Przewodnik dla zniechęconych...
Ł A M A N I E   C H L E B A :   R O Z D Z I A Ł   V I
DLACZEGO KOMUNIA ŚWIĘTA JEST CZĘSTO NIESKUTECZNA?

 

Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to trudne pytanie, przyjrzyjmy się obrzędom tuż przed przyjęciem komunii św. W braku zrozumienia sensowności tych obrzędów może być ukryte, przynajmniej częściowe, rozwiązanie problemu.

Kapłan po łamaniu chleba cząstkę hostii "wpuszcza" do kielicha. Mówi przy tym słowa, które niestety powiedziane szeptem nie docierają do nas, a mogłyby przygotować do bardziej efektywnego przyjęcia Sakramentu. "Ciało i Krew -- modli się kapłan -- Pana naszego, Jezusa Chrystusa, które łączymy i będziemy przyjmować, niech nam pomogą osiągnąć życie wieczne".

Historycy do dzisiaj głowią się nad tym, jak doszło do wytworzenia obrzędu łączenia Ciała z Krwią Pańską. Na ogół przypuszcza się, że stało się to w IX wieku w krajach rządzonych przez Karolingów. W tym okresie wprowadzano tam rzymskie księgi liturgiczne. Zamieszanie powiększyły skróty kopistów, przepisujących kodeksy liturgiczne. Natomiast z całą pewnością w Rzymie już w II wieku istniał ciekawy zwyczaj tzw. fermentum. Przetrwał on do VII wieku, a polegał na tym, że do kielicha wrzucano cząstkę Eucharystii konsekrowanej na innej mszy św. Część Ciała Pańskiego pod postacią chleba przesyłał papież biskupom lub kapłanom. Był to umowny znak jedności duchowej.

W czasie połączenia dwóch postaci eucharystycznych recytuje się lub śpiewa: "Baranku Boży". Ceremonia ta została wprowadzona w 701 roku przez papieża Sergiusza I. Następuje teraz ukazanie wiernym Hostii. Wypowiada się przy tym słowa Jana Chrzciciela: "Oto Baranek Boży" (J 1,29). Liturgia dokonała zmiany liczby pojedynczej "grzech" na mnogą: "który gładzi GRZECHY świata". Unosząc Ciało Chrystusowe duchowny dodaje, po reformie, jedno zdanie: "Błogosławieni, którzy zostali wezwani na ucztę Baranka". Tekst ,oparty na Księdze Apokalipsy, pochodzi z III wieku. Biskup po udzieleniu katechumenom sakramentów inicjacji chrześcijańskiej (chrzest i bierzmowanie), wskazując na Eucharystię, mówił do tych, którzy po raz pierwszy przystępowali do Sakramentu: "jesteście błogosławieni". Może lepiej tłumacząc beati, należałoby mówić nie tyle o "błogosławionych", co po prostu o "szczęśliwych". Szczęśliwi ci, którzy przyjmują Chrystusa nie tylko po raz pierwszy, ale którzy codziennie są blisko źródła szczęścia. Inna sprawa, że rzadko widać to uszczęśliwienie na twarzach przyjaciół Chrystusa Pana. Jeżeli w czasie komunii św. jest jakiś uśmiech, to na ogół wygląda na sztuczny przymus. Osoba o "anielskim", słodkim grymasie wie, że powinna być radosna i trochę gra "uszczęśliwienie". Ktoś mądry powiedział, że człowiek jest tylko wtedy sobą, gdy go nikt nie widzi. Czasami spotyka się twarze przeniknięte "od wewnątrz" jakąś jasnością. Na ogół są to twarzyczki dzieci, które nie znają jeszcze pobożnych konwenansów. Większość wiernych idzie do Eucharystii w smutku, spowodowanym obciążeniem troskami. Ludzie zgięci w lęku i niepokoju. Idą na spotkanie Pana, a są strasznie zajęci sobą: "czy jestem godny, czy nie mam jakiegoś grzechu". Przed chwilą cały Kościół wyznał, że "jest niegodny". Słowa setnika rzymskiego, prawdziwie pokornego mężczyzny z Ewangelii, powtarzamy przed każdą komunią św. Jest to ostatnia szansa oczyszczenia z rozmaitych naleciałości, powstałych na skutek nieuwagi w czasie mszy św., niewłaściwych myśli. Szansa nie zawsze dobrze wykorzystana, stąd i zmniejszona skuteczność sakramentalna. Dla biednych skrupulantów, ludzi przesadzających w drugim kierunku -- nadmiernej czystości i poprawności -- może pewnym uspokojeniem będzie zapewnienie, że my nigdy nie jesteśmy godni. Nawet po "najlepszej" spowiedzi, gdy wydaje się nam, że osiągnęliśmy seraficzną czystość. Zawsze istnieje stan niegodności stworzenia wobec Stwórcy. Świętości po trzykroć świętej w porównaniu z człowiekiem dotkniętym skażeniem grzechu pierwszych rodziców. W zbliżaniu się do Eucharystii nie tyle ważne jest zajęcie się swoim stanem niegodności, ile zwrócenie całej uwagi na Tego, którego za chwilę przyjmę. Przyjmuję Boskie Miłosierdzie. O wiele mniejsze znaczenie ma w tym przypadku sprawiedliwość niż Pańskie zmiłowanie nad nami niegodnymi. W historii z tym przychodzeniem bywało rozmaicie. Znani ze swej pobożności ludzie średniowiecza bardzo rzadko przyjmowali Eucharystię. Św. Ludwik, który "słuchał", jak to dawniej się mówiło, aż dwóch mszy św. w ciągu dnia i biegał w swej gorliwości porannej na jutrznię do braci franciszkanów lub dominikanów, do komunii św. przystępował aż... trzy razy w roku. Przystępowanie wiernych do Eucharystii stało się tak rzadkie, że IV Sobór Laterański w roku 1215 wydał stanowcze zarządzenie, że wierni "płci obojga" po dojściu do używania rozumu powinni przynajmniej raz w roku przyjąć komunię św. Sobór wspomniał o rozumie, lecz ludzie przestali rozumieć Ewangelię. U św. Jana w rozdziale szóstym Chrystus stawia jasną alternatywę: "być albo nie być". Jeśli ktoś będzie przyjmował Jego Ciało, będzie miał życie. W przeciwnym przypadku istnieje pozornie. Bez Chleba Bożego jest pustka śmierci. Jezus tyle razy mówił (a Ewangeliści zapisali) o konieczności TRWANIA w Nim. Poprzez Ciało i Krew. Przez trwanie On jest w nas i wówczas jesteśmy szczęśliwi, bo czujemy, że żyjemy sensownie i w całej pełni egzystencji bosko-ludzkiej.

Właściwe dyspozycje przy przyjmowaniu Sakramentu może wytworzyć dialog. Kapłan ukazując Ciało, mówi: "Ciało Chrystusa". Odpowiedź powinna paść: Amen. To znaczy: "Tak, wierzę, że przyjmuję Ciało mego Boga". Tymczasem kapłan, udzielający komunii św., słyszy jakieś mamrotanie, a często w ogóle niczego nie słyszy. Świadomość wyznana przez wypowiedziane Amen pogłębia i ożywia człowieka, przyjmującego Eucharystię. Stwarza doskonałą dyspozycyjność do działania istotnego samego Sakramentu. W dialogu może dojść do świadomości drugi "podtekst". Ciało Chrystusa według Listu do Kolosan (1,24) oznacza również Kościół. Przyjmując Ciało i mówiąc Amen stwierdzam, że jestem częścią Kościoła Chrystusowego. W tym Amen jest odpowiedzialność za wspólnotę i zobowiązanie do tworzenia większej jedności. Gdyby świadomość przy komunii św. szła w tym kierunku, nie mielibyśmy w efekcie smutnych sytuacji po komunii, po wyjściu z terenu sakralnego, gdzie tworzy się nie tyle jedność, ile najczęściej dezintegracja.

We właściwej asymilacji otrzymanych boskich wartości powinna pomóc cisza po komunii św. Rzadko uwzględniana przez śpieszących się celebransów. Wymiar tego milczenia nie jest jednostkowy, ma tendencję wspólnotową. To nie może być pójście w ciszę "sam ze sobą". Zachowując przeżycie jak najbardziej osobiste, powinno się nastawiać w ciszy na braterstwo. Przecież otrzymany chleb nie jest moim, ale "naszym". A przede wszystkim Chrystusowym, który "był dla innych".

Wiele hałasu liturgicznego wywołały problemy marginalne, jak przyjmowanie Eucharystii w postawie klęczącej czy stojącej, na rękę czy do ust. Z przeszłości wiemy, że około 700 roku według tzw. I Ordo Romanum papież w czasie uroczystej mszy św. udzielał komunii św. "na rękę" wyższemu duchowieństwu, a później szlachcie. Przyjmowano Eucharystię w postawie stojącej. Postawa ta wyraża nie tylko dynamikę, gotowość do działania -- świadczenia Chrystusowi, ale jest symbolem zmartwychwstania. A Dzień Pański, czyli niedziela, kiedy to przyjmowano najczęściej komunię św., była zawsze czczona jako pamiątka Zmartwychwstania. Ojcowie Kościoła mówią w swych pismach bardzo szczegółowo o stronie technicznej przy podchodzeniu do ołtarza. Wyraźnie nakazują wyciągnięcie lewej ręki, na którą będzie złożone Ciało Chrystusowe. Jest to jeszcze jeden czynnik zwiększenia dyspozycyjności wewnętrznej. Człowiek dorosły przestaje być infantylny. Trzeba nieco samodzielności, a nie wkładania do ust jak dziecku. Z postawy pasywnej człowiek przechodzi do bardziej aktywnej, sam ręką podaje sobie Eucharystię. Jeszcze raz trzeba podkreślić, że wszystkie formy, o których dotychczas mówiliśmy, mają znaczenie akcydentalne. Czas przejść do problematyki istotniejszej.

Eucharystia często przyjmowana może stracić "smak". Mówi się: dawniej odczuwałem, przeżywałem, teraz "połykam". Jakaś ściana wyrasta pomiędzy mną a Bogiem. W tym trudnym okresie wielu rezygnuje, wycofuje się z częstego kontaktu z Jezusem eucharystycznym. Przedwczesna kapitulacja powoduje straty nie do odrobienia. Traci się wiele, niekiedy wszystko. Po wycofaniu się z komunii św. powoli traci swój sens msza św., a później mogą nadejść kryzysy, łamiące nawet wiarę. Co należy robić w chwili "oziębienia" eucharystycznego? Może poprawniej należałoby zapytać: czego nie powinno się wówczas robić? Nie wolno tracić pozycji i wycofywać się. Trzeba spokojnie obserwować sytuację. Jeśli kryzys trwa dłużej, nie jest spowodowany jedynie przejściowym "niżem" psychicznym, warto zbadać jego przyczyny. Może to być próba ze strony Boga. Pan ludzi wybranych niekiedy doświadcza. Wyprowadza na pustynię. Pozostawia w pustce uczuciowej. Zostają odebrane wszelkie słodycze duchowe. Pozostaje poczucie niesmaku i braku apetytu duchowego. Próba taka może trwać nawet długie lata. Wielu wybrańców Bożych całymi latami gubiło poczucie efektywności Eucharystii. O co chodzi w tym doświadczeniu? Po prostu o wykazanie, czego -- a właściwie Kogo -- my szukamy w "Chlebie Bożym". Czy "cukierków duchowych", czy samego Chrystusa. Któraś ze świętych, skarżących się Jezusowi na opuszczenie, otrzymała pytanie: "Kogo szukałaś: raju czy Mnie w raju?" Jest to bolesny proces oczyszczenia ducha. Niektórzy mistycy mówią o "nocy". Ciemności duchowe mogą dotknąć i chwili przyjmowania komunii św. Niesłychanie ważne jest wtedy zrozumieć, że jest to doświadczenie i że próba przejdzie i znowu przebije się światło Obecności. Należy wówczas spokojnie przeczekać bolesny czas i nie uciekać od Eucharystii. Wkraczamy na teren niesłychanie intymny i tak rozmaicie rozgrywany w tajemniczej głębi ducha. Jest to proces skomplikowany i niepowtarzalny. Stąd nie można dawać "recept", przepisów. Wydaje się, iż w pewnych okolicznościach można zmniejszyć "częstotliwość" przyjmowania komunii św. Zmniejszenie nie oznacza jednak całkowitego wycofania. W trudnych decyzjach o radę trzeba zwracać się do Ducha Świętego, a na ziemi do spowiednika. Zrozumiałe, że szansa właściwej odpowiedzi leży w gestii spowiednika nie przypadkowego, ale tego, który długi czas "pilotuje" penitenta. Jeszcze raz zaznacza się waga spowiedzi regularnie odbywanych u stałego spowiednika, o czym uprzednio już wielokrotnie wspominano. Ktoś czytający te słowa może i powinien postawić istotne pytania: "wszystko dobrze, ale skąd ja mogę wiedzieć, czy próba pochodzi od Boga?", "czy nie wchodzą tu w grę inne względy?" Dopowiedzmy do końca: inną przyczyną mogą być moje ludzkie błędy. Klasyczny kusiciel -- szatan -- niezmiernie rzadko działa bezpośrednio. Jego ulubioną taktyką jest dyskretne i wysoce inteligentne "wmanipulowywanie" człowieka w błąd. Człowiek popełnia fałszywy krok często inspirowany przez "ojca wszelkiego kłamstwa".

Jednym z najpoważniejszych błędów przy przyjmowaniu Eucharystii jest fałszywy kierunek asymilacji. Z procesem asymilacji stykamy się od pierwszych chwil życia. Pobieramy, przyswajamy sobie energię życiową. Jest to kierunek do siebie lub dokładniej -- w siebie. Z tym procesem oswajamy się przez wiele lat. W latach pierwszej miłości próbuje się "asymilować" i partnera (partnerkę). Wystarczy zaobserwować sposób prowadzenia dziewczyny przez chłopca. Ruch ręki obejmującej dziewczynę jest bardzo "męski", "zaborczy". Rozpoczyna się proces "asymilacji", wchłaniania drugiego człowieka. Prowadzi on często do całkowitego pochłonięcia. Partnerka (partner) często przestaje być sobą -- ulega asymilacji. W rozmaitych procesach życiowej asymilacji człowiek staje wobec Chleba Eucharystycznego. Idąc rozpędem dotychczasowych manipulacji, stara się asymilować i Eucharystię. Jak każdy pokarm -- w siebie. Przyczyną tego błędu jest automatyzm sytuacyjny i brak wiary. Człowiek nie uświadamia sobie, że przed nim jest chleb "innego wymiaru". Mamy oczywiście do czynienia z człowiekiem, który we własnych oczach i oczach bliźnich uchodzi za wierzącego i to głęboko wierzącego. Cóż z tego, kiedy ten wierzący nie zauważył PRZEISTOCZENIA. Nie wziął pod uwagę faktu, że tu już nie ma chleba. Substancja chleba została zmieniona w substancję Ciała Chrystusowego. Człowiek wierzący może nawet mieć wyczucie, że przyjmuje Ciało Pańskie, jednak w procesie przyswajania nie wyciąga z tego wniosku. Asymiluje ten pokarm jak każdy inny. W siebie. I tu jest błąd istotny. Bo Chleb Eucharystyczny jest tej "rangi", że się nie da wchłonąć przez człowieka. Nieskończoność nie może być wchłonięta przez skończoność. Procesowi normalnej asymilacji podlegają tylko "postacie", drugorzędne cechy chleba. Jedyny prawdziwy kierunek asymilacji to "wchłanianie" człowieka przez Boga. Jest to proces przemiany, nie naruszający osobowości. Bóg w Eucharystii zaczyna nas przemieniać w siebie. I to jest cudowne -- wspaniałe. W tej asymilacji należy wytracić aktywność, całkiem zwyczajnie poddać się procesowi przemiany. A zwykle dzieje się właśnie odwrotnie. Człowiek, traktujący fałszywie asymilację, odruchowo stara się coś, robić. Zaczyna otwierać książeczkę, mszalik. Po przyjęciu Eucharystii uruchamia cały aparat modlitewny. Powinien milczeć, zastygnąć w ciszy znieruchomienia: "tak wielkie rzeczy uczynił mi Bóg". Nie, ten aktywista zaczyna mówić, śpiewać. Zagłusza proces Bożej przemiany. Przeszkadza. A powinien tylko TRWAĆ.

Z powodu skrajnie przeciwnego stanowiska może powstać drugi błąd. O ile pierwszy polegał na słabej wierze, a ściślej na niewyciągnięciu konsekwentnych wniosków z faktu wierzenia, to drugie potknięcie wypływa z nadmiaru wiary. Przerost wiary tworzy błąd magiczności. Ufam, nieomal zabobonnie, że dokonując pewnych czynności obrzędowych muszę spowodować określone skutki nadprzyrodzone. Magiczność przy przyjmowaniu komunii św. prowadzi do dysponowania Bogiem. Jest próbą manipulacji. Usiłuje się, oczywiście bezskutecznie, podporządkować człowiekowi samego Stwórcę. We współczesnej formie magiczność przybiera postać automatyzmu. Naciskam guziczek w automacie ulicznym i wyskakuje czekolada. W polskiej sytuacji ludzie potrząsają automatem, walą pięściami, kopią i automat nadal nie działa. Analogicznie dzieje się w polskim Kościele, gdy nasz rodak przyjmuje Eucharystię i nic wielkiego się nie dzieje. Próbuje wstrząsnąć Bogiem za pomocą litanii, nowenny i nadal głucho. Podstawowym błędem przy magiczno-automatycznych manipulacjach jest brak predyspozycji. Manipulujący jest nie przygotowany do otrzymania Boskich darów albo przygotowanie jest zbyt słabe lub niewłaściwe. Być może u podłoża dzisiejszego magicznego błędu traktowania strefy Boskiej leżą niektóre sformułowania Soboru Trydenckiego. Ojcowie Soboru, walcząc z reformacją, położyli nieco jednostronnie akcent na działanie samych sakramentów, które określono jako skuteczność ex opere operato. Czyli -- niezgrabnie tłumacząc na język polski -- oddziaływanie sakramentu "samego z siebie". Antytezą takiej skuteczności jest działanie ex opere operantis. Chodzi tu o skuteczność, płynącą z przygotowania człowieka, przyjmującego sakrament. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z działaniem o charakterze obiektywizującym -- (ex opere operato) i współdziałaniem subiektywizującym (ex opere operantis). W zrozumieniu sytuacji można próbować dopomóc sobie przykładem: W reprezentacyjnym kinie Krakowa wyświetlano film Polańskiego Tess. Film atrakcyjny, a wspaniała kolorystyka, urokliwe krajobrazy, przy tym dobra akustyka i komfort kina pierwszej klasy tworzą obiektywnie znakomite warunki przekazu -- ex opere operato. Te warunki percepcji mogę jako widz, działając ex opere operantis, pogorszyć lub poprawić. Jeżeli do kina idzie ktoś przygotowany, kto czytał o Polańskim i zna jego amerykańskie perypetie, to zupełnie inaczej patrzy na bohaterkę filmu, lepiej odczytuje tęsknotę reżysera za największą miłością. Jeśli widz oglądał Nóż w wodzie, zaczyna rozumieć, że Polański po okresie awangardowym przechodzi na pozycje bardziej umiarkowane. Wszystko to wpływa na jakość subiektywnego odbioru projekcji. I zupełnie inaczej, gdy widz idzie zdenerwowany np. awanturą w domu, siedzi wówczas rozbity, przygnębiony i nawet ciekawy film nie robi na nim wrażenia.

Wracając do miejsca sakralnego można powiedzieć, iż dokonanie sakramentu następuje ex opere operato. Jeśli tylko kapłan jest autentycznym kapłanem, ma intencję dokonania konsekracji, a przed nim leży chleb i wino, wówczas niejako "automatycznie" dokonuje się mocą wypowiedzianych słów przeistoczenie z Wieczernika. W tym sensie zawsze komunia św. będzie skuteczna. Ze strony sakramentu istnieje jakby potencjalna zdolność do przekazywania skutków przyjęcia Ciała i Krwi Pańskiej. Ta skuteczność jest niezawodna. Natomiast człowiek przyjmujący jakże często zawodzi. I tu mamy do czynienia z nieskutecznością ex opere operantis. Czyli krótko: skuteczność, nazwijmy ją "subiektywną", zależy od stopnia predyspozycji przyjmującego sakrament. Na czym w praktyce polega owa predyspozycja? Chyba przede wszystkim na tym, żeby nie przeszkadzać działającemu Bogu. Już przed Chrystusem mądry eskulap Hipokrates żądał w formie przysięgi od lekarzy, "aby przynajmniej nie szkodzili" pacjentowi. Nieprzeszkadzanie Bogu jest pojęciem niezwykle chłonnym, szerokim. Może między innymi chodzi i o to, by nie tolerować grzechów powszednich. Grzech śmiertelny sam z siebie jest dostatecznym sygnałem ostrzegawczym przed przyjęciem Najświętszego jako zagrożenie "śmiertelne". Grzech lekki, codzienny nasz towarzysz, z którym jesteśmy niemal zrośnięci, stanowi jednak również wielkie niebezpieczeństwo. Z powodu codzienności jest często lekceważony ("ja tak lubię plotkować"). I w nastroju braterstwa z grzechem lekkim idę do komunii św. Wolno mi! Tylko grzech ciężki jest barierą uniemożliwiającą kontakt sakramentalny. Nie zdaję sobie jednak sprawy z tego, że nie tylko na terenie filozofii marksistowskiej, ale i teologii czasami "ilość przechodzi w jakość". Powtarzane grzechy lekkie nagle zmieniają się w śmiertelne. Nietolerowanie grzechów lekkich nie oznacza skrupulanckiego przeczulenia, wyrażającego się w lękliwym wstrzymywaniu się od komunii św. Przystępuję do ołtarza spokojnie, mając świadomość popełnionych małych świństewek. Jednak w jakiś sposób akcentuję opór wobec małego zła. Może to być modlitwa, połączona z wysiłkiem opanowania się. Nie opanowałem się i znowu był wybuch, lecz komunia św. będzie skuteczna, bo nie toleruję grzechu.

"Nieprzeszkadzanie" Bogu polega również na uwzględnianiu szczególnych żądań Bożych. Trudno się dziwić, że maleje lub zanika skuteczność sakramentalna u młodego człowieka, który już od wielu lat powinien sprawować Eucharystię, a nie ją przyjmować. Skrupulantom wyjaśniam, że chodzi tu o dość wyraźne wyczucie powołania kapłańskiego. Chłopak wie, że Chrystus powołuje go do szczególnej przyjaźni poprzez kapłaństwo, a opiera się. Udaje, że nie słyszy, że nie rozumie. Oczywiście nie chodzi tylko o spełnienie woli Bożej w przypadku powołania duchowe- go. Obniżenie efektywności sakramentu może nastąpić, gdy źle spełniamy powołania małżeńskie. Znamy takich "poczciwych dewotów", również rodzaju męskiego, którzy -- zaniedbując żonę i dzieci -- przesiadują w kościele w pobliżu Pana albo jeszcze gorzej -- w towarzystwie jego niegodnych sług. Często młodzi ludzie, zaangażowani w pełni w ruchu oazowym, są zupełnie nie do zaakceptowania w życiu rodzinnym. Są to jedynie przykłady. Zaniedbania predyspozycji do dobrego przyjęcia sakramentu obejmują znacznie szerszy "asortyment". Z wielu stron zagraża niebezpieczeństwo zmniejszenia skuteczności sakramentu. Jezus nawoływał do czujności, ale nie do lękliwości! Sentymentalna czułostkowość może również przyczyniać się do "zastopowania" efektywności, może wyrazić się np. w poszukiwaniu spokoju za wszelką cenę. Komunia św. w tej sytuacji jest rodzajem pigułki uspokajającej. I co gorsza -- nie działa. Chrystus mówił nie tylko o pokoju, mówił również o mieczu. Mieczu, który rozdziela, niepokoi. Autentyczny pokój Boży działa zupełnie inaczej niż środki uspokajające. W Eucharystii może być dialektyka: pokoju i miecza. Pokój nie uspokajający, ale pobudzający. Pokój niepokojący. Dynamizujący w kierunku większej miłości. Objawem niezdrowego psychologizowania jest ciągłe badanie "pulsu" przeżyć wewnętrznych. Dla człowieka tego typu głównym problemem w Eucharystii nie jest sam Jezus, ale to, jak on dzisiaj przeżywa Jezusa. Od razu porównuje: kiedyś to ja przeżywałem, że aż unosiłem się do chórów anielskich, a dzisiaj... I kończy się takie przeżywanie "liturgiczne" na egocentrycznym niepokoju i smutku rozczarowań.

Na ostatnim miejscu wymieniam błąd "zagubienia drugiego człowieka". W niektórych okolicznościach będzie to pomyłka fatalna. Przyjmując Chrystusa, uzyskuję w efekcie zjednoczenie. To znaczy, że -- przy prawidłowym przebiegu Eucharystii -- powoli staję się tym, kogo przyjmuję. Dzięki miłosiernemu Boskiemu przekształcaniu i mojej jakże słabej współpracy, czyli predyspozycji, następuje przemiana "starego człowieka" w "nowego" -- Chrystusowego. Wiemy, że Jezus był "dla innych". Przede wszystkim przez służenie. Nawet na kolanach. I w uzdrawianiu. Pocieszaniu. A na końcu w męce krzyża. Takim powinien stawać się chrześcijanin. Otwarty dla innych przez Służbę. Najczęściej spotykamy jakichś "innych" chrześcijan. I oni narzekają, że gdzieś im się "zgubił" Jezus. Zagubili drugiego człowieka, nic dziwnego, że utracili Boga. Miłość jest jedna: Boga i człowieka. O dwóch obliczach: boskim i ludzkim. Św. Jan ostrzega nas przed rozdzieleniem jednej miłości. "Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego" (1 J 4,20-21).

Wiele błędów obniżających skuteczność komunii św. jest trudnych do wykrycia. Można pogubić się w niuansach predyspozycji ex opere operantis. Niesłychanie łatwy do rozpoznania jest błąd braku miłości. Miłość wyraża się w uczuciu do konkretnego człowieka. On staje przed nami, czegoś chce od nas. Może nawet w tej chwili przeszkadza, denerwuje, męczy. Ale jest rozpoznawalny jako znak Chrystusa głodnego, spragnionego, uwięzionego. Przez drugiego człowieka mogę być lepiej przygotowanym do przyjęcia Ciała i Krwi. Człowiek potrafi nawet rzeczy najprostsze skomplikować. Dlatego należy sobie dobrze uświadomić, co to znaczy "przez drugiego człowieka". Idąc do Chrystusa, ludzie popełniali paskudny błąd, traktując człowieka instrumentalnie. I byli tacy "duchowi spryciarze", którzy -- aby osiągnąć "wzrost efektywności" komunii św. -- wykorzystywali bliźniego. Służąc pozornie jemu, służyli sobie.

Modlitwa po komunii św., gdy kapłan dokonał już oczyszczenia kielicha, przygotowuje nas do spotkania z drugim człowiekiem. Już nie na terenie "wzniosłym" -- sakralnym, ale na ulicy, w pracy. Istnieje tu jakieś "koło". Z Eucharystii otrzymuję moc do miłości, a idąc w życie z ludźmi przygotowuję się do lepszego przyjęcia następnej komunii św. Na szczęście nie jest to "błędne koło", ale koło obiegu miłości Bosko-ludzkiej. Modlitwa po komunii św. nie powinna iść w kierunku dziękczynienia. Byliśmy przecież cały czas w Eucharystii, czyli dziękczynieniu. Teraz przed nami trudne i radosne codzienne życie. I słowa modlitwy po komunii św. wprowadzają nas w życie w "komunii" z braćmi.

W ten sposób, o ile modlitwa po komunii św. jest "ustawiona" w duchu liturgii, jesteśmy właściwie wprowadzeni w obrzędy końcowe mszy św. Tak zwane "rozesłanie" zostało obecnie bardzo uproszczone. Przewodniczący zgromadzenia tak jak je witał wzywając Trójcę Przenajświętszą, tak w finale błogosławi wspólnotę w imię tych samych trzech Osób. Błogosławieństwo to jest uroczyście rozbudowane w specjalnych liturgiach, np. we mszy św. za nowożeńców, w okresie wielkiego postu.

Po błogosławieństwie następuje właściwy moment rozesłania oznajmiony słowami: "Idźcie, ofiara spełniona". W rozmaitych krajach różnie przetłumaczono starożytne wezwanie: Ite missa est. Nasze polskie wezwanie wydaje się zbyt sztywne wobec formuły francuskiej. Francuzi pod wpływem zwrotów stosowanych w liturgiach wschodnich mówią: "Idźcie w pokoju Chrystusa". W Anglii, odbiegając najbardziej od dosłownej interpretacji zwrotu łacińskiego, żegna się wiernych słowami: "Idźcie, jesteście posłani". Wydaje się, że ta ostatnia wersja jest najbliższa sensowności zakończenia "łamania chleba". Ludzie nakarmieni świętym pokarmem powinni pójść do braci, aby dzielić się otrzymaną Boską energią. Msza św. właściwie nie kończy się. Dopiero w życiu weryfikuje się jej wartość "nośna". W codzienności szarej i bolesnej istnieje szansa apostolstwa, szansa świadczenia temu, co otrzymaliśmy w czasie liturgii. Przecież cały Kościół -- jako katolicki czy powszechny -- jest posłany do wszystkich. Chyba szczególnie do tych, którzy najbardziej są oddaleni. I w tym trudzie apostolskim "dla innych", dokonywanym w duchu Ofiary Chrystusowej, kształtuje się przygotowanie do "lepszej", bardziej skutecznej komunii św. w następnym braterskim "łamaniu chleba".

 

 

P O P R Z E D N I  
ŁAMANIE CHLEBA  

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz