele na mszy dwie głuche babcie i dziadek klepiący zdrowaśki gdy on z żarem głosi kazanie. W konfesjonale marznie daremnie, młodzi go ignorują, starcy żyją swoim życiem, swoją wiarą. Nikogo nie poruszył, nikogo nie nawrócił – kapłaństwo jałowe, bezpłodne kapłaństwo.

To jest ból okrutny. Ból powołania niespełnionego. Jakby Pan Bóg chichotał za firanką.

Pozdrawiam – Ewa

 

Droga Pani Ewo,

Proszę mi pozwolić wyrazić na początku moje serdeczne współczucie dla bolesnej sytuacji życiowej w jakiej Państwo się znaleźli. Z całą pewnością rodzi ona pytanie do Pana: dlaczego? Być może powoduje również pytanie: czy nie zawiniliśmy, może to jest kara?

Z całą pewnością nie sjest to kara – to zbyt okrutne, by przypuszczać, że Dobry Ojciec ukarał swoje kochane dzieci w taki sposób. On gdy karze, to tylko by zawrócić ze złej drogi, ale nie po to, by zadać ból. Ojciec nie cieszy się z naszego cierpienia i choć czasami je dopuszcza, to nigdy sam go na nas nie zsyła.

Chcę równierz włączyć się do dyskusji o problemie bezdzietności księdza i właśnie jako ksiądz powiedzieć, że nie podzielam w pełni Pani zdania. Oczywiście ma Pani rację, że to jest trochę inna sytuacja, kobieta pragnie być matką i z racji od niej zupełnie niezależnych nie może. Zostaje zmuszona do pogodzenia się, przyjęcia takiej sytuacji trochę sprzecznej z jej stanem małżeńskim. Dobrowolne wyrzeczenie się rodziny to nieco inna sytuacja, ale to nie znaczy, że ból jest inny.

Nie mogę się zgodzić z tym co Pani napisała o duszpasterstwie w relacji do kapłańskiego ojcostwa. Dzieci księdza to nie to samo co brak widocznych owoców duszpasterstwa. Czy myśli Pani, droga Pani Ewo, że wyrzeczenie się posiadania rodziny amputuje z duszy kapłana uczucia rodzicielskie i pragnienie spełnienia siebie w ojcostwie fizycznym? Zapewniam, że nie. To bardzo boli patrzeć na innych mężczyzn, ojców, kochanych i podziwianych przez własne dzieci i mieć świadomość, że się nigdy nie będzie ojcem w ten sposób. To jest wielka ofiara, którą każdy kapłan musi świadomie złożyć na ołtarzu Pańskim, jeśli chce być szczęśliwy. Z ojcostwa można zrezygnować, można je poświęcić dla ojcostwa duchowego, ale nigdy, nigdy to się nie dzieje bez bólu.

Zupełnie inną rzeczą jest zrodzić do istnienia, a inną zrodzić do życia Bożego. Zresztą i tu także kapłan jest na drugim miejscu, za rodzicami. Tak naprawdę najczęściej do życia dla Boga rodzą rodzice przez swój przykład życia. Kapłan rodzi dopiero wówczas, gdy mu na to pozwolą lub gdy zawiodą.

Wydaje mi się też, że kapłańskie upadki w romanse z kobietami, odejścia od służby Chrystusowi dla kobiety, tak naprawdę dokonują się właśnie z tego powodu – niezrealizowania się w fizycznym ojcostwie, pragnienia posiadania dzieci – ponieważ kapłan nie oddał Bogu swego pragnienia i powołania z natury do fizycznego ojcostwa. W głębi duszy nie umie się pogodzić z tym, że nigdy nie będzie miał dzieci. I wydaje mi się, że mój ból niemożności posiadania dzieci, choć płynie z mojego osobistego wyboru – tak, ja sam wybrałem ten ból – jest jednak taki sam, a przynajmniej podobny do Pani. Ja nigdy nie będę miała syna czy córki. Nikt nigdy nie powie do mnie „tato”, nikomu nie będę mógł przeczytać bajki na dobranoc, nikt nigdy nie będzie mnie kochał czule i ufnie wierząc w każde moje słowo. Nigdy małe rączki, a potem większe ręce nie obejmą z miłością mej szyi i nigdy nie przytulę do serca istoty, która mnie zawdzięcza istnienie.

Czy to tak inny ból od Pani bólu? Myślę, że nie – inna jest tylko nasza życiowa sytuacja. Dla mnie to świadomy wybór, dla Pani zaskoczenie. Miała Pani prawo, Pani Ewo, spodziewać się, że założy rodzinę i być może dlatego wywołuje to tak dokuczliwe cierpienie.

Proszę mi pozwolić powiedzieć coś jeszcze. Sensem małżeństwa, tym pierwszym i najważniejszym, jest pomóc sobie dojść do wieczności, brak potomstwa nie czyni Pani małżeństwa nieudanym, A Pani osobiście kobietą mniej wartościową czy bezwartościową. Nie wiem i nie rozumiem, dlaczego Bóg pozwala Pani i Mężowi tak cierpieć, przez to, co napisałem nie chcę Państwa pouczać i pewnie też nie pocieszyłem. Wyrażam jednak mój wielki szacunek dla Państwa i życzę, by jeśli Bóg tego chce mogli Państwo nie tylko być małżonkami, ale i rodzicami.

Ks . Tomasz Stroynowski

 

Witam serdecznie!

Bardzo poruszył mnie jeden z listów (niejeden w ogóle), który dotyczył... zresztą przytaczam nagłówek Bardzo chcemy mieć dziecko. Mąż ma za mało nasienia. Lekarz doradza nam inseminację. Jaki jest stosunek Kościoła do tej techniki?

W pierwszej chwili po przeczytaniu tego nagłówka przyszła mi myśl: a jaki jest Wasz stosunek do tego środka zaradczego? Przecież to o Was chodzi, o wasze życie i przyszłość. Sami będziecie nieśli codziennie świadomość odpowiedzialności własnego wyboru a Wy pytacie o stosunek Kościoła do tej techniki. Staram się zrozumieć, skąd u Was taki problem. Ja nie widzę nic zdrożnego w chęci posiadania potomka (tego kogoś, komu chce przekazać swoja miłość i doświadczenie, chcę współuczestniczyć w jego dorastaniu, etc.) i zrealizowania tego za pomocą wspomnianego środka. Nie bardzo rozumiem dlaczego „wszelkie inne próby doprowadzenia do stanu błogosławionego są niemoralne”. Czy komukolwiek w ten sposób czynicie krzywdę? Chyba tylko sobie, jeśli podejmiecie decyzję pod naciskiem przepisu religijnego i nie będziecie się później w stanie zasymilować skutków waszej decyzji.

Wyczuwam wrażliwość ze strony księdza, który odpowiada, podkreślając swoją trudną sytuację, ale jego argumentacja wcale mnie nie przekonuje. Dlaczego medyczne próby zaradzenia są niemoralne? Przez głowę nie może mi to przejść, w którym miejscu mieści się niemoralność tej metody. Wychodzi na to, że argumenty zdroworozsądkowe się wyczerpały i ksiądz w tym momencie musi się odwołać jedynie do wiary, cos w stylu „uwierzcie moi drodzy, że to dla was dobre, inaczej Wam tego nie umiem wytłumaczyć”. Czyli (z nutą ironii) „wolność to uświadomiona konieczność”. Znamy to? Znamy. Bardzo doceniam wysiłek księdza, który ma tu nie lada orzech do zgryzienia ze swego punktu widzenia, bo przecież musi być wierny temu, czemu podporządkował życie, służbie Bogu i Kościołowi, z którymi wiąże się przestrzeganie pewnych reguł. Ale nie widzę powodu, by nie polemizować z argumentami wytoczonymi w odpowiedzi.

Argument z adopcją nawet do mnie częściowo trafia – to prawda ojcze, że nie brak nieszczęśliwych dzieci bez rodziny i zwykłej miłości, ale trzeba pamiętać, że jeśli się człowiek decyduje adoptować dziecko, to bierze pod swoje skrzydła pełnowartościowego człowieka, który oczekuje miłości i akceptacji. To dziecko, to nie ostatnia deska ratunku, bo inne środki zawiodły. Wydaje mi się, że lepsze byłoby dla tych Państwa mieć świadomość, że mają różne środki w zasięgu i może trzeba tu powiedzieć: zobaczcie możecie to, to i to. Pomyślcie też o możliwości adoptowania dziecka (nawiasem mówiąc moja kuzynka adoptowała troje dzieci, mając trudności z urodzeniem; ale nie powiem: weźcie sobie dziecko z domu dziecka, bo w mojej rodzinie... i jest dobrze). Najważniejsza myślę jest świadomość, że macie wybór. Jeśli uznajecie argumenty duchownego to jest to wasz wybór. Ponieważ mam nadzieję, że wasz związek ze wspólnotą kościelną to wybór. W tym szczególnym przypadku nie potrafię sobie wyobrazić, że On – źródło wszelkiego życia (o czym przypominamy sobie przy okazji żegnania zmarłych), odmawia Wam dziecka, bo pragnie byście potem byli rozgoryczeni ale ufni w dobroć Jego. Kiedy będziecie mieć już własne dziecko ważne będzie jedynie to, czy potraficie je obdarzać miłością, rozmawiać z nim, być wyrozumiałym dla słabości i traktować go jak osobnego człowieka, nie zaś spełnienie wyłącznie waszego pragnienia dla siebie samego.

Po przeczytaniu większości listów przychodzi mi do głowy taka refleksja, że niektórzy z piszących są dla siebie bardzo okrutni, zamiast zaufać własnemu rozsądkowi swoją decyzję uzależniają od tego co myśli o tym Kościół. Sami sobie nie ufają, boja się, że ich własne sumienie będzie ich potępiać, że odstąpili od zasad wspólnoty. Ech, żeby życie było tak proste, by można je podporządkować prostym wzorom... sam bym tak chciał. Może dlatego mnie tak poruszył ten list, bo sytuacja węzła jaki się tu zawiązał (pragnąć tego co wielkie: obdarzenia dziecka swoją miłością, opieką; i zarazem być narażonym na wyrzuty sumienia z powodu złamania zasad wspólnoty), jest dla mnie ekwiwalentem tego, czego nie akceptuję życiu kościelnym. Za dużo takich sytuacji przykładania noża do gardła wtedy, kiedy idzie o szczęście człowieka (przykład niedawnej zmiany nastawienia Kościoła do małżeństw w których mężczyzna jest alkoholikiem; do losu kobiety, która dotychczas miała nieść swój krzyż dany przez Boga zamiast szukać uwolnienia z sytuacji). Człowiek staje nad przepaścią: albo wybierzesz to, co uważasz za właściwy dla siebie wybór, albo naruszysz zasady wspólnoty. I jak człowiek ma siebie odnaleźć w takim miejscu, gdzie tu jest przestrzeń na pokochanie samego siebie, jeśli samego siebie się nie słucha i odmawia racji własnym odczuciom?

Jak to mówią: „można i tak”. Niektórzy przeżywają bliskość Jego poprzez bycie we wspólnocie, są też tacy, którzy wolą tej bliskości szukać poza wspólnotą. To kwestia natury jaka dana jest człowiekowi. Ale sama przynależność do Kościoła i wypełnianie reguł nie gwarantują, bezkonfliktowego życia, z jasnymi rozwiązaniami, dobrymi dla obu stron. Trzeba szukać na własną rękę tej prawdy, która nas wyzwoli, tej koleiny, która będzie właściwym torem. Jeśli coś wybiło nas z tej koleiny, jaką na przykład było życie we wspólnocie, to to nie była właściwa koleina dla nas. Mówię o sobie. Bo co jednego uszczęśliwi, drugiemu nie jest tak samo potrzebne.

Nie umiem się modlić modlitwami napisanymi cudzymi słowami (przez kogoś napisanymi), ale niech to, że tak długo o Was myślałem, będzie wyrazem modlitwy poprzez rozmyślania jakie były moim udziałem. Proszę potraktować moja wypowiedź jako głos polemiczny w dyskusji.

Abstrahując od tematu, pozytywnie oceniam merytoryczna zawartość tekstów na stronie. Nie zawsze się zgadzam z poglądami tu zamieszczonymi, ale wiele opinii jest w mojej ocenie mądrych, sensownych i przemyślanych. W stosunku do tego co słyszę w Radio Maryja (dosyć często słucham dla sprawdzenia, jakie inni maja poglądy), jestem zbudowany sposobem i poziomem przekazywanych tu treści. Serdecznie Was pozdrawiam, jeszcze się odezwę jak mnie coś znowu poruszy.

Marcin

 

Witam serdecznie!

Chciałabym dołączyć do grona wypowiadających się na temat niepłodności. Ten problem jest w moim małżeństwie obecny i to jest niezwykle bolesne. Na razie jestem poddawana leczeniu i nie mówi się jeszcze o inseminacji, ale nie wiem co będzie dalej.

Zastanawia mnie jedna rzecz poruszona w dyskusji. Nasienie do inseminacji pobierane jest w wyniku masturbacji, nie da się inaczej niestety i to jest to zło, o którym Ksiądz pisze. Jednocześnie mówi ksiądz, że poprzez leczenie należy dążyć do macierzyństwa czy ojcostwa i to nie jest negowane przez naukę Kościoła. Jednak aby mógł leczyć się mężczyzna, podstawowe i pierwsze badanie jakie się wykonuje, to badanie nasienia. Czy to też grzech? Bo jak inaczej oddać nasienie?

Moim zdaniem masturbacja jest czymś bardzo złym jeśli ktoś ją robi dla przyjemności własnej, dla zaspokojenia swojego popędu. Ale w tej sytuacji myślę że nie ma mowy o przyjemności. Ja weszłam z moim mężem do „pokoju” w przychodni, w którym oddaje się nasienie do badania. Zaręczam że cała ta sytuacja jest bardzo krępująca, żenująca i gdyby nie ogromne nasze pragnienie posiadania dziecka szybko byśmy stamtąd uciekli. Niestety, nie da się inaczej – jak można to potępiać? Podobna sytuacja jest w przypadku inseminacji. Ja nie rozumiem gdzie tu jest grzech? Co złego jest w tym że tak bardzo pragniemy mieć dzieci?

 

Jestem lekarzem. Chciałbym dołączyć się do dyskusji na temat niepłodności.

Nasienie jest traktowana jako wydzielina organizmu i badana laboratoryjnie jak inne. Myślę, że tak należy je traktować – czy człowiek oddający mocz do badania nie grzeszy, a oddający nasienie tak? – nie sądzę, to byłby jakiś paradoks. Myślę że problem tkwi w traktowaniu nasienia w sposób, nie zrozumiały dla mnie, szczególny w stosunku do innych materiałów biologicznych. Hipokryzją wydaje mi się uważanie pobierania nasienia w celach inseminacji jako niemoralne (1 metoda), a stosowanie dwóch ostatnich metod za dopuszczalne (2 i 3 metoda wymieniona przez księdza).Cel zabiegu jest ten sam. U małżeństw u których przeprowadza się inseminację najczęściej występuje tzw. immunologiczny blok szyjkowy (kobieta produkuje przeciwciała przeciw spermie męża – plemniki obumierają zanim dotrą do komórki jajowej) lub występuje jakś nieprawidłowość w budowie szyjki( mechaniczna przeszkoda) np. po konizacji (zabieg ratujący kobietę przed rakiem szyjki). Zastosowanie metody 2 lub 3, mija się z celem i nie są obecnie stosowane – są nieskuteczne! lub mało skuteczne, ponieważ występuje tu kontakt nasienia z śluzem szyjkowym, który niszczy plemniki w nim zawarte. Metoda 1 polega na podaniu nasienia do jamy macicy w odpowiednim czasie cyklu, co pozwala pominąć przeszkodę jaką jest szyjka macicy. Zaznaczam, że może ona okazać się też nieskuteczna.

 Pozdrawiam wszystkie małżeństwa mające problemy z zajściem w ciążę. Na pocieszenie dodam ,że podobne problemy ma co 5 (!!!) małżeństwo i zdecydowanej większości udaje się pomóc.

Z Bogiem – Marcin