Przewodnik dla zniechęconych...
Ł A M A N I E   C H L E B A :   R O Z D Z I A Ł   V
ŁAMANIE CHLEBA

 

We mszy św. -- z uwagi na związek z Ostatnią Wieczerzą -- wszystko jest cenne i nabiera ważności. Ale naprawdę nieogarnianie wielkości sprawy ma miejsce po przygotowaniu darów. Modlitwa, którą rozpoczynamy, nosi nazwę WIELKA. To określenie nie jest bynajmniej przesadą. Wielka modlitwa eucharystyczna rozpoczyna wielką chwilę PRZEISTOCZENIA. Św. Tomasz powiedział, że w konsekracji realizuje się cała msza św. Można wszystko świetnie wykonać w liturgii: i śpiewy na dwa głosy psalmu responsoryjnego, i naprawdę przynieść dary ofiarne, ale -- jeśli nie będzie ofiary Chrystusa -- nie będzie to msza św. Zresztą sam Jezus powiedział, że nie ma WIĘKSZEJ miłości niż ta, gdy ktoś daje życie za swych przyjaciół. W wielkiej modlitwie eucharystycznej jest ta NAJWIĘKSZA miłość. Zbawiciel jeszcze raz umiera za nas, za WSZYSTKICH.

Wielka modlitwa eucharystyczna składa się z prefacji i kanonu. Łatwo rozpoznajemy początek modlitwy, zwanej prefacją. Przewodniczący liturgii rozpoczyna ją dialogiem: "Pan z wami..." Wymiana myśli w formie dialogu należy do jednych z najstarszych elementów mszy św. W pewnej chwili następuje coś w rodzaju testu na koncentrację duchową. Kapłan wzywa: "w górę serca!" Powinniśmy odpowiedzieć: "mamy je wzniesione do Pana!" Czy naprawdę do Pana? Może do wielu innych rzeczy, spraw, kłopotów? Jest jeszcze chwila na wycofanie się z dezintegracji i możliwość skupienia na tym, co istotne i decydujące. Powinniśmy przynajmniej w liturgii nie kłamać. Jeśli mówimy o sercach wzniesionych do Boga -- to powinno tak być!

W prefacji następuje dziękczynienie. Z greckiego nazywa się to "eucharystią". Teraz rozumiemy, dlaczego mówimy o wielkiej modlitwie eucharystycznej. W Ewangelii pojawia się często zwrot: "Jezus wziął chleb i dzięki czynił". Zanim chleb będzie konsekrowany i łamany, wielu -- śladem Mistrza -- dziękuje, przy czym wyrażona wdzięczność ma niewiele wspólnego z tym, co potocznie określamy jako "podziękowanie". Dziękuję za coś konkretnego, za zdrowie, za egzamin szczęśliwie zdany itp. Natomiast to, co dokonuje się w "eucharystii", ma wymiar bardziej syntetyczno-egzystencjalny, a więc i dziękczynienie jest tego samego gatunku. Dziękuję za to, czym jestem. I to w odniesieniu do Stwórcy, że mnie stworzył, powołał do życia, za odkupienie, za chleb, który za kilka chwil stanie się Chlebem eucharystycznym, łamanym dla wszystkich szukających Siły. Niezwykle mało jest ludzi dziękujących. Jezus określił ten procent na mniej więcej 1/10 całości. Tylko jeden z dziesięciu wrócił i podziękował za uzdrowienie, a był to pogardzany Samarytanin. Tylko co dziesiąty człowiek jest świadomy tego, co czyni. Jest w pełni zaangażowany. Patrząc krytycznie na masy, zapełniające polskie kościoły, widzimy, że znikomy procent dochodzi do Eucharystii, do Chleba Życia. Procent ludzi aktywnych zaobserwować można nie tylko w Kościele, ale i w życiu społecznym, i politycznym. Japończycy w czasie ostatniej wojny doszli na polu militarnym do podobnych spostrzeżeń. Nie mieli dostatecznych sił na to, aby pilnować olbrzymich rzesz jeńców amerykańskich, sprowadzili więc psychologów, którzy przez dłuższy czas obserwowali jeńców. Najbardziej aktywnych potencjalnych przywódców ewentualnego buntu wyselekcjonowano z biernej masy jenieckiej i osadzono w niewielkich obozach, pilnowanych ze specjalną czujnością. Tłumy Amerykanów, niezdolnych do oporu, otoczono słabymi siłami japońskimi. Jeńców aktywnych, zaangażowanych, było właśnie około 10%. Tak, 10% wdzięczności z Ewangelii powtarza się w rozmaitych wariantach świadomości i przywództwa w całym świecie biologicznym. A z tych kilku procent ludzi, okazujących wdzięczność, ilu uświadamia sobie różnicę pomiędzy dziękczynieniem a podziękowaniem?

Hymn wdzięczności kończy się oddaniem Bogu chwały przez trzykrotne: "Święty, Święty, Święty..." Tekst uwielbienia sięga głębokiej starożytności -- VIII wieku przed Chrystusem. O aniołach, chwalących Jahwe, mówi prorok Izajasz (6,3). Zastanawiające, że podobne sformułowanie występuje w ostatniej Księdze Objawienia, w Janowej Apokalipsie (4,8). Do liturgii teksty Pisma Świętego zostały wprowadzone już w IV wieku po Chrystusie. Dopingiem była teologia judaistyczna o aniołach. Modlitw uwielbienia jest jeszcze mniej niż modlitw wdzięczności. Ludzie czasem dziękują, bo niektórzy w skrytości myślą -- jeśli pięknie podziękujemy, to może jeszcze raz otrzymamy. Modlitwa chwały jest trudniejsza, bo absolutnie bezinteresowna. To dziwne! Celem naszej egzystencji jest oddanie chwały Bogu, a tak mało nawet w liturgii jest momentów uwielbienia. Niektóre ruchy charyzmatyczne zwróciły na to uwagę i próbują tę żenującą pustkę wypełnić modlitwą uwielbienia. Trudno kogoś zmusić do chwalenia, gdy nie odczuwa takiej potrzeby. W modlitwie uwielbienia pomaga i tworzy ją spontaniczne zafascynowanie. Trzeba "zakochać się" w Chrystusie, a wtedy i słowa, i gesty będą wielbiące. Najświętsza Matka, której "Pan uczynił wielkie rzeczy", wyśpiewała z serca hymn adoracji: "Wielbi dusza moja Pana!"

W wielkiej modlitwie eucharystycznej po prefacji następuje kanon. W języku greckim słowo to oznacza pręt mierniczy, a więc symbolicznie ujmując -- coś trwałego, a nawet niezmiennego. Mówi się o kanonach w muzyce, polityce. W obrzędach kościelnych kanon wcale nie był czymś spetryfikowanym. Św. Justyn (około 150 roku po Chrystusie) mówi w swojej Apologii o spontanicznej formie liturgii. Męczennik z pierwszych wieków pisze, że celebrans "dzięki czyni jak tylko może". W III wieku chrześcijaństwa obok kanonu Hipolita istnieją inne kanony. Dopiero później spontaniczność tworzenia liturgii ulega usztywnieniu. Św. Grzegorz ograniczył liczbę prefacji mszału rzymskiego tylko do dziewięciu. Zupełnego zablokowania dokonał w okresie kontrreformacji dominikanin, papież Pius V. W trosce o jedność Kościoła, zagrożoną w XIV wieku, zredukował kanony do jednego. Drgnęło wszystko w "posadach liturgicznych", gdy komisje posoborowe 15 sierpnia 1968 roku w celu stworzenia "różnorodności w jedności" wprowadziły -- obok dotychczasowego piusowego, tzw. rzymskiego kanonu -- trzy nowe. Jak zwykle w Kościele nie były to rewolucyjne kompozycje, lecz czerpane z bogatej spuścizny wieków. Kanon najkrótszy (i dlatego powinien być stosowany dla niecierpliwych dzieci, a często występuje niemal we wszystkich mszach św., bo dorosłym też strasznie się spieszy), drugi oparty wiernie na kanonie Hipolita, trzeci zbliżony do prawosławnej anafory; jedynie ostatni kanon jest względnie samodzielnym utworem -- i najpiękniejszym, jeśli chodzi o formę literacką, a przy tym najważniejsze: niezwykle bogatym w treść teologiczną. Jest on przypomnieniem wszystkich najważniejszych faktów historii Zbawienia -- podaje w dobrej formie literackiej rozbudowane wyznanie wiary i tworzy całość kompozycyjną z prefacją. Dlatego nie wolno go odmawiać z inną prefacją. Ta trudność i długość tekstu czwartego kanonu powodują dość wyjątkowe jego stosowanie. A wielka szkoda! Są teksty tak często powtarzane, że aż banalne. Nie było to tak groźne, gdy dysponowaliśmy jednym kanonem, odmawianym po łacinie. Słowa brzmiały tajemniczo i pomimo monotonii budziły nastroje misteryjne. Wprowadzenie języka ojczystego zwiększa możliwość schematyzacji i zrutynizowania. Można temu przeciwdziałać, zwracając się do księdza -- z zachowaniem całego szacunku, ale z pełną stanowczością. Na ogół nasz laikat pokątnie narzeka, krytykuje kapłanów, ale brakuje próby przeciwdziałania. Wiem z wielu doświadczeń, które podejmował młody, świadomy laikat, że kapłani są zazwyczaj bardziej wyczuleni na głos wiernych niż nawet na krytykę kolegów. W naszym duchowieństwie jest dużo energii pasterskiej, uwrażliwienia na głos "owieczek". W trosce o stado powierzone przez Chrystusa duszpasterze gotowi są oddać swoje życie. A w liturgii chodzi czasem tylko o zrezygnowanie z własnych przyzwyczajeń, upodobań. Wiele zależy tu od sposobu zgłaszania petycji.

Od czasu do czasu należałoby również przypomnieć w modlitwie kanon rzymski, czyli w nomenklaturze dzisiejszej -- pierwszy. Reforma oczyściła tę modlitwę z wielu powtórzeń, niejasności. Kanon rzymski jest piękny w swym starożytnym monumentalizmie, wzrusza troską o wszystkich. W nim jest ukryta cicha modlitwa powszechna. Kapłan na początku wzywa Boga: memento -- pamiętaj! O kim ma pamiętać Pan? O naszych najbliższych, o tych, co zostali zapomniani. W krótkiej chwili ciszy (jeśli kapłan pozwoli nam i nie będzie się za bardzo śpieszył...) wspominamy tych, których chcemy przedstawić w modlitwie samemu Bogu. Po konsekracji jest drugie memento -- wspomnienie zmarłych, poległych, zamordowanych. Po uobecnieniu śmierci Jezusa staną przed Nim (jeśli nie zapomnimy o nich) ci, co "czwórkami szli z Westerplatte" do Ojczyzny niebieskiej. W równym szeregu modlitwy błagalnej staną chłopcy i dziewczyny z biało-czerwonymi opaskami Sierpnia'44. W Polsce pamiętamy o obozach śmierci, o kaźniach w kraju i na wszystkich krańcach ziemi -- o wszystkich męczennikach za wiarę i Ojczyznę. W kanonie rzymskim zabrzmią imiona, wypowiadane przez celebransa. Imiona dziwne, niedzisiejsze. To święci, męczennicy idący po gorących jeszcze śladach męki Chrystusa. Uczeni liturgiści będą trochę wybrzydzać na ten pierwszy kanon z powodu -- ich zdaniem -- niekonsekwentnej, nieprzejrzystej struktury. To prawda! Ale to jest klejnot naszej liturgii. Modlił się w ten sposób i Kochanowski, i wieszczowie XIX wieku, i cała Polska niepodległa, i ta skuta niewolą. Możemy i my w bardziej uroczystych momentach roku kościelnego pójść śladami żywej historii.

Wszystkie cztery kanony mają -- pomimo swego odrębnego kolorytu -- wspólne elementy, występujące w każdym.

Pierwszym z nich jest tzw. epikleza -- wyraz grecki, oznaczający dosłownie "wezwanie". Wezwanie jest skierowane bezpośrednio do Ojca (a nie, jak często się przypuszcza, do Ducha Świętego), aby udzielił Ducha i uświęcił złożone dary chleba i wina. Tak np. kapłan w drugim kanonie modli się w epiklezie: "Uświęć te dary mocą Twojego Ducha, aby stały się dla nas Ciałem i Krwią naszego Pana, Jezusa Chrystusa". "Uświęć" -- to wezwanie łączy się z poprzednią modlitwą, skierowaną do Boga Ojca. Krótko: epikleza jest to prośba o dokonanie przeistoczenia mocą Ducha Świętego. Właściwie należałoby zapytać się, dlaczego właśnie Ducha Świętego wprowadza się tuż przed konsekracją? Ponieważ ten moment jest przedłużeniem i konsekwencją Wcielenia, które zostało dokonane pod wpływem działania tego Ducha. Warto porównać teksty Ewangelii św. Mateusza (1,20) i Łukasza (1,35). Ponadto, jak to wynikało z tekstów przytoczonych wyżej, mówiących o uświęceniu, konsekracja jest szczególnym uświęceniem. Udzielanie świętości jest właściwą "funkcją" Trzeciej Osoby Trójcy. Nazywana jest Ona "Uświęcicielem", "Darem" lub "Miłością". W czasach Hipolita epikleza była w kanonie rzymskim. Później gdzieś zaniknęła. Powstały wielkie spory pomiędzy Wschodem a Zachodem, nie tylko o epiklezę, ale przede wszystkim o Trzecią Osobę Trójcy Przenajświętszej. Prawosławie zarzucało "łacinnikom", iż za mało dowartościowują Ducha Świętego. W modlitwie są zbyt bezczelni. Chcą tylko samymi słowami Chrystusa dokonać konsekracji. Zachód odpowiadał, że "tylko" to jest niesłychanie dużo i dzięki mocy Bożej w słowach Zbawiciela istnieje dostateczna energia na przeistoczenie. "Wojna" o Ducha (który paradoksalnie jest Duchem jedności) toczyła się przez wieki. Kres sporom położył wreszcie ostatni nasz Sobór, akcentując działanie Ducha Świętego. Wskutek tego w 1968 roku w mszałach rzymskich ukazała się epikleza. Kapłan, wzywający moce Boże, wyciąga ręce nad hostią i kielichem. Gest ten, zwany "epikletycznym", ma za sobą tysiące lat. W ten sposób kapłani Starego Przymierza wyciągali ręce nad zwierzętami ofiarnymi. Z pewnością jest to jakiś archetyp. Podobny gest stosuje się przy chrzcie św., bierzmowaniu i przy święceniach kapłańskich.

Po epiklezie zbliżamy się do najświętszego miejsca. Najświętsze dokonuje się w niezwykle prosty sposób. Kapłan powtarza słowa i gesty Jezusa z Wieczernika. Celebrans, mówiąc o tym, że Chrystus wziął chleb, bierze chleb w swoje ręce. To samo z kielichem. W jednym momencie dosłowność nie jest doprowadzona konsekwentnie do końca. Kapłan mówi, że Zbawiciel "łamał chleb", a nie łamie chleba. Niekonsekwencja? Tak. Bo nie nadeszła jeszcze chwila karmienia. Przed komunią św. Chleb Żywy zostanie połamany, aby nasycić zgłodniałych. Teraz będzie tylko zapowiedź wspólnoty przez Ciało i Krew. Słyszymy słowa z Ostatniej Wieczerzy: Bierzcie i jedzcie, i to WSZYSCY. Nie elita, wybrańcy, ale każdy, bo to pokarm na trudną drogę! Najświętsza chwila mszy św. nazywana bywa rozmaicie: konsekracją, podniesieniem. Nie są to określenia adekwatne do istoty przemiany. Konsekracja -- jako specyficzne poświęcenie -- występuje w wielu momentach życia Kościoła. Istnieje konsekracja budynku kościelnego i konsekracja dziewic. Jeszcze mniej odpowiednim wyrażeniem jest "podniesienie", nagminnie zresztą stosowane. Początkowo podniesienia świętych postaci chleba i wina w ogóle nie było. Kościół prawosławny do dzisiaj nie precyzuje momentów świętej Przemiany. Gdy kiedyś zapytałem o to prawosławnego biskupa, odpowiedział mi, że dla nich cały kanon jest modlitwą dokonującej się przemiany. Kościół pierwszych wieków pod koniec kanonu, tzw. doksologii końcowej, którą niektórzy nazywają "małym podniesieniem", ukazywał Ciało i Krew Chrystusa jako końcowy wynik tajemniczej przemiany, dokonującej się w całym kanonie.

Nasze "podniesienie" pochodzi dopiero z XIII wieku. Wszystko zaczęło się od... herezji. W XI wieku wystąpił niejaki Berengariusz, zaprzeczający prawdziwości przeistoczenia. Wówczas jako protest oddolny pojawiło się żądanie ukazywania Ciała i Krwi Pańskiej. Ludzie żyli jakąś głęboką tęsknotą, aby widzieć Ukochanego. Żądali, aby pokazać im Jezusa. Zupełnie nie rozumieją tego ci, jakże liczni w naszych kościołach, którzy w tym momencie w "pokorze" schylają głowy i niczego nie widzą. Pokora jest tu nie na miejscu. Schylenie głowy jest gestem niezrozumienia. Należy wpatrzyć się w postacie chleba i wina w kielichu. Widząc, można powtarzać słowa niewiernego Tomasza, który -- po włożeniu swej ręki w bok Chrystusa -- uwierzył i krzyknął: "Pan mój i Bóg mój!" Czasami nie trzeba żadnych słów. Wystarczy spojrzenie, w którym jest wiara i miłość. Może modlić się znaczy "patrzeć z miłością"? Ktoś tak kiedyś określił modlitwę: "myślenie o Bogu z miłością". Trudno wobec tajemnicy wiary myśleć, może właściwsze jest zapatrzenie. Kapłan pomaga nam innym gestem. Po słowach z Wieczernika, ustanawiających Tajemnicę Przemiany, rozkrzyżowuje ramiona. Tymi rękami woła do nas: "oto nastąpiła śmierć Chrystusa". Ktoś z moich młodych przyjaciół powiedział mi: "po co mam patrzeć na te gesty, przecież i tak więcej nie zobaczę!" Powiedziałem mu: "a po co chłopak zakochany nosi przy sobie zdjęcie ukochanej i tak często na nie spogląda?" Przecież jej nie dotknie, nie pocałuje -- to tylko martwa fotografia! Oglądając święte postaci, uniesione w górę, i znak ukrzyżowania, przypomniany ramionami celebransa, rzeczywiście niedużo widzę. Jest to jednak więcej niż wtedy, gdy niczego nie widzimy i w pozornej pokorze spuszczamy wzrok. Kapłan zresztą zaraz nam powie o sytuacji, w której się znaleźliśmy. Słyszymy od ołtarza jednoznaczne stwierdzenie: "oto WIELKA tajemnica wiary". Znowu występuje wielkość. Tym razem jest to pewien wielki mrok tajemnicy, okrywający Obecność. Jest to przecież kulminacyjny stopień obecności Chrystusa we mszy św. Teologia będzie mówiła o substancjalnej obecności, czyli "najpełniejszej", a może mówiąc językiem współczesnym "najintensywniejszej". W sposób realny, rzeczywisty, ale tajemniczy Boskie Słowo jest połączone ze swym Ciałem i Krwią. Dotychczas Jezus mówił przez swoje Słowo, był obecny przez swego kapłana i w swoim ludzie. Teraz jest obecny najpełniej pod osłoną chleba i wina.

Ludzie rozumni zawsze starali się myśleć, nawet w obliczu wielkiej tajemnicy. Ten pęd do poznania tajemnicy rzeczywistości określono już w starożytności jako fides quaerens intellectum. Wiara szuka zrozumienia intelektualnego. Niedobrze się dzieje, gdy w modlitwie działają tylko uczucia. Nawet najgłębsze nie wystarczą. Człowiek ma jeszcze i rozum, i wolę. Niektóre ruchy charyzmatyczne zdają się zapominać o tej syntezie. Przeakcentowując rolę uczuć, prowadzą niekiedy do fideizmu. Człowiek całym sobą, syntezą swego jestestwa powinien iść na spotkanie Stwórcy. W wielkiej tajemnicy wiary nieznacznie da się pokonać ciemności rozumem. Sobór Trydencki, który stanął wobec Reformacji, negującej przeistoczenie, usiłował w swych wyjaśnieniach posłużyć się filozofią Arystotelesa (należy sobie przypomnieć, czym jest dla filozofii greckiej "substancja", "istota rzeczy" i tzw. "przypadłość" -- accidens, czyli -- jak dzisiaj byśmy nazwali -- drugorzędna cecha fizyczna). We mszy św. dzieje się coś analogicznego jak przy zmianie substancjalnej. Sobór wyraźnie zwrócił uwagę na to, że -- posługując się filozofią starożytną -- mówi się o sytuacji, która ma pewne cechy podobieństwa, zachowując zasadnicze różnice. Dlatego Sobór Trydencki nie mówi o przypadłości, akcydensie, ale o postaciach chleba i wina. W normalnej zmianie substancjalnej, gdy powstaje nowa substancja, zmieniają się również i cechy drugorzędne. W tej jedynej zmianie, jaka zachodzi w szczytowym momencie mszy św., następuje zmiana substancji, istoty chleba i wina w "substancję" Ciała i Krwi Chrystusowej. Wielkość tajemnicy polega jednak i na tym (może to właśnie jest najgłębsza tajemnica wiary), że arystotelesowskie przypadłości, a według Soboru "postacie", pozostają niezmienione! Zmieniła się istota układu, a cechy drugorzędne pozostały te same. Nie ma już na ołtarzu chleba, a ja jako kapłan, czyli człowiek stojący najbliżej tajemnicy, stwierdzam zapach chleba, kolor chleba. Nie ma już wina -- jest Krew Chrystusowa, a ja czuję zapach wina. Postacie chleba i wina, pozbawione przedmiotu "tkwienia", są jakby zawieszone w próżni. Zamiast chleba i wina, których nie ma, "podtrzymuje" je WSZECHMOC Boża. I stąd, jeżeli kapłan chociaż trochę rozumie coś z tego, co się stało na ołtarzu, wówczas może przerażony, może zdumiony, ale z głębi misterium mówi wszystkim, którzy są w pobliżu ołtarza: "oto wielka tajemnica WIARY!" Z opisu sytuacji w czasie konsekracji wynika chyba najbardziej adekwatne, poprawne określenie: PRZEISTOCZENIE. Dokonała się zmiana istoty chleba i wina. W Ciało i Krew Pańską.

Próba wyjaśnienia chociaż częściowego za pomocą filozofii perypatetyckiej była zgodna z duchem ówczesnej, rozumiejącej Arystotelesa, epoki. Współcześni niewiele rozumieją z pojęcia substancji. A accidens najczęściej brzmi dla dzisiejszego ignoranta jak nazwy z dawnych mitów i baśni. Próbowano w naszych latach zaradzić tej trudnej sytuacji. Usiłowano wciągnąć w próbę wyjaśnienia transsubstancjacji i filozofię najbliższą współczesnemu człowiekowi: fenomenologię. Za pomocą pojęć fenomenologicznych tworzą -- głównie Holendrzy -- nowe interpretacje przeistoczenia. Powstały teorie tzw. transsygnifikacji i transfinalizacji. Chodziło w nich o to, że następuje zmiana znaczeniowa i celowa funkcji chleba. Chleb, który normalnie służy do karmienia ciała, tutaj odtąd karmi "duchowo". Papież Paweł VI, pochwalając wysiłek umysłu ludzkiego, próbujący w sposób współczesny wyrazić tajemnice wiary, uznał, że próby te nie wnoszą istotnie nowych elementów, a mogą zaciemnić sytuację i wprowadzić nawet w błąd, jeśli przed transfinalizacją nie przyjmie się, że nastąpiła transsubstancjacja. Tłumaczenie "fenomenologiczne" jest wyjaśnianiem wtórnym, ubocznym. Jeśli się przyjmuje wiarą i rozumem, że dokonało się przeistoczenie, wówczas konsekwentnie musi nastąpić zmiana znaczeniowa i celowa. Chleb zwyczajny, który przestał być chlebem, a stał się Ciałem Chrystusowym, karmi teraz "wewnętrznie", czyli duchowo.

Po przeistoczeniu wprowadzono posoborową nowość: aklamację. Jest to odpowiedź nas wszystkich na to, co się dokonało w tajemnicy wiary. Powinien to być okrzyk wiary nie tylko w śmierć, ale i w zmartwychwstanie Chrystusa. W aklamacji akcentuje się jeszcze raz kapłaństwo wiernych, współsprawujące Ofiarę. Niestety w naszych kościołach jest to na ogół dosyć niewyraźne mamrotanie, a jeśli nawet brzmi nie najgorzej, to istnieje obawa o bezmyślne powtarzanie schematycznego hasła. Powraca stary problem niewykorzystania wszystkich możliwości, jakie niesie nowa liturgia. Zwykle do znudzenia powtarzana jest jedna jedyna aklamacja. Tymczasem okazuje się, że liturgiści dają możliwość jej ożywienia. Można stosować jeszcze trzy wezwania. Tylko kto o tym wie? W aklamacji drugiej w słowach: "ile razy ten chleb spożywamy" jest nawiązanie do słów konsekracji: "bierzcie i jedzcie". Gdy mówimy w trzeciej aklamacji: "Panie, Ty nas wybawiłeś przez krzyż", uświadamiamy sobie sens śmierci Chrystusa. Przy przeistoczeniu słyszeliśmy: "To jest bowiem kielich Krwi mojej... która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów". Najkrótsza jest ostatnia aklamacja. Nie wiem, czy nie jest ona w swej syntezie najpiękniejsza: "Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci". Lapidarny tekst z łatwością mogą sobie przyswoić wierni i w krótkim czasie zaistnieje szansa ożywienia modlitwy nowym, niezmiernie bogatym tekstem.

Czwartym elementem kanonu po aklamacji jest tzw. anamneza. Była ona już w kanonie Hipolita. Jest to modlitwa "wspomnienia". Cóż ona wspomina? W skrócie przypomina całą historię Zbawienia. Wspominanie i historię należy traktować nie jako odległą tylko "z mroków dziejów", ale coś żywego, co dokonało się aktualnie. Kapłan wspomina śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W trzecim i czwartym kanonie obok wspomnienia będzie zaakcentowanie przyszłości: oczekiwanie na powtórne przyjście Jezusa. We wszystkich kanonach jest podkreślony po anamnezie moment ofiarowania. Właśnie tu po przeistoczeniu, a nie po dawniejszym "ofiarowaniu", kapłan wyraźnie stwierdza: "ofiarujemy Tobie, Boże, Chleb życia i Kielich zbawienia". Nie siebie już, ale Ofiarę Syna składamy Ojcu Niebieskiemu. Występuje teraz to, co można określić jako drugą epiklezę. Pierwsza, jak pamiętamy, była wezwaniem Ducha Świętego, aby współdziałał przy przeistoczeniu. Teraz wzywamy Ducha Świętego w naszym kierunku: "Pokornie błagamy -- modlimy się w drugiej modlitwie eucharystycznej -- aby Duch Święty zjednoczył nas wszystkich, przyjmujących Ciało i Krew Chrystusa".

Podkreślenie powszechności i łączności z całym Kościołem widać wyraźnie w modlitwie wstawiennictwa, prośby. Msza św. nie jest tylko sprawą pojedynczego kapłana albo zgromadzenia liturgicznego w danym kościele, ale Ofiarą całej katolickiej wspólnoty. I tych, co odeszli z tego świata w pokoju z Chrystusem, i tych, których odejście było burzliwe, dramatyczne. Wstawiamy się również za tymi odchodzącymi od Boga, których wiara -- z naszego punktu widzenia -- była problematyczna. Inaczej mogło być "tam w głębi serca". W kanonie czwartym są wzruszające słowa modlitwy za "zmarłych, których wiarę jedynie Ty, Boże, znałeś". Spośród żyjących modlimy się przede wszystkim za papieża, biskupów i duchowieństwo. Im więcej dano, oni są bardziej zagrożeni przez szatana. W modlitwie wstawienniczej, pamiętając o całym ludzie Bożym, nie pomijajmy i tych, którzy może jeszcze z daleka, ale "szczerym sercem Ciebie, Boże, szukają" (czwarty kanon). Po Kościele cierpiącym i walczącym wspominamy i tych, co już są w chwale Królestwa. Pragniemy być razem z Matką Chrystusową, Apostołami, Męczennikami i wszystkimi Świętymi.

Ostatnim, to znaczy ósmym elementem kanonu, jest tzw. "doksologia końcowa", czyli "małe podniesienie". Gest podnoszenia Hostii i Kielicha ma na celu nie tylko ukazywanie wiernym, co jest ruchem ofiarniczym. Ofiarę Chrystusa kapłan w imieniu całego Kościoła jakby "przedstawia" Bogu Ojcu. Równocześnie następuje oddanie czci całej Trójcy Przenajświętszej. Kapłan, mówiąc: "przez Chrystusa", wskazuje na jego pośrednictwo. Wyrażenie następne: "z Chrystusem" ma na celu zaakcentowanie, że to jest wspólna ofiara. Przede wszystkim Jezusa, ale i moja osobista i całej modlącej się wspólnoty. Wyrażenie: "w Chrystusie" oznacza zjednoczenie wiernych w Chrystusie przez Łaskę. Może być w tych słowach delikatne przypomnienie, że powinienem zawsze uczestniczyć we mszy św. w stanie Łaski, to znaczy gotowości do przyjęcia Chleba Bożego, który za chwilę będzie łamany, aby i mnie nakarmić. Definitywnie kończy kanon krótkie Amen, to znaczy: "tak jest!" W wierze przyłączam się do oddania chwały Bogu i potwierdzam to wszystko, czego byłem świadkiem w przeistoczeniu. Św. Justyn w II wieku po Chrystusie pisał, że Amen po doksologi "rozlegało się w Kościele jak grzmot". O Amen liturgiczne toczyła się wielka batalia na przestrzeni wieków. Lud wierny nie dał sobie odebrać tego końcowego akordu. Chciano głos wiernych zastąpić głosem ministrantów lub chóru śpiewaków. Na próżno! Ludzie od początku do naszych dni utrzymali swą aktywną rolę. Czy są dzisiaj świadomi, że o czynny udział walczono w Kościele i czy to Amen, zamykające kanon w naszych kościołach, rozlega się jak grzmot?

Końcowe Amen zamknęło wielką modlitwę eucharystyczną. Rozpoczyna się ostatnia część mszy św., obrzędy komunii św. Nam nie należy chyba tłumaczyć, co to znaczy communio. W sposób dobrowolny udało się jedynie pierwszym chrześcijanom żyć we wspólnocie ducha i materii. Do tego ideału pierwszych wieków usiłują się zbliżyć zakony. Jest to zamierzenie wielu ludzi w habitach. Nie zawsze udaje im się żyć w pełni tym, o czym marzą. Communio, czyli wspólnota, udaje się między ludźmi jedynie tam, gdzie dotyka najgłębszego wymiaru, to znaczy przede wszystkim zjednoczenia z samym Bogiem. Przez jedność z Nim uzyskuje się "komunię" z ludźmi. Najprostszą, a przy tym najtrudniejszą drogą do "bycia razem" jest Ciało i Krew Chrystusa, przyjmowane w komunii św.

Obrzędy komunii św. rozpoczyna modlitwa, której nauczył ludzi sam Bóg. Ojcze nasz... do liturgii wprowadził stosunkowo późno, bo dopiero na przełomie VI i VII wieku, człowiek imieniem Grzegorz. Może i z tego powodu (innych przyczyn też było wiele) otrzymał przydomek: "wielki". Papież Grzegorz Wielki, zasłużony dla kształtowania modlitwy (głębia śpiewu "gregoriańskiego"!), doskonale wyczuł, że zbliżając się do Ciała Syna trzeba w Duchu Świętym wezwać Ojca. Charakterystyczny jest zwrot "nasz". Nigdzie w liturgii nie ma zwrotu "ja". Ja proszę Cię, Boże... Zawsze: "my", dlatego nie "mój" Ojcze, ale "nasz" -- wspólny dla wszystkich ludzi, wszystkich czasów. Zastanawiano się, co znaczy w Modlitwie Pańskiej chleb "powszedni". Egzegeza orzekła jednoznacznie, że chodzi tu o chleb wyjątkowy. Wulgata, czyli łacińskie oficjalne tłumaczenie tekstu oryginalnego Pisma Świętego, przetłumaczyła na "supersubstancjalny", to znaczy zbliżony do tego, co można określić jako duchowy. Tak zresztą rozumiała to tradycja pierwszych wieków. Tłumaczenie jednak liturgiczne trzyma się dość uparcie chleba "powszedniego". Chodzi prawdopodobnie o zaakcentowanie częstotliwości przyjmowania Eucharystii. To powinien być pokarm na każdy dzień -- codzienny. Przed przyjęciem Jezusa jeszcze raz mamy sygnał pojednania z drugim człowiekiem. Konieczność odpuszczenia naszym winowajcom wiąże się z odpuszczeniem naszych, jakże często cięższych win. Przypomina się fragment Ewangelii Mateusza (rozdz. 5) akcentowany już w liturgii przy składaniu darów. Wiele kłopotów sprawia modlącym się, gdy sugerują Bogu, że może "wodzić" na pokuszenie. Najnowsze tłumaczenia Biblii już podają jaśniejszy tekst: "...i nie dopuść, abyśmy ulegli pokusie" (Biblia Tyniecka -- Mt 6,13). Warto również pamiętać, iż w języku biblijnym "pokusa" oznacza raczej "doświadczenie".

Nawiązaniem bezpośrednim do ostatniej prośby o wyzwolenie od złego jest tzw. embolizm. Rozwija on i pogłębia modlitwę, odcinającą się od "wszelkiego zła". W okresie reformy liturgicznej embolizm prowokował do zażartych sporów. Były głosy domagające się usunięcia tej starożytnej modlitwy. Stanęło, jak zwykle we współczesnym Kościele, na mądrym kompromisie. Zachowano modlitwę, lecz poddano ją zabiegom "kosmetycznym". Oczyszczono od powtórzeń i dokonano skrótu. Nie poprzestano jednak tylko na kompromisie. Kościół pomału, ostrożnie, jednak zmierza do przodu. Dokonano dosyć odważnej reformy i na zakończenie embolizmu wprowadzono aklamację: "Bo Twoje jest Królestwo i potęga, i chwała". I tu jest jeszcze jeden problem. Czy to był krok do przodu? Modlitwa ta bowiem pochodzi z końca I wieku z tzw. Didache, czyli Nauki Dwunastu Apostołów i była stosowana od wieków przez Kościoły protestanckie i prawosławny. Nie wnikając, czy był to krok "do tyłu", czy "do przodu", z całą pewnością był to jeszcze jeden krok w liturgii do ekumenizmu.

Do paradoksów niemal komicznych należy fakt, że przekazywanie znaku pokoju po embolizmie doprowadziło do... wojny. Wojny oczywiście niekrwawej, bo liturgicznej. Pax był udzielany w formie pocałunku od pierwszych wieków. Walka rozpoczęła się o zakres znaku pokoju. Najpierw był on w skali powszechnej, czyli przekazywany od ołtarza wszystkim wiernym. Później liturgiści "wywalczyli" zawężenie do kręgu jedynie tych, którzy przyjmują komunię św. Wreszcie rubrycyści "zwyciężyli" i znak powszechnego pojednania zamknięto w strefie klerykalnej. Udzielali go sobie kapłani. Niekiedy wyglądało to niezwykle sztucznie, było zrutynizowane. Przysłowiowy stał się pocałunek "eklezjalny", to znaczy muśnięcie powietrza koło twarzy. Żadnej serdeczności, bez treści, tylko sformalizowany, pusty znak. W polskich kościołach nastrój był zawsze rodzinny. Do XVl wieku całowano się "z dubeltówki". Kordialnie "obłapiając" się "społem" z "waszecią". Oko Kościoła czujne jednak i ostrożne dojrzało ze zgrozą, że w naszych kościołach coraz częściej mężczyźni i to co młodsi przesuwają się na stronę kobiet (do dzisiaj w wielu parafiach wiejskich można zaobserwować podział na stronę "męską" i ,,żeńską") w kierunku urodziwszych dziewcząt, aby skorzystać z pocałunku pokoju. Wycofano ten znak, mogący prowadzić na tereny dalekie od liturgii. W ślubnych mszach św., w kaplicach akademickich ocaliliśmy znak pokoju od zapomnienia. Kapłan całuje Kielich z Krwią Przenajświętszą, ten pocałunek przekazuje panu młodemu. On z kolei całuje po raz pierwszy swą dziewczynę już jako małżonkę. Później młodzi idą z pocałunkiem do najbliższych, do rodziców. Moment takiego przekazania paxu wzrusza, jeśli przewodniczący umiejętnie wskaże kierunek pocałunku. Że idzie on od samego Chrystusa do ludzi powiązanych Jego Krwią i rodziną.

Znak pokoju przybiera we współczesnych kościołach rozmaite formy. Wszystko zależy od decyzji krajowych Komisji Episkopatów. Pomysły hierarchów bywają czasami nieco udziwnione. Powodują w kościele jakieś marionetkowe kiwanie się ludzi ze słowami: "pokój nam wszystkim". Może już bardziej naturalne byłoby podawanie sobie rąk. Wydaje mi się jednak, że walka o samą formę jest zepchnięciem problemu na margines. Istotne jest wychowanie ludzi, aby poprzez znak -- obojętnie w jakim kształcie -- umieli przekazać autentyczny pokój i braterstwo. Pokój od Boga "nie taki, jaki daje świat" i braterstwo między dziećmi jednego Ojca i jednej polskiej krwi. Znak nie może kłamać. Wówczas zjawia się tylko tępa rutyna i faryzeizm. Stwierdzam jako celebrans od ołtarza, że "jeśli ktoś -- przekazując znak pokoju -- tego nie rozumie, nie odczuwa w głębi" -- niech się wstrzyma, nie robi bezsensownego znaku, wprowadzającego środowisko w błąd działań pozorowanych.

Po przekazaniu braterstwa kapłan łamie Najświętszy Chleb, aby nakarmić wierny lud. Początkowo gest łamania był konieczny. Ludzie przynosili chleb. Trzeba było dzielić bochny chleba. Później, jak to często bywało, gest praktyczny nabrał znaczenia symbolicznego. Po reformie istnieje możliwość powrotu do realnego łamania chleba. Wolno już wypiekać chleb na Eucharystie o różnorodnym kształcie. Nie muszą to już być małe kółka cieniutkich płatków, które w niczym nie przypominają prawdziwego chleba. Na Zachodzie i u nas pojawiają się grube brązowe hostie. Bardziej odważne środki liturgiczne zaczynają łamać naprawdę chleb. Jedyny warunek konieczny jest taki, że musi on być pszenny i bez kwasu, czyli przaśny.

Jeśli ktoś dobrze zna Ewangelię, to w chwili, gdy widzi łamanie chleba, może z łatwością przypomnieć sobie Jezusa. On tak często łamał chleb. Przy rozmnożeniu, gdy chciał nakarmić zgłodniałych, bo bał się, "że ustaną w drodze, gdyż z daleka przyszli". I to najważniejsze: łamanie chleba z Ostatniej Wieczerzy. Dzielenie chleba stało się znakiem specyficznym Chrystusa. To był Jego gest. Po nim rozpoznali Go uczniowie, idący do Emaus. Nie poznali mówiącego tak mądrze i wyjaśniającego Pismo. Dopiero gdy wziął chleb i zaczął go łamać. Otworzyły się oczy -- rozpoznali Go! Łamanie chleba zrosło się z chrześcijaństwem. Św. Paweł (1 Kor 10,16) pisze o "chlebie, który łamiemy". Już wspominaliśmy, że pierwsze określenie mszy św. w Dziejach Apostolskich (2,42-46) to właśnie "łamanie chleba". Do dzisiaj można rozpoznać chrześcijan po łamaniu się chlebem. I ostatnim kęsem. Tak było w Oświęcimiu i innych obozach wyniszczenia, w miejscach bestialstwa nagle odsłaniało się człowieczeństwo. Ktoś podawał swój ostatni kawałek chleba. Ktoś karmił nieznajomego, ratując go od śmierci. Powtarzał gest Chrystusa. Jezus chciał pozostać w naszej świadomości jako "łamiący" dzielony chleb. Przed kilkoma laty przeżyłem tę chwilę rozpoznania Chrystusa. Jedna z niezwykle uroczych i dzielnych studentek wpadła pod tramwaj. Nastąpiło zmiażdżenie nogi, poważne uszkodzenie ciała, duży upływ krwi. Bogna znalazła się na sali reanimacyjnej. Całe duszpasterstwo postawione w stan alarmu wznosiło modły i dawało krew. Duszpasterzowi udało się przedostać na salę, gdzie leżała ranna. W białym kitlu szpitalnym pochyliłem się nad nią. Jedynie twarz blada jak ściana przypominała dziewczynę, która była ,,żywym srebrem". Bogna walczyła o życie. Zapadła w stan głębokiego omdlenia. Niespodziewanie otworzyła swoje duże oczy. I poznała. Była tak osłabiona, że nie powiedziała słowa. Tylko drżącą ręką, półprzytomnie, sięgnęła do stolika szpitalnego i podała mi połamaną czekoladę. Nie zdążyłem zareagować. Bogna znowu zemdlała. A ja tak głupio się czułem z tą czekoladą. To ja powinienem chorej coś przynieść. Ona, umierająca, gestem nauczonym przez Chrystusa dzieliła się ze mną. Nie był to Wieczernik, nie był to chleb, ale to był ten sam Chrystus umierający i w ostatniej chwili dzielący, łamiący siebie, aby karmić, abyśmy mogli ŻYĆ!

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
GDZIE ZACZYNA SlĘ PRZEGRANA? DLACZEGO KOMUNIA ŚWIĘTA JEST CZĘSTO NIESKUTECZNA?

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz