Przewodnik dla zniechęconych...
Ł A M A N I E   C H L E B A :   R O Z D Z I A Ł   I V
GDZIE ZACZYNA SlĘ PRZEGRANA?

 

Przegrana może rozpocząć się już przed rozpoczęciem mszy św. Na błąd nieprzygotowania do liturgii wskazywałem kilkakrotnie. Niewłaściwe uczestniczenie może nastąpić w wielu momentach "łamania chleba". Obecnie pragniemy wskazać na możliwość niezrozumienia wagi tej części mszy św., która rozpoczyna się po wstępnych obrzędach i nosi nazwę "liturgii słowa".

Ludzie w okresie przedsoborowym, gdy oskarżali się w sakramencie pokuty, że spóźnili się na mszę św., zwykle byli indagowani przez skrupulatnego spowiednika o moment przyjścia na liturgię. Jeśli spóźnienie miało miejsce przed Ofiarowaniem, to znaczy po odczytaniu Ewangelii, traktowane było jako grzech lekki. Natomiast po Ofiarowaniu -- już jako ciężkie przewinienie. Wówczas uczestniczenie we mszy św. nie mogło być ważne. Dzisiaj nie ma już tego kazuistycznego problemu. Nie chodzi o to, że nie ma już "Ofiarowania", a jest tylko "Przygotowanie darów ofiarnych", ale dlatego, że liturgia słowa została dowartościowana i potraktowana na równych prawach z liturgią Eucharystii. I spóźnienie na pierwsze czytanie jest naruszeniem integralnej części mszy św. Po prostu wszyscy powinni być obecni na całej liturgii słowa. Jakimś formalistycznym dociekaniom może podlegać jedynie spóźnienie na obrzędy wstępne. Konstytucja o liturgii w ten sposób dowartościowała liturgię słowa: "dwie są części, z których w pewnym stopniu składa się msza św., a mianowicie liturgia słowa i liturgia eucharystyczna. Tak ściśle łączą się one ze sobą, że stanowią jeden akt kultu" (KL 56). Na podstawie innego dokumentu soborowego -- Konstytucji o Objawieniu -- można Pismo Święte porównać do pokarmu, podobnie jak Ciało Chrystusowe, i dlatego Kościół św. nie przestaje, zwłaszcza w liturgii, brać i podawać wiernym chleba żywota tak ze stołu Słowa Bożego, jak i Ciała Chrystusowego (por. KO 21). Mówi się w Konstytucji o dwóch równoległych stołach: Słowa i Ciała. Stąd we mszy św. liturgię słowa odczytuje się z jednego stołu, którym jest quasi-ambona, czyli pulpit, a po odczytaniu fragmentów z Objawienia celebrans przechodzi do drugiego stołu Ciała Pańskiego: ołtarza. Soborowe dowartościowanie liturgii słowa bierze swój początek z Ewangelii, a szczególnie z 6. rozdziału Ewangelii według św. Jana. Jest tam opis rozmnożenia chleba. Jezus traktuje ten fakt jako zapowiedź uczty eucharystycznej. Odnajdujemy tam te same gesty Zbawiciela co w Wieczerniku, słowa przygotowujące ludzi do tajemnicy chleba życia. Słowa Jezusa nie tylko ukierunkowują, ale są ŻYCIEM, karmią. Stąd może wzięła się myśl o dwóch stołach: Słowa i Ciała.

Dążąc do maksymalnie dokładnego odbioru Słowa, nie należy zapominać o sprawie drugorzędnej, a jednak mającej swoje znaczenie, jaką jest postawa siedząca. Psychologia i socjotechnika lansują tezę, że do najlepszej percepcji słowa mówionego dochodzi wówczas, gdy ludzie siedzą, gdyż są wówczas optymalnie rozluźnieni i nastawieni na odbiór. Dlatego zaleca się, aby słuchacze w czasie liturgii słowa mieli możliwość siedzenia. Znacznie istotniejsze jest, aby słuchacz wytworzył w sobie otwartość na Słowo. Słuchając czytań, można w duchu prosić: "mów do mnie, Panie". Modlitwa ta trafia w sedno: "gdy w kościele czyta się Pismo Święte, wówczas Chrystus sam mówi". Jest to cytat z Konstytucji o liturgii, która akcentuje obecność Jezusa w Jego słowie. W ten sposób w czasie liturgii słowa znajdujemy się jakby w trzecim stopniu obecności Chrystusa. Pierwszym była obecność przed rozpoczęciem mszy św. -- w wiernych, drugim -- w kapłanie, przewodniczącym obrzędów. Trzeci rodzaj obecności "w Słowie" nie jest ostatni. W czasie najistotniejszej chwili Ofiary, w konsekracji, "pojawi się" czwarta forma obecności: pod postacią Ciała i Krwi.

W liturgii słowa stół został obficie zastawiony. W mszach niedzielnych są nawet trzy czytania. Pierwsze ze Starego Testamentu, drugie z Nowego, przeważnie z Listów św. Pawła, i wreszcie trzecie -- z Ewangelii. Kościół stara się w poszczególnych latach czytać najważniejsze fragmenty Ewangelii św. Mateusza (jest to tak zwany rok A czytań), św. Marka (rok B) i św. Łukasza (rok C). Ewangelia św. Jana jest odczytywana w specjalnych okresach każdego roku liturgicznego. Tekstów jest bardzo dużo. Są to przepełnione głębią myśli Objawienia Bożego. Trudno słuchaczowi objąć treść nawet dwu czytań, występujących w codziennej liturgii. Dlatego doradza się skoncentrowanie uwagi na jakimś małym epizodzie. Może to być jedno zdanie, w którym do słuchającego przemówi sam Chrystus. I tych kilka słów wystarczy na długą refleksję. Jednym zdaniem Objawienia można żyć cały dzień. Podczas słuchania należy wytworzyć w sobie postawę otwartą do końca. Nie powinno stawiać się Słowu żadnych granic. Niekiedy mogą to być myśli "niewygodne", krzyżujące nasze plany. Trzeba Słowo umieć przyjmować jak Najświętsza Maryja Panna. Po wysłuchaniu "propozycji" Bożej powiedziała: "Niech mi się stanie według słowa Twego". Nie: "mojego", ale właśnie "Twego". Słuchanie powinno być otwarte ku życiu. Jezus porównał tych, którzy tylko słuchają, do budujących na piasku. Przyjdzie burza życiowa i zmiecie budowlę wraz z piachem. Słuchacz, który realizuje usłyszane Słowo, został nazwany "budującym na skale". Skała wszystko przetrzyma i przetrwa.

Lekturę Pisma Świętego odczytują w kościołach przeważnie przygotowani lektorzy. Nie zawsze to przygotowanie jest dostateczne. Niekiedy widoczne to jest w niewyraźnym podaniu z powodu słabej dykcji, a niekiedy wynika to wręcz z braku zrozumienia treści. W mszach św. mniejszych zespołów, o charakterze nieco elitarnym, dąży się do tego, by Słowo przekazywała jak największa liczba uczestników. Jakież osłupienie i przerażenie maluje się w oczach poproszonego przez celebransa o publiczne odczytanie tekstów liturgicznych. Młody człowiek, wyrwany nagle z masy słuchaczy, okazuje się najczęściej kompletnie nie przygotowany. Nie w sensie zdolności dykcyjnych. Na ogół studenci czytają zupełnie poprawnie. Ten człowiek może czytać, tylko nie wie, kiedy. Tłumaczy się oszołomionemu kandydatowi na "spontanicznego" lektora, że pierwsze czytanie następuje po kolekcie. Ale cóż to jest ta "kolekta"? Jeżeli już ten ktoś odczyta wyjątek z Listu św. Pawła, to zadowolony z "sukcesu" siada i nie wie, że po pierwszym czytaniu trzeba odczytać psalm responsoryjny. Setki razy nasz biedny delikwent był na mszach św., słuchał tego psalmu. Teraz, gdy sam ma być współtwórcą liturgii, zapomina o wszystkim, czuje się zupełnie zagubiony. A przecież słowo "liturgia" pochodzi z greckiego leiturgon, to znaczy "dzieło wspólne". Dla Greków liturgią było np. wspólne budowanie okrętu. W wysiłku zespołu powstawała grecka liturgia. Dlatego ważne jest mobilizowanie możliwie wszystkich "zdolnych" do wspólnego budowania modlitwy. Niestety okazuje się, że przeciętny wierny posiada małą znajomość mszy św. Nie powinno to jednak zrażać przewodniczącego liturgii. Najgorsza sytuacja wytwarza się wówczas, gdy kapłan jest otoczony gromadą wyspecjalizowanych "fachowców". Ci ludzie są pożyteczni i niezawodni, ale reszta czuje się zwolniona z odpowiedzialności we wspólnocie tworzenia modlitwy. Kościół posoborowy wymaga podziału ról. Dawniej kapłan prowadził monolog. Wszystko czytał sam. Teraz powinno się dokonać podziału funkcji i możliwie wielu zaangażować do współpracy liturgicznej. Częstym błędem w naszych kościołach jest to, że jeden lektor wszystko odtwarza: i pierwsze czytanie, i psalm, i alleluja. Tymczasem powinno tu występować przynajmniej troje ludzi. Zmiana barwy głosu kolejnego lektora lub lektorki wprowadza pożądane urozmaicenie, co może wpłynąć na jakość percepcji. Dla dziewcząt specjalnym polem do popisu jest psalm responsoryjny. Przecież to jest na ogół psalm, czyli poezja wysokiej klasy. W lirycznych partiach lepiej odbierany jest ciepły głos kobiecy, a najpiękniej, gdy psalm śpiewają na głosy dwie kobiety. Wówczas, przy dobrych głosach, może nastąpić otwarcie serca słuchacza. Smutna to sprawa, gdy psalm, który jest utworem przeznaczonym do śpiewu (Dawid, główny autor psalmów, śpiewał Panu), jest w sposób tępo-monotonny wyrecytowany. Oczywiście w przypadku psalmu nie może być powołany do śpiewu pierwszy z brzegu. Konieczny jest wybór człowieka obdarzonego minimum talentu. Piszę "minimum", gdyż melodie psalmu mogą i powinny być proste ze względu na uczestników, którzy powtarzają "responsorium". Po pierwszym czytaniu psalm jest odpowiedzią na czytane Słowo. Jest to refleksja przechodząca w modlitwę. Śpiew powiększa możliwości refleksyjne, nasuwane przez słowa psalmu.

Po psalmie, przed odczytaniem Ewangelii, powinno się zaśpiewać alleluja. Wyraz hebrajski oznacza: "Chwalmy Pana!" Jest to okrzyk radości i czci wobec zbliżającego się Zbawiciela w Ewangelii. Jakże mdło i bezbarwnie brzmi ten okrzyk, gdy jest odczytany bez zrozumienia. Alleluja jest utworem muzycznym. Sama recytacja staje się pusta i nawet głęboki tekst aklamacji po alleluja jej nie wzbogaci. Kościół zawsze śpiewał alleluja na cześć Zmartwychwstałego. W czwartym wieku św. Hieronim wspomina, że alleluja było śpiewane nawet podczas nabożeństw żałobnych. Z biegiem wieków chrześcijaństwo obrosło w nadmierną powagę, graniczącą niekiedy z fałszywym patosem. Kościół prawosławny przechował w swej wspaniałej liturgii ślady radości wczesnochrześcijańskiej. W obrzędach żałobnych, zwanych Panichidą, lejtmotywem jest stale powtarzające się potężne alleluja. Ludzie Wschodu lepiej od nas rozumieją znaczenie śmierci. Przeżywają czyjeś odejście nie jako coś ostatecznego, gdyż żyją pewnością zmartwychwstania. My, w naszej prefacji żałobnej, co prawda wyznajemy, że ,,życie Twoich wiernych zmienia się, ale się nie kończy", lecz gdyby ktoś zaintonował alleluja na pogrzebie, uznano by to za nietakt liturgiczny i towarzyski. Alleluja należy do najstarszych warstw historycznych naszej mszy św. O tym śpiewie mówi już Hipolit Rzymski w III wieku!

Dla zaakcentowania wagi Słowa Chrystusowego w Ewangelii w wielu kościołach wprowadza się rozmaite elementy dowartościowujące: mały pochód ministrantów ze świecami w kierunku pulpitu, okadzenie księgi. Niemal niezauważalny jest pocałunek kapłana złożony na księdze po słowach przed chwilą odczytanych. To już drugi pocałunek złożony Chrystusowi w czasie mszy św. Przypomina sytuację zakochanych. Czy tak często myśli się o miłości, gdy całuje się ołtarz czy księgę? Czy nie są to odruchy zupełnie mechaniczne? Po Ewangelii powinna nastąpić "homilia". Powinna nastąpić, ale najczęściej dzieje się coś innego. Homilia w języku greckim oznacza po prostu rozmowę, czyli bezpośrednią wymianę myśli. Jakże daleki od tak rozumianej homilii jest bezkontaktowy monolog. Próbowaliśmy w naszym duszpasterstwie i temu zaradzić. Zbliżyć tę formę homilii do prawdziwej homilii. W czasie mszy św. dla absolwentów szkół wyższych kapłan po Ewangelii proponował jakiś kontrowersyjny fragment do przemyślenia. Po chwili refleksji padały wypowiedzi. Przewodniczący, starając się nie tłumić swobody wypowiedzi, często jednak musiał interweniować, aby na terenie liturgii, która ma jednoczyć, nie dopuścić do ostrych polemik. Zadaniem prowadzącego homilię w formie dialogowej było również podtrzymywanie głównego wątku myślowego, powstrzymywanie przed tak częstym w polskim myśleniu odbieganiem od istoty rzeczy. Na końcu kapłan starał się w syntezie ująć wypowiedzi, a jeśli były jakieś błędy egzegetyczno-dogmatyczne, jego zadaniem było wprowadzenie korekty teologicznej.

Stosowaliśmy również homilie tzw. "pukane". Uczestnicy mszy św. akademickich w kaplicy siedzieli na prostych ławach. W chwili, gdy któryś ze słuchaczy czegoś nie rozumiał lub z czymś się w homilii nie zgadzał, wówczas obyczajem "wolnego sejmu" pukał w ławę. Kapłan powinien wówczas przerwać i po wysłuchaniu interpelacji usiłować znaleźć właściwą odpowiedź. Ta forma homilii jest znacznie trudniejsza od poprzedniej. Wymaga szybkiego refleksu kaznodziei, którego nie powinno wytrącić z równowagi nawet najmniej oczekiwane pytanie. Od drugiej strony -- strony słuchaczy -- również jest wymagana duża kultura duchowa, aby kapłanowi nie przeszkadzać pukaniem, a jednak starać się o wyjaśnienie sytuacji wątpliwych. Homilie dialogowane i "pukane" wymagają specyficznego środowiska. Nie można powszechnie stosować tych eksperymentalnych form.

Znacznie ważniejszą sprawą od formy zbliżonej do dialogu jest treść homilii. Powinna ona interpretować odczytany fragment Ewangelii lub komentując aktualną sytuację liturgiczną, dostarczyć odpowiednich bodźców duchowych wiernym.

Biorąc pod uwagę zarówno formę, jak i treść, jakże rzadko spotykamy w kościołach autentyczną homilię. Gdyby ktoś chciał przekonać się, jak w pierwszych wiekach mówiono homilie, odsyłam do zbioru przemówień św. Augustyna. Są one dla dzisiejszego człowieka za długie i niekiedy zbyt drobiazgowe w sferze dociekań egzegetycznych, jednak zawsze w nich znaleźć można próbę wyjaśnienia Słowa Bożego lub święta liturgicznego. A jaka przy tym bezpośredniość w kontakcie ze słuchaczem? Jest to forma prawdziwej rozmowy.

Dla polskiego indywidualisty pomocą będzie chwila ciszy po homilii. Jest to już trzecie milczenie liturgiczne. Ma ono pomóc w samodzielnym przemyśleniu usłyszanych słów. Dlatego kazania nasze powinny być mniej wykończone. Zwykle chcemy powiedzieć wszystko, wskutek czego stajemy się nudni, mówimy ponad dopuszczalne 10 minut. A przy tym nie okazujemy zaufania naszemu słuchaczowi, który potrafi myśleć na kanwie otrzymanej problematyki zupełnie samodzielnie. Jest to myślenie twórcze i niekiedy bardziej inspirujące niż słowa kaznodziei. Przekonaliśmy się o tym, powierzając laikatowi słowa quasi-homilii z okazji czyichś imienin. Solenizant często wykazywał dużą oryginalność w przekazywaniu myśli i dynamizował środowisko. Były i nieudane eksperymenty. Wówczas jedyny sukces polegał na doświadczalnym przekonaniu słuchacza o wielkim trudzie skomponowania dobrej homilii. Dobra homilia nie zawsze (byłaby to niepotrzebna przesada), ale często powinna kończyć się jakimś znakiem zapytania. W finale powinien być postawiony wyostrzony problem, pytanie do słuchacza. Gdyby słuchacz w ciszy, która następuje po ewentualnym pytaniu, tylko poszukiwał odpowiedzi, nie spełniłby oczekiwania liturgii. W milczeniu przygotowujemy się do wyznania wiary. Wspólnie ją wyznajemy jako Kościół powszechny, czyli katolicki. Stąd już przy końcu wyciszenia wierny powinien oderwać się od myślenia indywidualnego i wrócić do wspólnoty. Ustawić się w szeregu ludzi wyznających Chrystusa nie tylko w świątyni, ale gotowych do trudniejszych sytuacji, wymagających świadectwa nawet krwi.

Credo zostało wprowadzone do mszy św. dopiero w XI wieku. Dlaczego tak późno Kościół zdecydował się na wprowadzenie wyznania wiary? Przyczyn wahania było kilka. Wymieńmy najważniejsze: wyznanie wiary zawsze łączyło się w Kościele z sakramentem chrztu św. A ponadto liturgia, jak już sygnalizowaliśmy, nie toleruje powtórzeń. Kościół zawsze traktował udział we mszy św. jako wyznanie wiary. Stąd, będąc konsekwentnym, nie chciał przez długi czas wprowadzać dublowania sytuacyjnego, jakim jest wyznanie wiary przez uczestnika mszy św.

Liturgię słowa kończy modlitwa powszechna. Niekiedy jest ona nazywana modlitwą "wiernych". Jest to pozostałość historyczna z okresu, gdy Kościół opuszczali katechumeni, a pozostawali ochrzczeni -- wierni. Dzisiaj to określenie straciło swą aktualność. Modlitwa powszechna lepiej wyraża jej sens. Powinna ona objąć rzeczywiście wszystkich. Wtedy jest naprawdę katolicka! Uniwersalizm Kościoła i jego powszechnej modlitwy opiera się na poleceniu św. Pawła, skierowanym do biskupa Tymoteusza: "Zalecam więc przede wszystkim, by prośby, modlitwy, wspólne błagania, dziękczynienia odprawiane były za wszystkich ludzi: za królów i za wszystkich sprawujących władzę, abyśmy mogli prowadzić życie ciche i spokojne z całą pobożnością i godnością. Jest to bowiem rzecz dobra i miła w oczach Zbawiciela naszego, Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni i doszli do poznania prawdy" (1 Tm 2,1-4). Pragnienie zbawienia wszystkich ludzi nadaje modlitwie powszechnej kosmiczny niemal wymiar. Powinna ona obejmować wezwaniami przede wszystkim sam Kościół powszechny, Ojca Świętego, misje itp. Następnie władzę, aby była sprawiedliwa i autentycznie prowadziła społeczność do dobra wspólnego, a zaraz potem tych, których władza może prześladować: uwięzionych. Kościół myśli nie tylko o ludziach w więziennych drelichach, ale i o tych uwięzionych w łóżkach szpitalnych, o wszystkich cierpiących. Ostatni zakres modlitwy, najwęższy, obejmuje potrzeby i troski wspólnoty lokalnej.

W normalnym układzie są przygotowane formularze, zawierające opracowane wezwania. W kręgach liturgii małych wspólnot wprowadza się spontaniczny udział wiernych. Ludzie mówią z serca do Boga. Odchodzi się od zniechęcającego szablonu do osobistego przeżycia ludzkiego. Doceniając element spontaniczności, należy mieć jednak na uwadze dyrektywę Kościoła, aby obejmować wezwaniami wszystkich ludzi. Modlitwa spontaniczna powinna uwzględniać cztery rodzaje próśb. Nie jest konieczne zachowanie kolejności tych zakresów, istotne jest niepominięcie żadnego z członów, aby Kościół w modlitwie nie utracił swego uniwersalizmu. Uczestnicy modlitwy spontanicznej powinni zwrócić baczną uwagę na to, czy uniwersalistyczny charakter błagania Kościoła został zachowany. W przypadku odchodzenia od uniwersalizmu powinna nastąpić interwencja uzupełniająca.

Wiele jest miejsc, w których przegrywa się liturgię. Najczęściej jednak do straty duchowej dochodzi w następującej po liturgii słowa części mszy św., zwanej liturgią eucharystyczną. Mam na myśli chwilę określoną jako "przygotowanie darów". Przed Soborem mówiliśmy po prostu: Ofiarowanie. Było to jednak określenie nieścisłe. Samo ofiarowanie Ciała i Krwi Pańskiej nastąpi dopiero po konsekracji, gdy chleb i wino zostaną przeistoczone. Teraz mamy do czynienia jedynie z funkcją przygotowującą dary ofiarne. Już Hipolit Rzymski w III wieku opisuje, jak wówczas przeżywano przygotowanie darów. Do autentycznego udziału pobudzał ruch. W kościołach po liturgii słowa następowało poruszenie, tumult, bałagan. Wszyscy wychodzili ze swych miejsc i w sposób mało zorganizowany, raczej spontanicznie, tworzyli to, co dzisiaj określono by w sferach liturgicznych jako "procesję", a co raczej było zbliżone do żywiołowego pochodu lub demonstracji. Mszał Rzymski mówi o mszy św. jako o "akcji". W Kościele pierwszych chrześcijan akcja składania darów była prawdziwa. Każdy niósł do ołtarza to, co było dziełem jego pracy, to, co było dla niego najcenniejsze: chleb, masło, mleko, miód. Kapłan, który przyjmował ofiary, miał brudne, zatłuszczone ręce. Musiał je myć. I dzisiaj powtarza ten gest. Ludzie albo nie dostrzegają tego, albo myślą: "po co?" Oprócz warstwy historycznej znaku obmycia rąk, jest i sfera symboliczna. Kapłan, polewając ręce wodą, modli się (my tego nie słyszymy, bo mówi po cichu) słowami pokutnego psalmu Dawidowego: "obmyj mnie, Panie, z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego" (Ps 51).

Cóż widzi dzisiaj przeciętny obserwator na ołtarzu w czasie "przygotowania darów"? Bardzo niewiele. Kapłan podnosi krążek, złoty dysk, który nazywa się pateną. Nikt z obecnych -- poza kapłanem -- nie widzi, że na nim spoczywa duża kapłańska hostia ofiarna. Przewodniczący liturgii mówi, jeśli nie jest zagłuszony przez śpiew, piękne słowa o tym, że Pan jest błogosławiony, bo dzięki Jego hojności otrzymaliśmy chleb. Za chwilę powie podobne słowa błogosławieństwa, unosząc kielich. Ilu ludzi rozumie te gesty jako przygotowanie darów do właściwej Ofiary? Ludzie przede wszystkim nie rozumieją (bo skąd mają wiedzieć, jak o tym nikt nie mówi!), że "błogosławiony" jest tutaj rozumiany inaczej niż w sensie potocznym. Jest to wyraz hebrajski berak, który był używany w czasie uczty paschalnej przy piciu wina z kielicha. Ktoś z "gorliwych" policzył, że słowo berak występuje w Piśmie Świętym aż 235 razy. I nie tylko w Starym, ale i w Nowym Testamencie. Jezus często mówił o błogosławieństwie. W "normalnym" sensie "błogosławić" oznacza wezwanie Wszechmocnego, aby Jego siła i świętość "osiadła" na osobie lub wybranym przedmiocie. W ten sposób coś lub ktoś został pobłogosławiony w jakiś uświęcony sposób. Oczywiście dzięki temu systemowi słów i gestów nie został jeszcze świętym. Berak oznacza odwrotny kierunek: nie z góry, lecz właśnie z dołu, od nas, płynie do Wszechmogącego stwierdzenie, że jest On "błogosławiony". To jest jakaś forma podziękowania Bogu za Jego wspaniałe dary. Berak jest niemal synonimem wyrazu greckiego eucharystia, który znaczy tyle, co wdzięczność. Przy błogosławieństwie wspomina się nie tylko Stwórcę, ale i współtwórców. W modlitwie mówi się o "pracy rąk ludzkich". Stwarza się szansę uświęcenia trudu, który w naszych dniach staje się często nie- wolniczy i bezsensowny. Wspominamy w modlitwie błogosławieństwa również wysiłek rąk Jezusowych. Chrystus wiele lat pracował fizycznie pod palącym niebem Nazaretu. Nie tylko krew na krzyżu, lecz i pot Jezusa Robotnika wypracowały nasze Odkupienie. Ludzie, czujący awersję do wysiłku, nie są w stanie przygotować w liturgii daru intensywnej pracy. Niewielu z uczestników liturgii eucharystycznej dostrzega, że kapłan przed wzniesieniem kielicha nalewa wino i trochę wody, i jeśli ten gest jest zauważalny, to najczęściej nie rozumie się jego sensu. Woda, jak już wspomnieliśmy, była przy uczcie paschalnej zawsze czynnikiem osłabiającym mocne wino, jakiego używali nie tylko Żydzi, ale i Grecy oraz Rzymianie. Znowu spotykamy się z warstwą historyczną mszy św. Mamy świadectwo św. Justyna z II wieku, że do wina dolewano nieco wody. I dzisiaj kapłan powtarza ten gest Jezusa z uczty paschalnej, a w tym tkwi głęboka myśl teologiczna. Wino jako napój szlachetny, często mówimy "królewski", oznacza naturę Boską Chrystusa. W warstwie symbolicznej woda przedstawia naturę ludzką. W tym niepozornym ruchu nalewania wody do wina jest głębia tajemnicy Wcielenia, to znaczy przyjęcia przez Boga natury ludzkiej. Przecież chodziło o to, aby nas przez Wcielenie odkupić, wyzwolić z grzechu. W połączeniu dwóch płynów myślimy już o Ofierze Odkupienia, dokonującej się w Przeistoczeniu mszalnym. Widząc i nie tylko widząc, ale i myśląc, można wspomnieć i siebie. Kroplą wody jestem ja, człowiek. Woda rozpływa się w winie. I ja jestem przemieniony przez Chrystusa, który jest symbolizowany przez wino. Ta ostatnia interpretacja może mi pomóc w lepszym przeżywaniu mszy św., jednakże nie jest najważniejsza. Decydująca jest myśl o Wcieleniu. Jeśli patrząc na gesty liturgiczne, będę myślał tylko o sobie, mogę zatopić się w indywidualizmie i sentymentalizmie. W liturgii powinienem uczyć się umiejętnego połączenia wartości obiektywizujących z przeżyciem subiektywnym.

Przy końcu przygotowania darów ofiarnych pochylony kapłan odmawia parafrazę niesłychanie starej modlitwy, bo z VII wieku przed Chrystusem. Jest to przepiękna modlitwa Azariasza, którą można odnaleźć w Księdze Daniela w trzecim rozdziale. Zakończenie przygotowania darów jest -- z punktu widzenia liturgistów -- dość niefortunne. Po wezwaniu do modlitwy (tak jakbyśmy dotychczas nie usiłowali tego czynić) jest pozostawiona dawna modlitwa, zwana "sekretą" (była dyskretnie po cichu odmawiana), która dzisiaj jest nazwana "modlitwą nad darami". Pozostawiając specjalistom spory o sensowność tej modlitwy, zwróćmy uwagę na to, co dla nas jest istotne: na możliwości właściwego przeżycia tego fragmentu mszy św. Czy to przy podnoszeniu pateny, kielicha, czy przy modlitwie Azariasza, która mówi o przyjęciu naszej ofiary, w jakimkolwiek momencie przygotowywania darów należy złożyć siebie jako żywą ofiarę. Oznacza to danie siebie całkowicie bez zastrzeżeń. Można dać cały swój dzień, wszystkie troski i radości. Przed nami rano staje wielka niewiadoma. Tę niewiadomą trzeba ofiarować Bogu. Ale dając wszystko, nie wolno zapominać o daniu fundamentalnym -- siebie samego. Piotr mówił Jezusowi, że opuścił dla Niego wszystko: łódź, sieci i żonę. Przegrał w chwili próby, bo nie dał całego siebie, całej swojej słabości: tchórzostwa. Najtrudniej jest dać siebie. I co najważniejsze, nie wycofać daru w ciągu dnia. Tyle jest okazji do zdrady! Wytrwanie w daniu siebie w ciągu dnia pracy i odprężenia tworzy sytuację, w której liturgia przechodzi w życie. Często spotyka się ludzi zniechęconych do Eucharystii. Już im "nie smakuje". Smak chleba ofiarnego zdobywa się przez mękę własnej ofiary, zespolonej z ofiarą Chrystusa.

Aby wygrać modlitwę, nie wpaść w rutynę, trzeba ponadto przeczytać bardzo osobiście i głęboko tekst św. Mateusza z piątego rozdziału jego Ewangelii (w. 23-26). Jest tam poważne ostrzeżenie. Jeśli ktoś przynosi swój dar do ołtarza, a przypomni sobie, że ktoś inny ma coś przeciwko niemu, powinien wówczas zostawić swój dar i najpierw pójść pojednać się z bratem. Tekst jest bezkompromisowy, niesłychanie wymagający właśnie ofiary. Oczywiście, że będzie istniał szereg wyjątkowych przypadków, w których pojednanie jest niemożliwe czy wręcz niewskazane. Może ono doprowadzić bowiem do jeszcze większego rozzuchwalenia i rozbestwienia drugiej strony. Są przypadki, że ten drugi, odwraca się od nas plecami. Ale tu Chrystus właśnie nas wzywa, byśmy wiele spraw załatwili z ludźmi, zanim zaczniemy rozmawiać z Bogiem.

W chwili dobrze zrozumianego przygotowania darów kościoły nasze powinny nieco pustoszeć. Jednak obecni na mszy św. słuchają Ewangelii wg św. Mateusza, patrzą na kielich wzniesiony ofiarnie w górę i nie reagują, po prostu stoją, a później dziwią się, że ich "ten teatr" nudzi, nie bierze.

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
KULTURA MODLITWY ŁAMANIE CHLEBA

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz