ŻYCIE DUCHOWE, ZIMA 73/2012
Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, ZIMA 73/2012 |
Ojciec urodził się w Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie jezuici mają swój nowicjat. Wychowywał się więc Ojciec pod ich okiem i bardzo wcześnie wstąpił do Towarzystwa Jezusowego.
Rzeczywiście wstąpiłem do jezuitów 31 lipca 1959 roku, kiedy nie miałem jeszcze piętnastu lat, a do jezuitów przyjmowali po ukończeniu piętnastego roku życia. Mnie brakowało trzech miesięcy. Byłem już po obłóczynach, gdy zawołał mnie do siebie mistrz nowicjatu, ojciec Wojciech Krupa SJ, i przedstawił mi trzy możliwości rozwiązania tej sytuacji.
Po pierwsze, powrót do domu. To nie wchodziło w grę, ponieważ ojciec, przeciwny mojemu wstępowaniu do zakonu w tak młodym wieku, podpisując mi zgodę, powiedział: „Tylko mi nie wracaj”. Do domu nie mogłem więc wrócić. Po drugie, wyjazd i „ukrycie się” na przykład w Kaliszu, gdzie w tym czasie także był jezuicki nowicjat. Ostatecznie wybraliśmy trzecią opcję: nikomu nic nie mówić i przeczekać do dnia moich piętnastych urodzin, czyli do 21 października. Oficjalnie wstąpiłem więc do Towarzystwa 22 października 1959 roku, a pierwsze miesiące byłem w nowicjacie „nielegalnie”.
Jak rodziło się Ojca powołanie?
Jako kilkuletni chłopiec na pytanie o to, kim chcę zostać, podobno odpowiadałem: „Będę księdzem”. Rodzice często to wspominali i trochę się nawet ze mnie podśmiewali, czego wstydziłem się jako dorastający chłopak. Pamiętam też, że już jako nastolatek bardzo gorąco się modliłem. Mogłem modlić się bez końca. W drodze do i ze szkoły nie przeszedłem obok kościoła, żeby nie wstąpić na chwilę modlitwy. A kiedy chodziłem do gimnazjum, przechodziłem obok dwóch kościołów – w Starej Wsi i Brzozowie. W obydwu musiałem się zatrzymać. Często w nocy, kiedy wszyscy spali, klękałem przed wiszącym w naszym domu wizerunkiem Matki Bożej Starowiejskiej i długo się modliłem. Ojciec nieraz musiał mnie wyganiać do spania.
Wiele w tej modlitwie było spontaniczności, własnych słów i myśli, ale i Ojcze nasz, i Zdrowaś Mario, był różaniec, litanie. Pasąc krowy, czytałem Pismo Święte. Ewangelie wręcz pochłonąłem. Dziwiło mnie tylko, dlaczego w kolejnych jest to samo. Dopiero św. Jan mnie naprawdę zachwycił.
To pragnienie modlitwy wspominam dziś jako ogromną łaskę. To była modlitwa spontaniczna, jak mówiłem, nieuładzona, ale znacznie bogatsza – jak mi się zdaje – niż ta wystudiowana, wyuczona…
Ta według reguł św. Ignacego Loyoli?
Oczywiście obie są piękne. Dziś to wiem, ale przyznam, że moją chłopięcą modlitwę wspominam z rozrzewnieniem. To była przedziwna droga do powołania. Bo z jednej strony dużo się modliłem i miałem w sobie wewnętrzne przekonanie, że muszę zostać jezuitą, że tylko wówczas będę szczęśliwy. A z drugiej, nie chciałem słuchać tego głosu, dyskutowałem z nim.
Dlaczego?
Miałem wiele do zarzucenia osobom zakonnym. Na przykład siostrom służebniczkom starowiejskim. Chodziłem do przedszkola prowadzonego przez nie, a ponieważ byłem łobuzem, siostry na różne sposoby mnie dyscyplinowały, co odbierałem jako niesprawiedliwe kary. Oczywiście z perspektywy czasu widzę, że siostry były surowe i wymagające, ale jednocześnie były wspaniałymi wychowawczyniami. Wtedy jednak inaczej na to patrzyłem.
Miałem też przykre doświadczenie z jezuitami, w trzeciej albo w czwartej klasie. Otóż obok klasztoru ojców jezuitów był sad. Dla nas, małych chłopców, był zawsze pociągający. Kiedyś z bratem i naszym kolegą wybrałem się „na jabłka” do jezuitów. To była pora obiadu, w sadzie pusto. Kolega wskoczył na jedną z jabłoni i zaczął potrząsać drzewem, a ja i brat zbieraliśmy jabłka. Nagle pojawił się jakiś młody jezuita i zaczął na nas krzyczeć: „Wy złodzieje!”. Zostawiliśmy te jabłka i uciekliśmy. Byliśmy przestraszeni, ale nic nikomu nie powiedzieliśmy.
Na drugi dzień, na lekcji religii w mojej klasie uczący nas ojciec Ambroży Miosga SJ kazał zawołać z innej klasy mojego brata i tego kolegę. Kiedy przyszli, odbył się nad nami trzema sąd. To była przykra sprawa, ogromny wstyd. Zupełnie się wtedy rozkleiłem. Ojciec Miosga wysłał mnie do domu. Bez brata. Gdy przyszedłem do domu, za chwilę doszedł kolega z listem od księdza do moich rodziców. Takiego lania jak wtedy nigdy wcześniej ani później nie dostałem. Mama strasznie mnie stłukła, a kiedy wrócił ze szkoły mój brat, złość już jej przeszła i jemu się nie dostało. Ten dzień w szczegółach pamiętam do dziś i przyznam, że bardzo mnie to wydarzenie zraziło do jezuitów.
Byli na szczęście także inni, którzy pomogli Ojcu rozeznać powołanie.
Oczywiście. Pamiętam na przykład wspaniałe kazania ojca Aleksandra Preisnera SJ i ojca Jana Preisnera SJ, które przemawiały do mojej wyobraźni, albo kazania pasyjne ojca Józefa Chromika SJ. Fascynowała mnie Msza święta, nabożeństwa, byłem ministrantem, ale jednocześnie czułem lęk przed jezuitami. Miałem do nich jakieś pretensje.
To się jednak zmieniło.
Dużą rolę w tym odegrał wspomniany ojciec Chromik, człowiek charyzmatyczny. W tym czasie był socjuszem mistrza nowicjatu w Starej Wsi. Znane są „powołania ojca Chromika”, bo on naprawdę troszczył się o powołania i potrafił pomóc w ich rozeznaniu. Umiał rozmawiać z młodymi ludźmi i zainteresować ich odpowiedzią na Boże wezwanie.
Ojciec Chromik powiedział mi, że jeśli myślę o jezuitach, to po siódmej klasie mogę wstąpić do małego seminarium, jakie jezuici otwierali wtedy w Kłodzku, we Wrocławiu i bodajże w Nowym Sączu. Napisałem więc podanie do ojca prowincjała Celestyna Szawana SJ z prośbą o przyjęcie, ale prowincjał odmówił. Napisał, że to jest niepotrzebne, że mam blisko do szkoły, że mam na miejscu jezuitów… Pewnie gdybym był prowincjałem, to samo bym napisał. Ale ta odmowa stała się dla mnie kolejnym hamulcem.
Kolejna próba powołania.
Tak na to patrzę z perspektywy czasu. Zrażony odmową przestałem zastanawiać się nad wstąpieniem do jezuitów. Chodziłem do gimnazjum, nawet nieźle się uczyłem, nadal gorąco się modliłem, ale wyglądało na to, że uciszyłem w sobie myśli o kapłaństwie.
Byłem w ósmej klasie, kiedy któregoś dnia, wracając ze szkoły, spotkałem na drodze ojca Chromika. To było w Wielkim Poście. Ja szedłem na nogach, ojciec jechał bryczką. Zabrał mnie do tej bryczki i zaczął wypytywać, gdzie się ukrywam i co z moim powołaniem. Powiedział, że będą teraz nowe możliwości, że jezuici będą przyjmować po ósmej klasie i że u jezuitów będzie można robić maturę. To był dla mnie impuls do działania. Ponownie więc napisałem podanie, zdałem egzaminy… Najtrudniejsze okazało się zdobycie zgody ojca. Tata – jak wspomniałem – długo nie chciał się zgodzić.
Udało się jednak.
Byłem w nowicjacie i tam również czułem wsparcie ojca Chromika. Dbał o nasze wychowanie, dyscyplinował nas w sposób przemyślany i konsekwentny, ale jednocześnie ludzki. Pamiętam, że zwracał uwagę nie tylko na naszą formację duchową, lecz także na kulturę osobistą. Uczył nas na przykład savoir-vivre’u. Nigdy nie wytykał nam błędów publicznie, ale robił to w sposób dyskretny. Było w tym wiele serca.
Z kolei mistrz nowicjatu – ojciec Krupa – uchodził za bardzo surowego jezuitę. W latach 1947-1955 był przełożonym Prowincji Małopolskiej Towarzystwa Jezusowego, kierował prowincją w trudnych latach stalinizmu. To wtedy przecież odbywał się proces Władysława Gurgacza SJ, kapelana antykomunistycznego oddziału, którego komuniści skazali na karę śmierci i rozstrzelali w 1949 roku na Montelupich w Krakowie.
Ojciec Krupa bał się o przyszłość Towarzystwa. Z pewnością był straszony likwidacją zakonu. Komuniści mieli przecież takie plany. Wielu jezuitów było w tym czasie uwięzionych. Dlatego – zapewne z troski o Towarzystwo – był surowy, ostrożny i drobiazgowy. Przynajmniej za takiego uchodził.
Dla nas, nowicjuszy, był jednak jak ojciec. Pamiętam, że pozwolił nam ściągnąć sutanny i grać w piłkę na boisku w pobliskiej Przysietnicy. Sam z nami tam chodził. Rzeczywiście był drobiazgowy. Uważał, że właśnie w drobiazgach kryje się świętość. Uczył nas troski o te drobiazgi: o zakrystię, o paramenty liturgiczne. Czyściliśmy kielichy mszalne pastą do zębów, bo niczego innego wtedy nie było. Wielką wagę przykładał do śpiewu liturgicznego, uczył nas śpiewów gregoriańskich. Nie wtrącał się w kwestie dotyczące dyscypliny. Te zostawiał ojcu socjuszowi. I on robił to skutecznie. Nowicjat wspominam jako naprawdę piękny czas.
Nie miał Ojciec wątpliwości?
Miałem taką pokusę przed pierwszymi ślubami. Wszyscy nowicjusze z mojego rocznika złożyli śluby, a ja – jak już mówiłem – musiałem czekać do października, aż zostanę oficjalnie przyjęty do Towarzystwa. Przed tymi ślubami dopadły mnie straszliwe niepokoje i wątpliwości, czy się nadaję. Śluby jednak złożyłem.
Później przez trzy lata robiłem w Starej Wsi tak zwany scholastykat, czyli rodzaj małego seminarium – dziewiątą, dziesiątą i jedenastą klasę. Uczyliśmy się w klasztorze, a na koniec roku szkolnego jeździliśmy do Rzeszowa na eksternistyczne egzaminy przed komisją państwową. W klasztorze naszymi profesorami byli jezuici – wspaniali nauczyciele i wychowawcy, wśród nich dawni profesorowie z jezuickiego Zakładu Naukowo-Wychowawczego w Chyrowie.
Rektorem był ojciec Stefan Weidel SJ, podczas drugiej wojny światowej organizator i dyrektor tajnego nauczania w Starej Wsi. Ojciec Weidel uczył nas języka polskiego. Historię i geografię wykładał ojciec Józef Pietruszka SJ. Geografem nie był wielkim, ale za to wspaniałym historykiem. Przedmiotów ścisłych – matematyki, fizyki i chemii – uczył nas ojciec Kazimierz Krzyżak SJ. Nauczycielem języka rosyjskiego był ojciec Leon Wilk SJ, który wiele mówił nam przede wszystkim o historii Związku Radzieckiego, na przykład prawdę o rewolucji październikowej. Bardziej nas uświadamiał politycznie niż uczył rosyjskiego.
Ojcowie profesorowie realizowali z nami obowiązujący wówczas w szkołach państwowych program nauczania, ale często uzupełniali nasze wiadomości o „prawdę historyczną”. Każda lekcja była ogromnym przeżyciem. Na początku mieliśmy niemal nauczanie indywidualne, bo w dziewiątej klasie było nas siedmiu. Z każdym kolejnym rokiem liczba powołań rosła i w klasie maturalnej było nas już dwudziestu.
Jak wyglądały egzaminy przed państwową komisją?
Egzaminy na zakończenie kolejnych klas były pisemne. Zdawaliśmy je gładko w ramach tak zwanego Uniwersytetu Robotniczego. Byliśmy przecież doskonale przygotowani. Gorzej było z maturą. To był bardzo trudny egzamin. Zdawało się materiał z każdego przedmiotu i ze wszystkich klas. Wiedzę mieliśmy, ale egzaminatorzy nie pytali nas po to, by ją sprawdzić. Wielu, zwłaszcza nauczyciele mężczyźni, chcieli nas po prostu oblać. To była walka ideowa.
Pamiętam, że na egzaminie maturalnym z chemii jeden z kuratorów po serii różnych pytań kazał mi przedstawić proces produkcji piwa. Ja z chemii byłem bardzo dobry, więc wszystko ładnie mu powiedziałem, po czym usłyszałem: „Zdasz, jeśli mi powiesz, co jest najpożywniejsze w piwie”, a wyraźnie był pod wpływem tegoż piwa. Ja mówię: „Skrobia”.
„A gdzie ta skrobia jest w tym piwie?” „Jak gdzie? No w piwie” – odpowiadam. „Nie w piwie. W pianie, proszę pana, i dlatego nie wolno tej piany zdmuchiwać”.
I zdał Ojciec?
Zdałem, ale jako jeden z nielicznych. Było nas jak wspomniałem dwudziestu, a zaliczyło tylko trzech. Komisja obradowała kilka godzin. Z sali co chwilę wychodziły zapłakane egzaminatorki. Z żalem mówiły, że jeszcze nigdy zdający tak dobrze nie odpowiadali, a oni chcą nas oblać. Spodziewaliśmy się tego. Ojcowie nas na to przygotowywali. Ci, którzy nie zdali matury w Rzeszowie, parę miesięcy później bez problemu zdali ją przed komisją w Krakowie.
Kolejny etap w jezuickiej formacji to studia filozoficzne.
Mieliśmy je rozpocząć na Wydziale Filozoficznym Towarzystwa Jezusowego w Krakowie. Obawialiśmy się tego trochę, bo wykłady z filozofii były wtedy prowadzone po łacinie, a my mieliśmy w tym względzie niewielkie braki. Przez wakacje uczyliśmy się więc łaciny. Z tego okresu pamiętam też atmosferę ogromnej niepewności. Władze komunistyczne chciały bowiem mieć wpływ na kształt naszych studiów, na program nauczania. W przeciwnym razie groziły, że zamkną wydział. Prymas się oczywiście nie zgodził i przygotowywaliśmy się na likwidację naszej uczelni, na to, że przyjdą i wyrzucą nas na ulicę. Takie rzeczy zdarzały się przecież wcześniej.
Wydział jednak nie został zamknięty?
Nie, ale zamiast tego w październiku 1964 roku dwudziestu czterech z trzydziestu kleryków dostało powołanie do wojska. To było ogromne zaskoczenie, ale z drugiej strony ulga, że nas nie zamkną. W ciągu dziesięciu dni mieliśmy dotrzeć do naszych jednostek, każdy gdzie indziej i w innym terminie. Zaczęliśmy się więc pakować, żegnać, codziennie odprowadzaliśmy kogoś na dworzec i z każdym dniem odprowadzających było coraz mniej.
Ja dostałem powołanie do jednostki w Unieściu, niedaleko Mielna Koszalińskiego. To wzbudziło zainteresowanie jednego z naszych niedoszłych wykładowców, ojca Franciszka Bargieła SJ, ponieważ do Mielna jeździł on w odwiedziny do ks. Kazimierza Zielińskiego, eksjezuity. I u niego kazał mi się zatrzymać w drodze do jednostki. Z Krakowa dojechałem do Koszalina, a ponieważ miałem jeszcze trochę czasu, chciałem w koszalińskiej jednostce odwiedzić Stanisława Dolańskiego SJ, który był tam już od kilku dni. Oczywiście wartownik mnie nie wpuścił, a gdy mu powiedziałem, że też idę do wojska, zapytał gdzie. Jak się dowiedział, powiedział tylko: „O, to karna jednostka, dadzą ci tam popalić”.
Z Koszalina pojechałem do Mielna, przywitałem się z morzem i poszedłem do ks. Zielińskiego, a on mi mówi, żebym ściągnął sutannę. Bo my oczywiście wszyscy chodziliśmy w sutannach. To był nasz codzienny strój. Jednak idąc do jednostki – za radą ks. Zielińskiego – by nie prowokować od samego początku, zdjąłem ją.
W jednostce pierwsze, co mnie uderzyło, to wulgarny język. To był dla mnie szok. Szybko się zorientowałem, że są tam sami kryminaliści, od dowódcy po szeregowych. Przybyłem w wyznaczonym terminie, ale okazało się, że jestem spóźniony, gdyż wszyscy już są. Zaczęły się pytania dowódcy, dlaczego tak późno, skąd się wziąłem, ile mam klas… Gdy powiedziałem, że mam maturę, nie wierzył. Powiedział dosłownie: „To co wy tu, k… robicie?”. A potem dodał: „Słowik, nie mówicie nikomu, że macie maturę, a ja was zrobię moim sekretarzem”. Jednym z moich zadań było pisanie dowódcy wypracowań, na przykład na temat Lalki Bolesława Prusa, bo dowódcy kazali robić maturę, a on był – jak mówił – dzieckiem pułku i o co chodzi w Lalce nie wiedział. Potem pisałem też kapralom listy do dziewczyn.
Zresztą to nie były jedyne dziwne rzeczy, które tam robiłem. Śpiewałem też w różnych przedstawieniach, między innymi w przygotowywanym z okazji zbliżającego się millennium chrztu państwa polskiego, które przez władze obchodzone było jako millennium powstania państwa polskiego. To przedstawienie odbyło się także w dniu mojej przysięgi, na którą niespodziewanie przyjechał ze Starej Wsi mój ojciec. Był bardzo dumny, bo chociaż jeden jego syn poszedł do wojska. Kiedy jednak zobaczył mnie, jak śpiewam miłosny duet z żoną dowódcy – kleryk jezuicki – zaniemówił.
Czy faktycznie dali tam Ojcu „popalić”, jak straszył Ojca wartownik w Koszalinie?
Były chwile, że nie pamiętałem, jak się nazywam, dosłownie. Przez trzy – cztery godziny maszerowaliśmy na przykład w deszczu, a kapral, któremu słoń nadepnął na ucho, uczył nas śpiewu, wydzierając się każdemu do ucha. Albo budzono nas kilka razy w nocy i musieliśmy się przeczołgać w terenie, na przykład po wydmach. Po takiej „wycieczce” z butów wylewaliśmy krew zmieszaną z piachem.
Nie było więc łatwo, ale były i jaśniejsze dni. Pamiętam, że przed pierwszym Bożym Narodzeniem dostałem paczkę żywnościową z Krakowa od ojca Zbigniewa Zalewskiego SJ, który był w tym czasie bardzo chory i częściowo sparaliżowany. Po przyjeździe do Krakowa na studia opiekowaliśmy się nim. I potem, na te nasze pierwsze święta w wojsku, ojciec Zalewski każdemu – dwudziestu kilku klerykom – przesłał paczki z opłatkiem, jabłkami, jakimś ciastem. To było coś niesamowitego. Wspominam to do dziś, bo ojciec Zalewski był w tym czasie umierający. Nie doczekał już następnego Bożego Narodzenia. Zmarł w listopadzie 1965 roku.
Jak przyszła ta paczka, dowódca mnie zawołał i powiedział, że mogę jechać na święta do domu, bo nie chcą mieć w jednostce żadnych kolęd, a ja, jako kleryk, mógłbym chcieć te kolędy śpiewać. Dostałem wtedy pięć dni urlopu. Nie dojechałem na Wigilię. Dotarłem do domu tuż po Pasterce.
Kiedy wróciłem, czekało na mnie przeniesienie do Szczecina. Dowódca nawet trochę się buntował, wysłał protest do dywizji, potem do Ministerstwa Obrony Narodowej, ale nic to nie dało. Z ministerstwa przyszła taka odpowiedź, że od razu wsadzili mnie do gazika i zawieźli na dworzec na pociąg do Szczecina. Dojechałem tam w nocy i pierwszą osobą, którą spotkałem, był kolega z roku Ludwik Ryba SJ. Było nas tam siedmiu, między innymi Czesław Kozłowski SJ, Herbert Paweł Krawczyk SJ, Kazimierz Wójt SJ.
Co to była za jednostka?
To była kompania saperów w 41. Pułku Piechoty. Panowały tam o wiele lepsze warunki bytowe niż w Unieściu. Zostaliśmy rozdzieleni do siedmioosobowych drużyn. Część drużyny to byli klerycy, a część polityczni, którzy mieli za zadanie dać nam zdrowo popalić i indoktrynować nas. Wykładali nam na przykład filozofię marksistowską albo marksistowską ekonomię polityczną, ale między nami był wspomniany wcześniej Kaziu Wójt, który miał już za sobą studia filozoficzne, i on nie bał się naszych „nauczycieli” przycisnąć do muru. Kolejni partyjni wymiękali przy nim. Nie potrafili odpowiedzieć na nasze pytania i wycofywali się.
Raz zawołał mnie dowódca plutonu, ekskleryk w stopniu porucznika, i zapytał: „Co wy tu, Słowik, robicie? Przecież jesteście inteligentni, macie maturę, moglibyście studiować medycynę, prawo, cokolwiek i gdziekolwiek zechcecie. Damy wam mieszkanie, parę złotych na początek. Wystarczy tylko jedno słowo, że nie wracacie do zakonu”.
Co Ojciec odpowiedział?
Że mnie to nie interesuje. Ale były też inne formy nacisku. Kiedyś po jakichś ciężkich ćwiczeniach przychodzi do nas politruk i mówi: „Zasłużyliście na odpoczynek. Zabieramy was do kasyna wojskowego. Będzie porządny obiad, kino, dziewczynki, tańce…”. Kto jest za, niech wystąpi. Wystąpili prawie wszyscy, ale ktoś z tyłu syknął: „Przecież dziś Popielec”. Klerycy od razu zrobili krok w tył, a razem z nami także kilku innych żołnierzy.
Albo inna sytuacja. Na poligonie podczas strzelania udało mi się trafić trzydzieści punktów na trzydzieści możliwych. Z marszu dostawało się za to pięć dni urlopu. Ja nie dostałem nic, nawet pochwały na apelu. Ale i oni nie mieli z nami łatwo. Mówiłem już o naszych filozoficznych dyskusjach. Raz w tygodniu w kompanijnej świetlicy odbywały się zebrania członków partii. Należeli do niej wszyscy nasi świeccy towarzysze broni. Ludwik Ryba poszedł któregoś dnia na ich zebranie. Zapytany przez zdziwionego politruka, po co przyszedł, powiedział: „Czy to jest zebranie zamknięte?”. „Nie” – usłyszał. „Więc mam prawo tu być” – odpowiedział i usiadł. Nie wiedzieli, co z nim zrobić.
Później – skoro członkowie partii mogli się regularnie spotykać – zdecydowaliśmy w wolnym czasie zorganizować sobie kleryckie zebranie w tej samej świetlicy. Z kilku zgromadzeń zakonnych i trzech seminariów diecezjalnych było nas w tej kompanii blisko sześćdziesięciu. Mnie w sam raz przypadła rola prowadzącego. Zaczęliśmy wspominać seminaryjne, spokojne czasy, ale bardzo szybko pojawili się w drzwiach wszyscy trzej oficerowie polityczni z pełnym zdziwienia pytaniem: „Co wy tu robicie?”. „Zapraszamy – odpowiedziałem – zapraszamy do udziału. Nie mamy nic do ukrycia. Omawiamy nasze kleryckie sprawy”. Potem nie było już ani zebrań partyjnych, ani kleryckich.
Wspomina Ojciec przełożonych wojskowych i politruków. A jak zachowywali się w stosunku do was zwykli żołnierze?
Nie od razu, ale z czasem zżyliśmy się. Bardzo szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Dzieliliśmy wspólną służbę i to wspólne doświadczenie jakoś nas łączyło, uczyło solidarności. Nie kwestionowaliśmy ich przynależności do partii, bo wszyscy oprócz nas do niej należeli, ale bywało, że odbywały się „dyskusje natury ideologicznej”. Pamiętam, że kiedyś jeden z żołnierzy zaczął nadawać na jakiegoś księdza, że był okropny, że źle traktował ludzi. Ja na to: „To jeszcze nic. Niedaleko mojej wsi był na parafii ksiądz. Ten to dopiero… Biskup musiał interweniować”. A potem zapytałem, czy w partii wszyscy są doskonali. Powoli kończyły się tego typu zaczepki.
Służba wojskowa trwała wtedy dwa lata.
Szczęśliwie dotrwaliśmy do końca. W tym czasie rozgłoszono „na mieście”, że w 41. Pułku byli klerycy, ale wszyscy już wystąpili. Chcieliśmy zademonstrować, że to nieprawda. Wymyśliliśmy więc, że gdy nas zwolnią do cywila, grupą przejdziemy w sutannach przez całą jednostkę i udamy się do szczecińskiego Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa, gdzie miała się odbyć wspólna pożegnalna Msza święta. Szczecińscy stoczniowcy obiecali wziąć w niej udział. Ale nie udało się. Doszło do politruków, że szykujemy jakąś klerycką zadymę, i nie pozwolono nam wyjść razem. Całą kompanię – sto dwadzieścia osób – wypuszczali w ciągu dwóch tygodni. Byłem przez to w wojsku jedenaście dni dłużej, niż powinienem.
Czy ten czas uważa Ojciec za zupełnie stracony?
Z jednej strony była to w jakimś sensie strata, przerwa w życiorysie. Z drugiej jednak, była to też dokonała szkoła życia. Można powiedzieć, że był to czas mojego rzeczywistego dojrzewania. Po powrocie z wojska i krótkim okresie wątpliwości podjąłem świadomą i dojrzałą decyzję.
Przeszliśmy najpierw przez „kwarantannę” – dwutygodniowe rekolekcje w Kaliszu, a po powrocie do Krakowa rozpoczęliśmy studia filozofii. Dla mnie był to okres wzmożonych wątpliwości, bo w moim przekonaniu księdzem mógł zostać tylko ktoś idealny, a za takiego się nie uważałem. Chodziłem z tymi wątpliwościami do ojca duchownego, którym był Władysław Mrożek SJ. Przez kilkanaście tygodni niemal codziennie próbowałem go przekonać, że się nie nadaję, że powinienem odejść, a on cierpliwie słuchał i ze stoickim spokojem konkludował: „Wiesz co, nie przekonałeś mnie”.
Ostatecznie do odejścia nie przekonałem też samego siebie. W tym samym czasie ojciec prowincjał Stanisław Nawrocki SJ apelował do młodych jezuitów, by zgłaszali się do pracy na misjach, ponieważ jezuici proszą o pomoc w wielu częściach świata. Zgłosiłem się do Australii. Był to rok 1966, a wyjechałem w 1970, jeszcze jako kleryk. Święcenia przyjąłem w 1973 roku już w Melbourne z rąk kard. Karola Wojtyły. Dziesięć lat później, kiedy byłem w Rzymie z osiemdziesięcioosobową grupą polskich pielgrzymów, podczas prywatnej audiencji Jan Paweł II na mój widok wołał do pielgrzymów: „Szanujcie go, bo ja go wam wyświęciłem”.
Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, ZIMA 73/2012
© 1996–2012 www.mateusz.pl