www.mateusz.pl/wam/zd

ŻYCIE DUCHOWE, LATO 71/2012

Kościół zawsze ten sam

Henri de Lubac SJ

 

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, LATO 71/2012

Mówi się wiele o „Kościele Soboru Watykańskiego II”. Mówi się także o „Kościele Piusa X”, „Kościele Trydenckim” czy „Kościele Pawła VI”. Pojawia się tu pewne nadużycie językowe. Jest to rodzaj akcentowania braku ciągłości, wyolbrzymiania go czy nawet insynuowania zerwań, uwypuklania cech potencjalnych, drugorzędnych, ze szkodą dla tego, co najistotniejsze, co trwa. Oznacza to zapominanie, że Sobory i Papieże, w samym sprawowaniu władzy, są jedynie sługami tradycji chrześcijańskiej. Znam tylko jeden Kościół, Kościół zawsze ten sam, Kościół Jezusa Chrystusa, Kościół Apostołów, którego historia jest z pewnością burzliwa, ale który odnawia się tylko po to, by pozostać sobą.

Inna formuła, która stała się dziś sloganem, okazuje się nie do przyjęcia ze względu na sposób, w jaki się ją rozumie, i wnioski, jakie się wyciąga: mówi się, że „Sobór Watykański II nie jest metą, ale punktem wyjścia”. Oczywiście, jest to punkt wyjścia w tym znaczeniu, że teksty zostały przygotowane, by je wprowadzać w życie i by przynosiły owoc, czasami niespodziewany. Z jednej strony nie są one absolutnym punktem wyjścia, to jest anulującym dziewiętnaście wieków tradycji, którą przedłużają; z drugiej strony byłoby zdradą Soboru uważanie go za drzwi otwarte na coś innego i praktyczne zanegowanie go w jego duchu i literze pod pretekstem, jak się to czasem mówi, „pójścia dalej”.

Odtąd nie zważa się już na treść Soboru; uważa się go za efekt przejściowy transakcji pomiędzy elitą świadomą prawdziwych potrzeb chwili, która nie mogła pociągnąć za sobą całego stada, i opóźnionymi członkami tego stada. Poczytuje się mu za zasługę to, że „zrobił wyłom”, że „zapoczątkował przemianę”.

I kolejne całkowicie przesadne sformułowanie. Lumen gentium miałaby dokonać „kopernikańskiej rewolucji”, definiując Kościół jako „lud Boży”, podczas gdy dotąd uważano go za hierarchię. To zły stereotyp; w tych upraszczających słowach kryje się błąd natury historycznej. Formuła wylansowana została jako tryumfalny okrzyk teologów, którzy wyobrażali sobie niewinnie, że odegrali większą rolę, niż miało to rzeczywiście miejsce, i którzy zatracili poczucie proporcji.

Z jednej strony, od wieków, najbardziej rozpowszechnione definicje – zarówno w wielkich traktatach, jak i w małych katechizmach – charakteryzują Kościół jako wspólnotę wierzących pozostającą w jedności ze swym biskupem, a przez niego z papieżem, i tworzącą w ten sposób społeczność jedną i powszechną. Nie była to oczywiście wyczerpująca definicja (zresztą Sobór takiej nie stworzył), ale Sobór Watykański II nie odwrócił jej. Z drugiej strony, nie jest prawdą, że Sobór „zdefiniował” Kościół jako lud Boży. Lumen gentium naucza najpierw (i długo), że Kościół jest tajemnicą, tak że wszelka próba definicji zredukowanej do formułki odziera ją z jej najistotniejszych aspektów. Wyjaśnia następnie, że rzeczywistość Kościoła wyraża się w Piśmie przez obrazy, pośród których obraz „Ciała Chrystusa” zajmuje uprzywilejowane miejsce. Dopiero później przechodzi do obrazu „ludu Bożego”, który dostarczy jej głównej perspektywy, ale nie rozumie tego „ludu” w sensie czasowym, etnicznym, społecznym czy politycznym, i nie pojmuje go też jako niezróżnicowanej masy. W kolejnych rozdziałach analizuje różne elementy tego „ludu”, mówiąc o pasterzach, czyli o biskupach pozostających w jedności z papieżem i wspomaganych przez kapłanów, a potem świeckich. Nic w tym rewolucyjnego.

Powiedziano też, że „Sobór dokonał bardzo głębokiej zmiany w teologii Kościoła, gdyż odrzucił najpierw jego definicję jako społeczeństwa hierarchicznego, a określił go przede wszystkim jako lud”. Tak głęboka zmiana dokonana w konstytucji dogmatycznej mogłaby być jedynie zdradą wiary Kościoła, a podobne nadużycia językowe mogłyby stać się jedynie argumentem dla integrystów utrzymujących, że Sobór Watykański II popadł w herezję. W rzeczywistości, jeżeli mówi się w szerokim sensie o ”definicji”, należy powiedzieć, że sobór najpierw zdefiniował Kościół jako Ciało Chrystusa, precyzując przede wszystkim, że jest on tajemnicą i że żaden koncept, żaden obraz nie wystarczy, by wyrazić tę tajemnicę. Zapomina się też, że mówienie o ludzie Bożym nie oznacza „definiowania Kościoła jako lud”; pominięcie „Boga” w tej formule jest czymś poważnym – oczywiście nie dlatego, że jej autor, biskup, chciał Go wykluczyć – ale dlatego, że trzymając się słowa „lud”, nie sugeruje się już pojmowania go w sensie analogicznym i specyficznym, jak ma to miejsce w języku chrześcijańskim (jednocześnie w ciągłości i w opozycji do dawnego ludu Izraela). A zacytowane powyżej zdanie sugeruje nieuchronnie coś przeciwnego niż to, co mówi Sobór, i przeciwnego niż porządek, w którym to mówi.

Przypominają mi się dwie opinie. Jedna – bardzo szczerego protestanckiego pastora, który powiedział mi kiedyś: „Wy, katolicy, zdradziliście prawdę, ale macie Kościół, jedyny Kościół”. Druga – prawosławnego dostojnika, który – powiedziawszy mi: „Musi dojść do jedności chrześcijan i jest oczywiste, że może się ona urzeczywistnić jedynie wokół rzymskiego papieża” – dodał smutnym głosem: „Jesteśmy jednak zdezorientowani, widząc, że autorytet papieża jest dziś kontestowany wewnątrz katolicyzmu; to bardzo opóźni jedność”.

„Jestem przerażony – pisze pewien biskup – stwierdzając łatwość, z jaką ktokolwiek może napisać cokolwiek o kwestiach dotykających samej substancji naszej Wiary i istotowej struktury Kościoła, prowokując jedynie «ostrożne» oceny, potęgujące jeszcze zamęt u chrześcijan, którzy chcą pozostać wierni”. […]

Przyjęliśmy aggiornamento otwartym sercem. Czekaliśmy na nie, spodziewaliśmy się go. Wielu z nas uczestniczyło w przygotowaniu go, przed Soborem i w czasie Soboru. Wielu ze swej strony było gotowych, już nazajutrz po zakończeniu Soboru, zacząć go urzeczywistniać, nie szczędząc sił. Myśleli, że mimo trudności, jakie zakładało to zadanie, znajdą oparcie w wielkim zbiorowym wysiłku, o jaki proszono. Do „tak”, które mówili Soborowi – i którego nie przestają mówić – musieli (by pozostać mu wierni) dodać „nie” powiedziane wypaczeniom, które po Soborze nastąpiły – „nie” coraz bardziej zdecydowane, w miarę jak potęgowały się wypaczenia.

Nie chodzi więc – jak się to czasami mówi w sposób banalny, lecz niezgodny z prawdą – o rozdźwięk lub przeciwstawienie nieśmiałych zuchwałym, umiarkowanych nieumiarkowanym, śmiałych, którzy zbytnio się spieszą, ostrożnym, którzy idą za wolno, itd. Chodzi bardzo wyraźnie o odrzucenie wypaczenia. Chodzi o odrzucenie zdrady. Bo Sobór jest zdradzany: zarówno w duchu, jak i w literze. To, co dzieje się aktualnie w Kościele, we Francji, i co pociąga nawet (w zaślepieniu) niektórych biskupów i przełożonych, jest przeciwieństwem tego, co proponował Sobór.

W czasie, gdy biskupi byli zgromadzeni w Rzymie wokół papieża, w czasie, gdy wypracowywane były wielkie teksty soborowe, organizowały się ugrupowania o podobnych zamierzeniach. Konstytuowała się partia, a po niej całe ożywienie okołosoborowe. Jak zawsze w podobnych wypadkach, większość z tych, którzy wciągnięci zostali w to poruszenie, nie widziała albo słabo widziała, dokąd ich prowadzono. Jednak zdecydowane umysły wiedziały, czego chcą – radykalnej „przemiany”, to znaczy sekularyzacji Kościoła, apostazji, bo takie jest jej prawdziwe imię. To właśnie apostazja kryje się pod kolejnymi blichtrami „ducha Soboru”, „sekularyzacji”, „pluralizmu” itd. W miarę upływu lat hipokryzja ustępuje cynizmowi, a i tak są jeszcze oczy, które nie chcą widzieć.

 

Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, LATO 71/2012

 

 

 

© 1996–2012 www.mateusz.pl