R O Z D Z I A Ł X I I I Siostra pustelnica i ksiądz narkomanów |
Wśród spotkań, które z braku miejsca nie znalazły się w tej książce, było spotkanie z Henri Fesquetem, dziennikarzem należącym w 1945 roku do zespołu zakładającego dziennik "Le Monde". Fesquet objął (aby zachować przez ponad trzydzieści lat) odpowiedzialność za informację religijną w dzienniku, który stał się niemal mitycznym, który tworzy opinię połowy świata. Usiłując dokonać bilansu tego swojego doświadczenia uprzywilejowanego obserwatora, Fesquet powiedział mi między innymi: "Ten Kościół katolicki, któremu często nacierałem uszu, z surowością wypływającą jednak z miłości, jest wciąż nadzwyczaj interesujący, gdy porównuje się go ze smutną nędzą świata politycznego lub także z takim samym światem intelektualnym. To chrześcijaństwo jest najbardziej dziwnym i wszechstronnym ogrodem zoologicznym świata, z wszelkiego rodzaju zwierzętami: niektóre są przeciętne i już rozleniwione, ale jest wiele innych, nadzwyczajnych, wypełnionych zdolnością tworzenia i miłością. Zoo, w którym miłość pobudzała w każdym wieku i jeszcze pobudza wyobraźnię do szukania wciąż nowych dróg, by służyć w ten sposób potrzebom, które ustawicznie pojawiają się w społeczeństwie". Wśród licznych gości "chrześcijańskiego zoo", spotykanych w ciągu lat, oto dwoje z najciekawszych: siostra studiująca problem aniołów, która jako pustelnica zamieszkała na świętej górze, Maria Pia Giudici; oraz fachowiec elektronik, który został księdzem po to, aby wyjść na ulice i do gett metropolii, Luigi Ciotti. Dwa różne sposoby sprawdzenia w czynach, bardziej niż w słowach, żywotności wiary, która nie ma zamiaru umierać. |
Siostra Maria Pia Giudici wprawiła nas w poważne zakłopotanie. O tej córce Maryi Wspomożycielki, salezjance pochodzącej z Viggiù, w Varese, wiadomości rozeszły się przede wszystkim z Francji. Jest istotnie ciekawe, że jej książka Gli angeli. Note esegetiche e spirituali (Aniołowie. Uwagi egzegetyczne i duchowe) jak się wydaje, wywołała większe echo w tłumaczeniu francuskim niż we włoskim oryginale, który jednak miał dwa wydania. W gazetach zaalpejskich przeczytaliśmy między innymi recenzję graniczącą z entuzjazmem, podpisaną przez znakomitość z teologii francuskiej. Ten autor -- może pozytywnie zwiedziony obeznaniem w przedmiocie przedstawionym przez siostrę Giudici -- nazwał ją wykładowczynią tej niecodziennej dyscypliny, "angelologii", na papieskim uniwersytecie w Rzymie. Kobieta "angelolog"? To mogło pobudzić ciekawość reportera do poszukiwania śladów rzeczy nadprzyrodzonych. Istotnie, pośpieszyłem do księgarni, zdobywając owych 150 gęsto zadrukowanych stronic. Odkryłem w nich wielką otwartość na nową tematykę, znajomość z pierwszej ręki aktualnych problemów teologicznych i egzegetycznych, a zarazem mocną miłość do wiary Kościoła, do jego najlepszej Tradycji. Poza tym inteligentne ponowne odkrycie pobożności w dobrym guście, zakorzenionej w stałym zainteresowaniu Pismem Świętym. Wszystko poręczone przez pełną podziwu przedmowę wybitnego uczonego, Josepha Aubry, który tak rozpoczął swój wstęp: "Potrzebne były równocześnie cała wiara, prostota, żarliwość i kultura kobiety takiej, jak siostra Maria Pia Giudici, aby napisać dzisiaj książkę popularyzacyjnie wartościową o aniołach". Tenże Aubry zakończył w ten sposób: "Wszystkie te bogactwa siostra Maria Pia przedstawia nam żywym stylem, z subtelnością kobiety konsekrowanej, z doświadczeniem przewodniczki duchowej wielu braci i sióstr". Napomknienie o tym "doświadczeniu przewodniczki duchowej" powinno nas skłaniać do tego, aby mieć się na baczności. Istotnie, poszukiwanej siostry Giudici nie udało się mi spotkać w auli żadnego uniwersytetu rzymskiego, lecz w samotności tysiącletniego eremu uczepionego do skały świętej dla całej cywilizacji europejskiej. Dolina rzeki Anio, Subiaco, Sacro Speco: kiedy młody Benedykt z Nursji przybył w tamte strony, odczuwając potrzebę samotności, aby móc doskonalej spotkać Boga, został przyjęty przez dwóch mnichów, Romana i Adeodata. Ci pustelnicy osiedlili się na szczycie rozszczepionej skały, wewnątrz niej znajdowała się jaskinia, w której schronił się Benedykt, i która właśnie przeszła do historii wiary i kultury (ze słynnymi średniowiecznymi freskami, ze zwiewnymi konstrukcjami, które uczyniły z niej zadziwiające "gniazdo jaskółek") jako "Sacro Speco" (Święta Pieczara). Roman, również powołany do tego, aby zostać świętym, spuszczał Benedyktowi ze szczytu stromizny koszyk z odrobiną żywności, stając się później także jego mistrzem duchowym. W tym miejscu powstał jeden z dwunastu klasztorów założonych przez świętego Patriarchę przed odejściem na Monte Cassino. Kościółek i mały dom, który do niego przylega, były przez wieki opuszczone. Aż do chwili, kiedy zostały przyznane przez benedyktynów siostrze salezjance: siostrze Giudici, która właśnie tutaj zakończyła drogę poszukiwań duchowych i zapoczątkowała nowy okres zaangażowania apostolskiego. Rzeczywiście, w tych latach, bez wielkiego rozgłosu, erem pod wezwaniem obecnie św. Błażeja i św. Romana, stał się cennym punktem odniesienia dla wielkiej liczby ludzi. Przede wszystkim młodych, co jest naturalne dla miejsca ożywianego obecnością córek św. Jana Bosco i św. Marii Dominiki Mazzarello, współzałożycielki salezjanek. To jest więc to zakłopotanie, w jakie wprawiła nas siostra Giudici, o którym wspomnieliśmy na początku: rozmawiać z nią na temat jej działalności jako pisarki, jako teologa, czy na temat jej doświadczenia jako inicjatorki i animatorki pustelniczej wspólnoty otwartej na najbardziej ubogacającą gościnność? Krótko mówiąc: aniołowie w niebie czy młodzi na ziemi? Pytałem o to podczas godzin spędzonych w ubóstwie i pięknie San Biagio z nią i z trzema współsiostrami, które żyją w eremie i starają się razem stawiać czoła -- z uśmiechem i z wyczuciem przystosowania -- szturmowi młodych, znajdujących tutaj wiarę, przyrodę, sztukę, ale warunki życia spartańskie. A jednak, stopniowo, z upływem czasu, gdy rozmawialiśmy ze sobą, gdy staraliśmy się wzajemnie poznać, spostrzegaliśmy, iż nasz dylemat był fałszywy: ponieważ w tej kobiecie jest życie, które staje się teologią, i przeciwnie, jest teologia, która staje się życiem. Przede wszystkim trzeba uściślić, że chociaż wyposażona w tytuły akademickie i mająca za sobą długie doświadczenie nauczania w szkołach średnich, siostra Giudici nie jest "profesorem angelologii". Pracowała i pracuje dla czasopism zajmujących się duchowością, przygotowała antologie scholastyczne, opublikowała ważne książki, jak biografia Założycielki salezjanek. Udana książka o aniołach jest owocem pragnienia przywrócenia miejsca pocieszającej i cennej obecności, dzisiaj przemilczanej, niestety przez ludzi odpowiedzialnych za oficjalną katechezę. Wystarczy powiedzieć, że gdy autorzy laiccy (najświeższym przykładem jest filozof postmarksistowski Massimo Cacciari, który publikuje, z wielkim oddźwiękiem, studium pod znamiennym tytułem: L'angelo necessario (Niezbędny anioł), na nowo odkrywają tę rzeczywistość, Catechismo dei giovani (Katechizm młodych) Konferencji Episkopatu Włoskiego w spisie rzeczy nawet nie umieszcza hasła "aniołowie". I pomyśleć, że ktoś, kto dobrze rozumiał młodych, właśnie don Bosco, napisał dla swoich chłopców Il devoto dell'angelo custode (Czciciel Anioła Stróża) i nigdy nie przestawał zachęcać do tego nabożeństwa, znając z doświadczenia także jego wartość pedagogiczną. Catechismo degli adulti (Katechizm dorosłych) tej samej Konferencji Episkopatu w sprawie aniołów odsyła do noty teologiczno-egzegetycznej, na pierwszy rzut oka budzącej zakłopotanie. Poza tym, Sussidio per la fede (Pomoc dla wiary) opublikowana z aprobatą episkopatu francuskiego, posługuje się zawiłymi omówieniami, z których nie wynika jasno czy trzeba, czy nie trzeba wierzyć w istnienie tych istot-łączników między człowiekiem a Bogiem, będących tak wiele razy bohaterami występującymi w Biblii (wymienianymi ponad dwieście razy!) i przedmiotem wiary od zawsze, najpierw Żydów, potem chrześcijan. W każdym razie, na potwierdzenie tego budzącego niepokój klimatu, rękopis siostry Giudici musiał odbyć długie wędrówki zanim znalazł katolickiego wydawcę, gotowego go opublikować. Jak często się zdarza, przewidywania "ekspertów", "feudałów" katedr i drukarstwa okazały się całkowicie mylne: pierwsze wydanie zostało wyczerpane i trzeba było książkę wznowić, gdy obudziło się zainteresowanie rynku trudnego, nieco grymaśnego, jakim jest rynek paryski. Ale zostawmy na chwilę rozmowę o aniołach; w jaki sposób siostra Giudici i jej współsiostry znalazły się w tym odludnym miejscu? I skąd pochodzi fascynacja, która przyciąga tutaj wciąż wzrastające tłumy dziewcząt i chłopców? Doktor nauk humanistycznych, studiująca następnie semiologię, pisarka i publicystka, jako młoda jeszcze zakonnica została powołana do domu generalnego, aby zajmować się środkami masowego przekazu i przetłumaczyć w konkretny sposób, dla swojego Zgromadzenia, język dokumentu soborowego poświęconego środkom społecznego komunikowania. Zakochana w Biblii i pragnąca uprzystępnić jej znajomość młodym, stwarzała preteksty, aby być razem z nimi. -- Pewnego dnia postanowiłam wybrać się z grupą dziewcząt na obóz w Alpy w okolice Cuneo. Natrafiłyśmy na okropną pogodę; przez zaplanowanych osiem dni musiałyśmy pozostawać pod namiotami między jednym huraganem a drugim. Postanowiłyśmy przedyskutować temat wiary w Ewangelii św. Jana. A więc, ta niepogoda okazała się opatrznościowa. Spostrzegłyśmy, że im więcej czytałyśmy i komentowałyśmy słowo Boże, tym bardziej wzrastała w nas wszystkich radość. Do tego stopnia, że na końcu, te, które przybyły tam przeżywając kryzys, uwolniły się od swoich problemów. Tak więc postanowiłam, że po tym pierwszym nastąpią inne spotkania, zawsze z krzepiącymi skutkami duchowymi. Kiedy nasz dom przeniósł się do Rzymu, zapoczątkowałam tutaj w Subiaco "weekendy modlitwy biblijnej". To same te dziewczęta prosiły mnie, aby tę praktykę uczynić stałą. I tak z kilku współsiostrami przeniosłam się do tego eremu. W tych latach, jak to się zawsze zdarza, musiała przezwyciężyć niemało trudności, nie tylko materialnych. Miejsce było ubogie, zupełnie prymitywne i takie zostało mimo małego remontu, ograniczonego do tego, co niezbędne. Ale zresztą tak chciała siostra Giudici: "To musi być alternatywą do propozycji telewizji, która zaśmieca psychikę wzorcami tyle połyskującymi co szkodliwymi. Elementem nośnym naszej praktyki jest słuchanie Pisma Świętego i modlenie się nim, co prowadzi oczywiście do życia przeciwnego skoncentrowanemu na posiadaniu". Ale trudności, powiedzieliśmy, były nie tylko ekonomiczne, materialne: był ktoś, kto pytał zakłopotany, co ma do szukania salezjanka w eremie znajdującym się w sercu benedyktyńskich miejsc świętych. Nie wszyscy pamiętają, że don Bosco, również w swojej oryginalności, wiele zaczerpnął z pierwszej Reguły Zachodniej: właśnie z tej podyktowanej przez św. Benedykta. -- Dzisiaj don Bosco przeznaczyłby jeszcze więcej miejsca na modlitwę -- mówi siostra Giudici. -- Młodzi, z którymi udawało mu się zetknąć, byli dziećmi społeczeństwa, w którym religijność była rozpowszechniona, w którym we wszystkich rodzinach, więcej lub mniej, przeznaczano ileś miejsca na modlitwę. Obecnie zdarza mi się spotykać młodych ludzi, którzy nie mogą wyjść z domu, ponieważ rodzice są przeciwni temu, aby szli na Mszę, aby traktowali chrześcijaństwo poważnie. Tak, don Bosco dzisiaj w specjalny sposób wychowywałby do modlitwy, uczyłby młodych milczenia, milczenia, które krzyczy przeciwko społeczeństwu żyjącemu frazesami, nie mającemu już pojęcia, czym jest medytacja. Dla wielu, którzy przyszli z sercem obciążonym i z sumieniem przytępionym, ta praktyka kończy się spowiedzią: -- Codziennie widzę rozjaśnione spojrzenia tych chłopców i dziewcząt, którzy uklęknęli, aby uznać przed Chrystusem swoją winę. Wielu z nich decyduje się na spotkanie ze spowiednikiem po długich rozmowach z siostrą Giudici. -- Czy nie powodowało to u niej -- indaguję ją -- małej frustracji, że ona sama nie może spowiadać tych swoich młodych? Odpowiedź potwierdza, iż bardzo jest jej obcy feminizm, promowany nierzadko w Kościele przez grupy mężczyzn duchownych i celibatariuszy, mało chyba znających kobiety, choć ogłaszają się ich obrońcami: -- Byłby to protagonizm pyszny i błędny, gdybym czuła się zawiedziona, że jako kobieta nie mogę spowiadać. Tym, który przebacza, jest Jezus Chrystus, i z tej perspektywy bardzo małe ma znaczenie, czy pośrednikiem, ludzkim narzędziem jest mężczyzna lub kobieta. Kapłaństwo kobiet? To także fałszywy problem. Chrześcijanie, wszyscy, powinni raczej pogłębiać wartość kapłaństwa udzielonego każdemu ochrzczonemu, kapłaństwa nazywanego "powszechnym". Powinniśmy odkryć, że my ochrzczeni jesteśmy ludem kapłańskim. W tym wymiarze kobieta jest powołana do pogłębiania swojej tożsamości jako nosicielka Ducha Świętego. Czy jest może przypadkiem, że słowo "Duch" w języku hebrajskim jest rodzaju żeńskiego? Kobieta została powołana przez Ducha do miłości ofiarnej, daru, która rodzi Chrystusa w drugim człowieku. Jak Maryja i jej "tak", każda z nas musi stać się wnętrzem, łonem, jamą otwartą, w której Duch mógłby zapoczątkować życie. -- Tutaj, w San Biagio, nosi się habit czarny i biały przepisany przez regułę salezjanek. Czy także to jest wyborem? -- Na pewno: dla zakonnicy habit nie powinien być fetyszem, ale jednak zawsze jest znakiem, orędziem. Kiedy podróżuję w pociągu, na przykład, zawsze ktoś, kto siada blisko, nawiązuje rozmowę i kończy zwierzaniem mi się ze swojej przeszłości, swoich problemów, swoich niepokojów i odchodzi prosząc mnie, abym modliła się za niego. -- A więc coś przeciwnego temu, co twierdzą ci, którzy uwolnili się od habitu mówiąc, że w ten sposób ich apostolat stanie się bardziej skuteczny? -- Tak, nie zapominając jednak o tym, że strój siostry, zakonnika, księdza, nakłada wielką odpowiedzialność. Pod habitem powinno być oblicze zbawionego. U nas, sióstr, także oblicze "poślubionej", a nie nieco zwiędłej kobiety niezamężnej: cała nasza rzeczywistość, także ta zmysłowa, powinna być skoncentrowana na Chrystusie, którego naprawdę zgodziłyśmy się "poślubić" przez naszą konsekrację. -- Jednak obawiam się, siostro Giudici, że tych wypowiedzi siostry nie podzielałyby niektóre zakonnice, nie tylko amerykańskie, które z feminizmu w Kościele zrobiły sztandar. -- Nieszczęściem pewnych moich współsióstr jest pomieszanie nowoczesności i światowości. Aby być należycie "nowoczesnymi'' na pewno nie trzeba stawać się "światowymi", mianowicie naśladować "świat"' w jego ustawicznie zmieniających się modach, w jego odchyleniach. Zakonnicy obydwu płci mają za zadanie być znakiem eschatologicznym, wezwaniem do rzeczywistości ostatecznych w świecie, który nadał charakter religijny rzeczywistościom przedostatnim. Z drugiej strony, jeżeli jedne siostry wysunęły się nieodpowiedzialnie naprzód, ku "światu", także w jego aspektach najbardziej dyskusyjnych, inne bały się tego, co nowoczesne, i wyjaławiały się w drobiazgowych przepisach zwyczajowych. Według niej, dokonało się przejście od modelu siostry trochę ignorantki, raczej obojętnej na wymiar intelektualny, do modelu siostry zajętej ubieganiem się o doktoraty i dyplomy, ustawicznie poszukującej nowych "aktualizowań", fetyszyzującej nauki humanistyczne, począwszy od psychologii, socjologii, psychoanalizy. -- Do tego stopnia, że w tym, co zostało jeszcze z klasztorów i konwentów w niektórych krajach Zachodu, postacią najważniejszą nie jest już przełożona (lub przełożony), ale zaufany psychoanalityk, choćby ateista lub agnostyk. Ale dochodzimy wreszcie do aniołów, do "tych tajemniczych braci, których" -- mówi -- "zawsze bardzo kochałam, uważając ich za wychowawców do miłości". Inicjatywa pogłębienia ich znajomości zrodziła się w ściśle określonym celu: -- Z jednej strony, chciałam zdemitologizować nieco zabobonne wyobrażenie anioła jako zapchajdziury lub gorzej, jako konkurenta Boga. Z drugiej strony, zamierzałam dowieść, przede wszystkim sobie samej, że ten kto ich nie zauważa, nie zauważa pomocy, jaką Ojciec dał nam do zbawienia. Zawierzać się ich obecności oznacza także pozwalać się zbawić, pozwalać, aby towarzyszyła nam miłość. W dzisiejszym świecie samotnych i zrozpaczonych anioł jest bardziej niż kiedykolwiek przyjacielem, bratem, który pomaga nam w naszej wędrówce ku wieczności. Było w niej -- wyznaje -- trochę lekkomyślności, naiwności w podejmowaniu, przez niezawodowego teologa, tematu tak bardzo delikatnego i tak wystawionego na ataki egzegezy biblijnej, psychologii, etnologii. Ale nie byłam jednak tak bardzo bez przygotowania, znałam dobrze krytyki i trudności. Wiedziałam także, że usunięcie tych istot z naszego widzenia wiary oznacza cenzurowanie słów Pisma Świętego, słów samego Jezusa, słów Tradycji, Ojców, liturgii. Wszystkich słów, które mówią o istnieniu aniołów oraz ich roli. -- Chrystus upominał, aby nie gorszyć dzieci, ponieważ "ich aniołowie w Niebie nieustannie widzą Boga". Ale dołączył także słowa często pomijane: Tak samo, powiadam wam, radość powstaje u aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca (Łk 15,10). -- Wspaniałe słowa -- komentuje siostra Giudici. -- W niebiosach nie tylko święci, ale także wszyscy aniołowie nas znają i śledzą nas z miłością. Także w tym znaczeniu "te istoty są włączone w tajemnicę Kościoła jako wspólnoty. Żaden człowiek nie jest wyspą, nikt nie zbawia się sam, ale w towarzystwie sobie podobnych, żyjących i zmarłych, a także aniołów". Oni, gdy stają się "stróżami", wyrażają "inną z subtelności Boga, z dowodów jego delikatności wobec nas". Razem z Ojcami siostra Giudici wierzy, że aniołom stróżom zostały powierzone trzy zadania: "Przede wszystkim rola pokoju, bronią nas przed niepokojami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Następnie, rola pokuty, upominają nas, gdy schodzimy z dobrej drogi. W końcu, rola modlitwy, modlą się za nas i równocześnie pomagają nam się modlić. W tej zdumiewającej perspektywie naprawdę trudno jest zrozumieć, dlaczego wielu intelektualistów chrześcijańskich myśli, iż powinni milczeć na temat takiej jak ta rzeczywistości wiary, która jest nie tylko pocieszająca, ale jest poświadczona na wszystkich stronicach tego Pisma Świętego, na które przecież powołują się jako na najwyższy autorytet. Zresztą, także Sobór ponownie potwierdził jako całkowicie bezsporną i oczywistą ustawiczną cześć katolików dla istot niebiańskich: "Kościół zawsze okazywał Apostołom i Męczennikom, jak i Błogosławionej Maryi Dziewicy i świętym Aniołom szczególną cześć" (Lumen Gentium, 50). Opierając się właśnie na Soborze Watykańskim II, w 1968 roku, Paweł VI wygłosił swoje "Credo Ludu Bożego", wyznając "wiarę w Boga Stworzyciela także rzeczy niewidzialnych, jakimi są czyste duchy, nazywane również aniołami". Jan Paweł I zdążył jeszcze wyrazić ubolewanie, że "aniołowie są wielkimi nieznanymi obecnych czasów. Wielu o nich nie mówi. Byłoby natomiast stosowne przypominać o nich częściej jako o narzędziach Opatrzności w kierowaniu światem i ludźmi, starając się żyć z nimi w przyjaźni, jak czynili to święci". W ten sam sposób wyraźnie i energicznie w obronie Pisma Świętego i Tradycji występował, bardzo wiele razy, Jan Paweł II. Nie został jednak tutaj wysłuchany, jak i gdzie indziej. Siostra Giudici cytuje także wielkiego teologa prawosławnego Evdokimova, który wskazał na "neutralizację" aniołów dokonaną przez niektórych jego katolickich kolegów: "Wszystko, co zdumiewa, co przekracza doświadczenie zmysłowe i przewyższa zdrowy rozsądek, musi zostać wysterylizowane. W ten sposób religia została spłaszczona, uczyniona roztropną, we wszystkim rozumną. I właśnie dlatego dzisiejszy człowiek ją odrzuca". Na pewno, trzeba strzec się przed spirytualizmem, który przypisywałby aniołom rolę, jaka im się nie należy; dlatego jest konieczne przypisanie tym tajemniczym istotom całkowite zakorzenienie w Chrystusie. -- Starałam się -- wyjaśnia -- ukazać, jak także oni doskonale mieszczą się w historii zbawienia, jak zawierają się w całości tajemnicy chrześcijańskiej. Tajemnica, która potrzebuje ich także dla pewnego rodzaju kompletności: -- Bardzo lubię zwierzęta, myślę, że każde z nich jest żywym wyrazem kochającej myśli Boga. Zwierzęta są po to, aby nam służyły, są o stopień niżej od nas. Także aniołowie są po to, aby nam służyć ("w porządku zbawienia", mówi List do Hebrajczyków) a stoją o stopień wyżej od nas. -- Rzeczywistość w trzech stopniach, w sumie, która osiąga szczyt w Chrystusie i zarazem jest przez Niego w całości ustanowiona. Wieczór na San Biagio zapada brzemienny wiosennym deszczem, jest zimno, stado krów na pastwisku w wielkiej samotności gór schroniło się w oborach. Jest jeszcze za wcześnie na przybycie grup młodych, którzy tutaj, chociaż na pewno nie zrezygnują ze śmiechu, z wesołości, potrafią być także refleksyjni. Jemy, razem, siostry i ja, smaczne, ale proste rzeczy, które przygotowała młoda siostra ze Szkocji. Zwierza się ona -- na tle odgłosów kominka, który ma tutaj tak wielkie znaczenie, że "uratowała wiarę i powołanie pomimo kursów kultury religijnej" prowadzonych w ojczyźnie przez, jak zwykle, "specjalistów". Pamiętając o tym doświadczeniu, gdy została wezwana do Rzymu, prosiła przełożonych o uwolnienie jej od gromadzenia dalszych wątpliwości, jakimi by nasiąkała na uniwersytetach teologicznych, na które chciano ją posłać, i otrzymała to. Wolała przybyć tutaj, do tego eremu, w oczekiwaniu na wyjazd jako misjonarka do Afryki, aby służyć tym młodym, którzy według don Bosco (przypomina siostra Giudici) "powinni czuć, iż są kochani, powinni wiedzieć, że otaczamy ich uczuciem". Oczywiście została wygnana stąd owa wielka trucicielka, jaką jest telewizja; po kolacji siostry oddają się malowaniu małych kamieni zebranych na tej górze świętej. Na kamieniach widnieją napisy "Bóg cię kocha" lub tylko "Jezus" obok zasuszonego i przyklejonego kwiatuszka: tutaj rzeczywiście wierzy się w moc tego Imienia. Odmawiamy wspólnie kompletę, w bardzo starożytnym kościele, pełnym cieni, gdy na zewnątrz słychać szum wiatru. A jest to wiatr, który zdaje się zanosić modlitwy zakonnic do Boga, aby (tak recytują) "jego święci aniołowie czuwali nad nami i chronili nas tej nocy". |
Chociaż mieszkałem lata w tym samym mieście, nie znałem go dobrze. Spotkałem go tylko kilka razy, w związku z pracą reportera w wieczornej gazecie Turynu. Były to lata terroryzmu, okropne lata siedemdziesiąte. Nie można go było nie zauważyć, ponieważ już on sam stał się wydarzeniem dziennikarskim: elektrotechnik został księdzem pod koniec 1972 roku, sześć lat po powstaniu założonej przez niego Grupy. Ale potem to, co się wokół niego działo -- ten ruch o nazwie, o której nie bardzo wiadomo, czy brzmi surowo biblijnie, czy mdławo klerykalnie: "Grupa Abel" -- to samo mogłoby zapełnić stronice gazet. Głodówki, pochody, demonstracyjne przykuwanie się łańcuchami, protesty grupowe, błyskotliwe konferencje prasowe: całe typowe wyposażenie bojowe tamtych lat, a wydawało się, że "ci od Abla" uczestniczą w grupkach marksistowskich, prawdziwych lub urojonych, w których zatraciło się całe pokolenie młodych. Trudno jest w tym chaosie odróżnić Luigiego Ciotti od zwyczajnego kato-maoisty, od zwykłego księdza ogarniętego partyzanckim zapamiętaniem, od duchownego nawróconego na rewolucję. Ale potem minęły lata, pandemonium, które zrodziło się w 1968 roku (i które we Włoszech miało dłuższy żywot niż w jakiejkolwiek innej części świata) wyzionęło ducha w ostatnich agonalnych drgawkach 1977 roku, między okupacją Bolonii i stołecznymi pseudoIndianami. Jeden po drugim, lalkarze opuszczali teatrzyki, w których wprawiali w ruch swoje marionetki; zmieniła się orientacja i te same media, które dosiadały konia zaangażowania, odkryły, że niezaangażowanie było w "lepszym tonie". Po uprzątnięciu barykad nastąpiło gloryfikowanie ambitnego kapitalisty, robiącego karierę menedżera, młodego człowieka z amerykańskim magisterium w kieszeni. Tak więc wszyscy do domu: trudno, trzeba się z tym pogodzić, że całe pokolenie zostało zatrute na darmo przez złych mistrzów i przez fałszywe mity. A jednak don Ciotti nie zrezygnował; i nie zrezygnował do dzisiaj. Ani nie zrezygnowali jego zwolennicy, co więcej, nawet powiększyli liczbę, zaangażowanie, działalność. W ten sposób Grupa Abel stała się największym włoskim ugrupowaniem wolontariatu: 70 osób w pełnym wymiarze czasu (minimalne zaangażowanie: trzy lata) i innych sto osób w częściowym wymiarze czasu. I wśród tych 170 osób są wszyscy: jest weteran terroryzmu, skruszony i wypuszczony z więzienia; ale są także matka rodziny i sędzia, siostra i urzędnik. Są to ludzie, którzy troszczą się o archipelag stu inicjatyw ciągle nowych. Wszystkie w służbie wspólnocie, ratujących narkomanów i wszelkiego rodzaju ludzi z marginesu. To właśnie dla nabycia siedziby dla tego ruchu Michele Pellegrino, wtedy arcybiskup Turynu, uczynił gest, który został przez kogoś oceniony jako niezbyt na miejscu, mianowicie postanowił sprzedać złoty krzyż biskupi, w jego miejsce nosić drewniany, a otrzymane pieniądze dać don Ciottiemu dla jego wspólnot. Ponieważ Pellegrino ufał Luigiemu Ciotti, zdecydował się postawić na niego i udzielił mu święceń kapłańskich, mówiąc mu (wspomina mi o tym sam don Luigi): "Pamiętaj, że twoją parafią będzie ulica". Młody człowiek nie zawiódł zaufania: przeżył zawieruchę kontestacji nie tylko pozostając księdzem, ale nawet nie przyłączając się do awantur, w których furia atakowania tego, co nazywano "Kościołem hierarchicznym", kończyła się opuszczeniem Kościoła tout court. Miejscem spotkania z don Ciottim była ulica Santa Teresa: Grupa Abel tutaj ulokowała swój jedyny "wyraźny" adres, adres głównej siedziby. Cała inna działalność nie nawiązuje -- przynajmniej w nazwie -- do Grupy, może dla uniknięcia podejrzeń o konfesjonalizm. W tych biurach panuje to poczucie prowizoryczności, stanowiące jedną z charakterystycznych cech, które ruch stara się zachowywać, aby nie instalować się zbyt mocno w "świecie", aby nie przekształcić się w pewnego rodzaju biurokratyczną "instytucję pomocy". Ale prowizoryczność tutaj nie wyradza się w ostatnią nędzę, w brud, w gwizdanie na wszystko dlatego, że należąc do wszystkich, jest uznawane za niczyje: nie przemienia się w to wszystko mianowicie, co rzuca się w oczy w siedzibach partii, związków zawodowych, w urzędach państwowych. Tutaj są wolontariusze, ale świadomi, umotywowani, i z tą głębią powagi podalpejskiej, dzięki której odpowiada się do telefonu grzecznie, utrzymuje się w porządku pokoje i archiwa, gości przyjmuje się uprzejmie. Wśród nich -- reportera przybyłego po to, aby ukraść kilka godzin człowiekowi, któremu, jak się wydaje, godzin dnia nigdy nie starcza. (Nawet jeżeli jedną z pierwszych rzeczy, o których mnie don Ciotti informuje, jest to, że nigdy nie daje się całkowicie pochłonąć sprawom, które są do załatwienia; że zawsze w ciągu dnia przyznaje sobie pół godziny na modlitwę i milczenie i że broni jej przed wszelkimi zasadzkami; że każdego roku udaje się do klasztoru kamedułów. I tam "wspina się" możliwie najwyżej, nie zadowala się bowiem pomieszczeniami dla gości na dole, lecz idzie zamknąć się w eremie na szczycie góry.) Spotykam go już późnym rankiem. Powraca ze Szwajcarii, gdzie robi coś dla naszych emigrantów. Musiał podróż odbyć w nocy, jego zmęczenie podkreśla to trzymanie głowy pochylonej między ramionami, to patrzenie uważne i zarazem łagodne, niekiedy nagle zapalające się, gdy rozmowa dotyczy tematów, które są mu drogie. Otwiera drzwi, w korytarzu, w którym mieszczą się biura. Za nimi znajduje się pokoik, łóżko, stolik przy ścianie, regał. Wszystkiego bardzo niewiele metrów kwadratowych. Nasuwa mi się podejrzenie: czy ta bardzo mała przestrzeń, w tym miejscu pełnym ludzi i zgiełku, nie będzie przypadkiem "domem" don Ciottiego? -- No tak -- wyznaje, jak gdyby się usprawiedliwiając. -- Tak, tutaj śpię. Wie pan, od początku jestem księdzem bez stałego miejsca zamieszkania... Jest to pierwsza seria z ciętych replik, często wywierających wrażenie, zawsze głębokich, którymi będzie usiana nasza rozmowa. Kartkuję notes po dniu spędzonym z nim i wybieram z niego niektóre: "Mamy zawsze za co prosić o przebaczenie"; "Chciano dać Grupie Abel nagrodę Alberta Schweitzera, raczej powinni dać Nobla ubogim za ich cierpliwość w znoszeniu naszych kongresów i naszych analiz socjologicznych"; "Powinno się torować drogę ubogim uważając, aby nie posługiwać się nimi dla torowania drogi sobie"; "Należy być narzędziami spotkań z Bogiem"; "Czytam świętego Augustyna, ponieważ jest jednym z tych, którzy pomagają dzielić słowa Ewangelii na jadalne kawałki". Mówię mu natychmiast otwarcie o podejrzeniu, które krążyło: że mianowicie on i jego przyjaciele są dziećmi roku 1968, powołanymi do zakończenia tego okresu. -- Tymczasem naszą siłą -- odpowiada -- jest umiejętność znalezienia się w skórze innych ludzi. My zmieniamy się z innymi, na pewno nie robimy analiz przy biurku: one bowiem, kiedy je ukończysz, już są nieaktualne. Proszę wziąć pod uwagę świat młodzieży: okresowo zmienia się i zmienia się kształt jego problemów. Dla przykładu: przed kilku laty problem narkotyków sprowadzał się zasadniczo wyłącznie do poszukiwania heroiny. Dzisiaj sytuacja do tego stopnia stała się łotrowska, że z braku heroiny, byle tylko się oszołomić, młodzi przygotowują sobie mikstury bardziej zabójcze lub wąchają cokolwiek, choćby nawet tylko benzynę, jeżeli nie ma czegoś innego. Następnie, także to jest fakt nowy, narkotyk tak dalece stał się rzeczą konsumpcyjną, że wiele dzieci z dobrych rodzin realizuje swój mały program, zgodnie z którym narkotyków używa tylko w weekend. Narkoman jest jednym z uprzywilejowanych obszarów interwencji Grupy Abel, która pamiętnym strajkiem głodowym w lecie 1975 roku osiągnęła to, że zostało zmienione prawo z 1954 roku o środkach odurzających, które karało zarówno tego, kto sprzedawał narkotyki, jak i tego, kto ich zażywał. (Było to dobre? Było to złe? Dzisiaj ludzie, także z lewicy, stawiają sobie pytania niespokojne i niepokojące, jak zresztą wszystkie reformy tamtych lat. Ten sam francuski rząd socjalistyczny zaproponował "uderzenie" nie tylko tego, kto sprzedaje, ale także tego, kto kupuje dla siebie, przezwyciężając w ten sposób socjologiczną obłudę, która w narkomanie widziała tylko biedną ofiarę "złego systemu". Jakkolwiek by było, sukces ludzi z "Abla" był wtedy uważany za wielką zdobycz.) Ale obok narkomanów są małoletni przestępcy, psychicznie chorzy, homoseksualiści, ludzie upośledzeni, Cyganie i w ogóle cały liczny orszak zjawisk współczesnego społeczeństwa. -- My -- mówi don Ciotti -- jesteśmy zawsze po stronie ludzkiej biedy. Staramy się być obok tego, kto mozoli się ciągnąc swój wózek do góry po stromiźnie życia. -- Wielu chętnych do pomocy -- zauważam -- wyrządziło jednak szkodę w tych latach tym, którzy naprawdę zamierzali pomagać, przez podsycanie mentalności uwalniającej od odpowiedzialności, przypisując zawsze i w każdym wypadku winę społeczeństwu, rodzinie, nie przeprowadzonym reformom. Chrześcijański pogląd na grzech indywidualny (tak bardzo pozytywny, cokolwiek by o tym mówiono: tylko ten, kto uznaje, iż jest wolny, a więc, że jest winny, chociażby z wszystkimi okolicznościami łagodzącymi, może się starać zmienić; tylko ten, kto ma odwagę powiedzieć "zbłądziłem" może znaleźć siłę do wyjścia ze swoich nieszczęść) ten pogląd więc został zniszczony działaniem rzekomych wierzących. -- To prawda -- zgadza się. -- My, istotnie, zawsze byliśmy przeciwni "terapii poklepywania po plecach", to jest pedagogii klepnięcia w plecy: "Biedactwo, to nie twoja wina". Nie, nie: dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek miłość do człowieka oznacza wymaganie od niego odpowiedzialności. Jest faktem jednak, że trzeba być blisko potrzebującego, aby wyszedł z kłopotów, w które -- także ze swojej winy -- popadł. To, czego chcę, to żeby ludzie wzrastali wewnątrz, żeby przyjmowali do wiadomości swoje ograniczenia, swoje winy, ale także swoje możliwości. Sprawić, aby rozumieli, że każdy, pod warunkiem, że tego będzie chciał, może być protagonistą swojego życia. -- Don Ciotti czym jest grzech, w pojęciu księdza? Jeszcze bardziej zniża głowę między ramiona, długo milczy; potem odpowiada: -- Jest odwróceniem się plecami do Boga. -- Ale kiedy odwracamy się nimi do niego? -- Kiedy nie spogląda się w twarz rzeczywistości i bracia nie pomagają sobie wzajemnie. Grzeszyć znaczy być kimś, kto ucieka; kto ucieka pierwej do wewnątrz niż na zewnątrz. To być kimś, kto nie wierzy, że uczestniczy w planie, jaki Ktoś ma wobec nas. Kimś, kto nie daje możliwości korzystania ze swojego zaopatrzenia komuś, kto ma mniej. Seria definicji musi go jednak nie zadowalać całkowicie; kiedy zobaczymy się ponownie przy obiedzie, pokaże mi kartkę z notatkami: -- Wydaje mi się, że trzeba by dać dwie definicje grzechu, stosownie do tego, czy ktoś wierzy, czy nie. Dla "laika" grzechem jest wyrządzenie jakiejkolwiek szkody drugiemu człowiekowi. Dla "chrześcijanina" jest nim niezaangażowanie się w słuchanie tego, co powiedział Chrystus, jest odmawianie wprowadzania w czyn życia, jakie On zaproponował". Podwójna definicja ("wierzący" i "niewierzący") zgodna jest także z rzeczywistością, w której don Ciotti żyje codziennie. Jak mówi Magna Charta, podstawowy dokument Grupy Abel: "Nasze zaangażowanie zrodziło się ze źródła chrześcijańskiego. Dzisiaj jest ono pojmowane jako współpraca wierzących i niewierzących dążących, pod znakiem wspólnej wiary w człowieka, do walki, w rzeczywistości własnej egzystencji, przeciwko wszystkiemu, co neguje człowieka, szukając wspólnie drogi wyzwolenia..." I dalej: "Grupa uważa, że współpraca między wierzącymi i niewierzącymi przedstawia wartość i bogactwo, z których nie można zrezygnować: dlatego nie chce, aby uważano ją za grupę wyznaniową, lecz pragnie uwydatniać wielorakość wyborów swoich członków..." -- Otóż, don Ciotti, to sprawia wielu ludziom trudności. Na biedy dziewiętnastego wieku właśnie ten Turyn odpowiadał swoimi wielkimi społecznymi świętymi, od Murialdo do Bosco, do Cafasso, do Faà di Bruno, do Cottolengo: wszyscy oni byli ludźmi, którzy naprzeciw potrzebom wychodzili zdecydowanie w imię Chrystusa. Obecnie, w tym samym Turynie, Grupa Abel stara się odpowiedzieć na nowe biedy; ale, chociaż powstała z inicjatywy wierzącego, kogoś, kto został potem kapłanem, utrzymuje, że nazywanie się zaraz "chrześcijańską" byłoby pewnego rodzaju utrudnieniem, zamknięciem się w getcie wyznaniowym... Odpowiedzi na moje prowokacje don Ciottiemu na pewno nie brakuje. Precyzuje je w ten sposób: -- Kiedy odwiedzam parafie i ruchy katolickie (500 zaproszeń w ubiegłym roku: ileż to się mówi w naszym świecie!), głoszę Chrystusa. Ale nie mogę postępować tak samo, przynajmniej nie natychmiast i nie wprost, kiedy przybywają różni młodzi ludzie. Nigdy nie ukrywam tego, że jestem księdzem, nie ukrywam mojej wiary. Ale dzisiaj spotyka się wielkie rozczarowanie (nawet jeżeli jest ono wynikiem przesądów) do Kościoła instytucjonalnego i do jego ludzi. Trzeba pomagać ludziom w odnajdywaniu ich godności, dostarczać im do tego narzędzi: to uruchamia wiele spraw, budzi bardzo wiele pytań. Co do niewierzących, którzy współpracują z nami, prosimy ich o spójność we własnych wyborach, o wzajemny szacunek, o zdolność do dialogu i do słuchania. I trzeba powiedzieć, że w tych latach było wielu, którzy pobudzali nas do rachunków sumienia. -- Ale czy wystarczają motywacje ludzkie, aby dawać to, czego się od nas wymaga? Czy potrafi jakakolwiek moralność "laicka" podtrzymywać tak bardzo radykalne zaangażowanie? -- Na płaszczyźnie teoretycznej może nie -- przyznaje. -- Na płaszczyźnie realnej widziałem wielu ludzi pracujących ze mną i będących anonimowymi, lecz autentycznymi świadkami tego Chrystusa, którego przecież (słowami) negowali. Ludzie, którzy nauczyli mnie, chrześcijanina, co znaczy ubrudzić sobie ręce. Nawet nie ma chyba potrzeby zatrzymywać się przy oświadczeniach, jakie ktoś składa: miałem zawsze wrażenie, że wbrew temu co mówią, ci podający się za "niewierzących" są największymi poszukiwaczami Boga. -- Ale jaką różnicę stanowi wtedy Jezus? Co znaczy wierzyć w niego? Czy jest jeszcze jakaś różnica między tym, kto mówi, iż jest chrześcijaninem, a tym, który mówi, że nim nie jest? -- Oczywiście, że jest różnica! Przynajmniej dla mnie Chrystus jest towarzyszem podróży, niewygodnym, ale niezbędnym, który jest całkowitą odpowiedzią na sens mojego życia. Mówiłem o tym, że pracuję z "niewierzącymi" godnymi podziwu; a jednak gdy stawali wobec głębszych tajemnic, często widziałem ich owładniętych niepewnością, jak gdyby chodzących po omacku w ciemności. Działają, i to dobrze. Ale często nie potrafią wytłumaczyć sensu tego działania. Wierzę, że tylko ufając Jezusowi możesz przyjąć, nadając mu sens, radykalne wyzwanie, jakie ubodzy nieustannie ci rzucają. Przyjęcie tego wyzwania wydaje się szaleństwem. A jednak z Jezusem staje się ono nie tylko rozumne, ale i konieczne. -- Długa przerwa, i: -- Ewangelia, od pierwszej strony do ostatniej, ukazuje, że Jezus najpierw czynił, a potem nauczał. Bóg wyznacza ludziom terminy spotkania jak i kiedy chce. Ale chce także, abyśmy byli ich narzędziami. Otóż w mojej nędzy wierzę, iż stałem się dla kogoś narzędziem spotkania z Bogiem. Od pierwszego razu -- byłem seminarzystą -- od chwili, gdy godzinami trwałem uczepiony krat zakładu poprawczego, i gdy chłopak z wewnątrz na mnie. Pluł tak przynajmniej przez dziesięć minut. Potem ja zwyciężyłem, zdecydował się także wyrzucić z siebie to, co miał w środku i co go takim uczyniło. Teraz jest jednym z moich najlepszych przyjaciół. Gdy mówi, myślę o pozostałych weteranach roku 1968: ludzie już z siwymi włosami, ale zawsze świeżo od coiffeur, golfy z kaszmiru, jeansy markowe i chóry "proletariackie", Międzynarodówka śpiewana przed kominkiem lub wokół basenów pałacyków "towarzyszy", w Cortina lub na Capri. Myślę także o nieskończonym zastępie tych, którzy w ubiegłych latach krzyczeli swoje wywrotowe slogany: a teraz są funkcjonariuszami Confindustrii 1 albo menedżerami międzynarodowych grup przemysłowych, handlowych lub bankowych, czy też grają na giełdzie; troszczą się, jak to tylko możliwe, o swoje sprawy i nie myślą o niczym innym, jak jedynie o "wypłynięciu". Myślę o tym wszystkim, gdy ten człowiek do mnie mówi, głosem cichym i zmęczonym, z głową na wpół przechyloną, na sobie ma jakiś łach, prawdziwy, nie sztuczny z butiku. Myślę, że można się z nim zgadzać lub nie. Ale nie można nie uznać, że to jego radykalne zaangażowanie na rzecz drugich nie trwało tylko jeden sezon. Lodowaty wiatr przepędził precz piewców nowego świata według Marksa i Mao; a na polu walki pozostał tylko pewien chrześcijanin, jak ten ksiądz i jego współpracownicy. Pewnego dnia przed kilku laty, opowiada mi, zapukała do niego jakaś pani. -- Przysyła mnie papież -- powiedziała. -- Don Luigi zdumiał się, pomyślał o jakimś żarcie lub o mitomance. Tymczasem to była prawda. Tej pani, skomplikowanymi drogami, udało się uzyskać prywatną audiencję u Pawła VI. Opowiedziała mu o swoich nieszczęściach, płakali razem. Potem papież powiedział: "Nie widzę innego rozwiązania pani problemów, jak grupę z Turynu, kierowaną przez dziwnego księdza, don Ciottiego. Ja śledzę go z daleka, szanuję go, lubię go. Proszę pójść do niego w moim imieniu. Proszę to zrobić, zalecam pani: na pani kłopoty nie ma innego sposobu". Kobieta to polecenie spełniła, wprawiając tym wtedy bardzo młodego księdza w osłupienie. Subtelny węch papieża wyniszczonego cierpieniem i modlitwą wyczuł już w nim zapach dobrego zaczynu ewangelicznego. Jeszcze jedna dodatkowa gwarancja na korzyść tego dziwnego księdza bez stałego miejsca zamieszkania.
|
|
początek strony |