Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, WIOSNA 46/2006 |
Od blisko dwudziestu lat jest Ksiądz misjonarzem. Czy od początku swojego powołania myślał Ksiądz o pracy misyjnej?
Moje powołanie rodziło się powoli, od czasów szkoły średniej. Po pierwszej klasie technikum zaczęło przybierać realne kształty, ponieważ wówczas bardzo interesowałem się różnymi zgromadzeniami, zbierałem informacje, szukałem dla siebie najlepszego miejsca. Kiedy przyszły wakacje, na jeden dzień wyjechałem z Ostrowa Wielkopolskiego do Poznania z adresami kilku zgromadzeń, które otrzymałem od zaprzyjaźnionego księdza. Byłem w każdym ze wskazanych miejsc, ale właściwy adres znalazłem zupełnie przypadkowo w kościele niedaleko dworca w Poznaniu, gdzie przed powrotem do domu chciałem przez chwilę się pomodlić. Tam w kruchcie zobaczyłem adres Zgromadzenia Księży Misjonarzy… Tak to się wszystko zaczęło. Miałem zamiar od razu rzucić szkołę, ale doradzono mi, bym skończył technikum i zdał maturę. Tak też uczyniłem – nadal chodziłem do szkoły, a w czasie wakacji uczestniczyłem w rekolekcjach organizowanych przez księży misjonarzy w Krakowie. To był czas rozeznawania podjętej decyzji i utwierdzania się w niej.
Czy po ukończeniu studiów i święceniach kapłańskich od razu wyjechał Ksiądz na Madagaskar?
Niestety, nie od razu, chociaż zarówno ja, jak i pozostali bracia z mojego rocznika bardzo tego pragnęliśmy. Przez pierwszy rok pracowałem jednak w Polsce, w parafii Najświętszej Marii Panny Różańcowej w Pabianicach. Dopiero po roku dostałem pozwolenie na wyjazd na Madagaskar, choć prosiłem o placówkę w Zairze.
To zakonna metoda utrwalania posłuszeństwa…
Można to tak określić. Jednak nigdy nie żałowałem, że tak właśnie się stało.
Na Madagaskarze pracował Ksiądz jedenaście lat. Jak wyglądały tam początki pracy misyjnej?
Zanim wyjechałem na misje, przez dziesięć miesięcy, we Francji, uczyłem się francuskiego i dopiero po kursie językowym mogłem wyjechać na Madagaskar. Tam z kolei przez pierwsze trzy miesiące uczyłem się języka malgaskiego. Kurs trwał dłużej, ale musiałem przerwać naukę ze względu na konieczność objęcia placówki w Farafanganie na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy. Tam od razu zacząłem pracę w seminarium, a podczas weekendów pomagałem w swojej przyszłej parafii oddalonej od Farafangany o 75 km. Oczywiście, chciałem od razu rozpocząć swoją działalność misyjną w buszu, ale jeszcze przez dwa lata pracowałem w seminarium. Po upływie tego czasu objąłem parafię Vondrozo – Karianga (diecezja Farafangana), gdzie przebywałem do końca mojego pobytu na Madagaskarze.
Czy to był ten busz, do którego było Księdzu tak pilno?
Tak, i muszę powiedzieć, że pierwszy rok pracy tam był bardzo trudny ze względu na to, że wszystko robiłem sam. Moja parafia obejmowała piętnaście wiosek, dlatego prowadzenie w nich duszpasterstwa wymagało sprawnej organizacji. Miałem też problem, ponieważ nieco inaczej pojmowałem pracę na misjach niż moi poprzednicy i przyzwyczajeni przez nich do pewnego stylu duszpasterskiego mieszkańcy wiosek. Księża, którzy pracowali tam wcześniej, skupiali się na sprawach socjalnych – objeżdżali wszystkie podległe im wioski i rozdawali żywność, lekarstwa, ubrania. Ja byłem temu przeciwny.
Dlaczego?!
Po pierwsze, do końca nie zdawałem sobie sprawy z rzeczywiście trudnej sytuacji tych ludzi. Uważałem, że rozdawanie różnych dóbr prowadzi do niepotrzebnych konfliktów i pretensji. Poza tym zdarzały się przypadki, że otrzymane rzeczy, na przykład lekarstwa, trafiały nie do najbardziej potrzebujących, tylko do sprytnych, którzy je potem po prostu sprzedawali. Dlatego miałem do tego typu działalności nieco ambiwalentny stosunek. Swoją misję pojmowałem przede wszystkim jako głoszenie słowa Bożego. To był z mojej strony niepoprawny idealizm, który sprawiał, że z wiosek często wyjeżdżałem głodny, bo na wizytację konkretnych miejscowości zabierałem tylko mszał, kielich, wino, śpiwór i moskitierę. Nie brałem ze sobą jedzenia. Oczekiwałem, że zostanę nakarmiony na miejscu. To była dla mnie nauczka…
Malgasze nagle stracili możliwość korzystania z zapomogi. Jak to odebrali?
Oczywiście buntowali się, mieli pretensje i ciągle tej zapomogi oczekiwali. Nie przyjmowali do wiadomości mojego tłumaczenia, że niczego nie posiadam. Mieli własną teorię na ten temat, według której każdy biały człowiek ma pieniądze. Ja jednak wychodziłem z założenia, że ludzie powinni przychodzić do kościoła przede wszystkim dla słowa Bożego, a nie kierowani chęcią osiągnięcia jakichś korzyści materialnych.
Jak zatem wyglądała Księdza posługa duszpasterska?
W czasie wizytacji każdej wiosce chciałem poświęcić przynajmniej jeden dzień. Kiedy przybywałem na miejsce, wszystkich mieszkańców o mojej obecności informowały bijące dzwony. Na drugi dzień od rana zaczynałem pracę: Msza św., katecheza, spowiedź, przygotowanie do sakramentów, odwiedzanie chorych. Jeżeli wioska była większa, zostawałem tam nieco dłużej. To „tournée” po parafii trwało miesiąc, czasem półtora. Kiedy wracałem do Farafangany, chleb był dla mnie jak czekolada, bo podczas wizytacji jadłem tylko ryż lub maniok z dodatkami.
Czy na Madagaskarze żyje dużo katolików?
Około 25-30 procent Malgaszy to katolicy. Podobną liczbę stanowią protestanci. Pozostali mieszkańcy Madagaskaru to albo muzułmanie, albo wyznawcy wiary w miejscowe bóstwa.
Po jedenastu latach pracy na Madagaskarze wyjechał Ksiądz do Boliwii. Dlaczego?
Kilkanaście lat temu Kościół katolicki chciał ożywić działalność misyjną, zakładając placówki w nowych miejscach, m.in. w Boliwii, Chinach, na Wyspach Salomona. W związku z tym poszczególne zgromadzenia otrzymały zaproszenie, by włączyć się w tę działalność. Ja również, tak jak wszyscy współbracia z mego zgromadzenia, dostałem list z Rzymu od Ojca Generała z pytaniem, czy nie chciałbym wyjechać do pracy na terenie nowej misji. Byłem na Madagaskarze już jedenasty rok. W tym czasie wielu rdzennych mieszkańców ukończyło nasze seminarium, zgromadzenie wysłało nawet jednego Malgasza na misje do Mozambiku. Doszedłem do wniosku, że wśród Malgaszów nie jest najgorzej, jeżeli chodzi o powołania do pracy duszpasterskiej, więc moją misję uważałem za wypełnioną. Wychodzę bowiem z założenia, że Madagaskar jest dla Malgaszów, Boliwia dla Boliwijczyków. Misjonarze mają pomóc w rozwinięciu ich powołań, a później winni wyruszyć na nowe miejsce i rozpocząć swoją pracę wśród innych ludzi. Poza tym zbyt długa obecność księdza w jednej parafii nie jest dobra ani dla duszpasterza, ani dla jego wiernych. I to dotyczy nie tylko pracy na misjach. Człowiek zaczyna się przyzwyczajać, „urządzać gniazdko”… Wówczas potrzebna jest odnowa. Poprosiłem więc o przeniesienie do Chin.
Jednak od siedmiu lat pracuje Ksiądz w Boliwii. Czy praca na misjach w Ameryce Południowej różni się od pracy na Madagaskarze?
Inne są przede wszystkim warunki klimatyczne i geograficzne. Przed wyjazdem do Ameryki Południowej konsultowałem się z lekarzem, czy moje zdrowie pozwoli mi na pracę na wysokości ponad trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Ze względu na tę wysokość misje w Boliwii uważane są przez moich współbraci za jedne z najtrudniejszych. Teraz moja parafia obejmuje wioski nawet na wysokości prawie czterech tysięcy metrów nad poziomem morza.
Praca w Boliwii nieco różni się od tej na Madagaskarze także ze względu na czynniki kulturowe. Obecnie moimi parafianami są Ajmarowie, Indianie o starożytnych korzeniach, których przodkowie stworzyli w przeszłości kulturę stojącą na wysokim poziomie. To ludzie o specyficznej mentalności i poglądach, są bardzo nieufni i podejrzliwi. Do obcych, także do misjonarzy, podchodzą z rezerwą. Na początku musiałem więc wykazać się inicjatywą i samozaparciem, by udało mi się z nimi nawiązać kontakt. Było to utrudnione także z tego względu, że Ajmarowie nawet między sobą nie mają dobrego kontaktu. W okolicach Cochabamby mieszkańców wiosek dzielą niewielkie płotki. Ajmarowie w niektórych wioskach, jak na przykład Mocomoco, mają mury na półtora metra. Ludzie nie widzą, co dzieje się u sąsiada. Gości przyjmuje się przy bramie, a nie w domu. Widać to już w mieście El Alto. Malgasze byli biedniejsi od obecnych moich parafian, ale z pewnością byli bogatsi duchowo. Ajmarowie pod względem duchowym są bardziej ograniczeni.
Do pracy na Madagaskarze byłem także lepiej przygotowany, ponieważ przed objęciem parafii uczyłem się nie tylko języka francuskiego, ale i malgaskiego, z tego względu, że Malgasze z buszu po prostu nie znają francuskiego. Kiedy przyjechałem do Boliwii, nacisk położono przede wszystkim na hiszpański, a przecież dla misjonarza ważne jest, by znał język ludzi, do których zostaje posłany. To jest istotne dla jego posługi. Jak spowiadać ludzi i sprawić, by spowiedź, do której przystępują, naprawdę dotykała ich serca, bez znajomości języka? Jeśli misjonarz rzeczywiście chce zbliżyć się do człowieka, musi znać jego język. To ułatwia kontakt, zmniejsza dystans i bardzo pomaga w pracy duszpasterskiej. Poza tym sami mieszkańcy zwracają na to uwagę, dla nich też to jest ważne. Często spotykam się z zarzutem Indian: „Dlaczego ksiądz nie mówi w ajmara?”.
Praca na Madagaskarze i w Boliwii to więc dwa zupełnie różne doświadczenia...
Rzeczywiście – Madagaskar i Boliwia to dwie różne rzeczywistości. Jednak w istocie działalność misyjna pozostaje zawsze podobna. Trzeba tylko poznać dobrze ludzi, do których zostaliśmy posłani i nauczyć się z nimi współpracować tak, aby ich kulturę niejako wszczepić w chrześcijaństwo. Należy jednak uważać, by w ramach inkulturyzacji nie posunąć się za daleko. Czasami bowiem w tym dążeniu do zbliżenia można przesadzić. Pojawiają się wówczas różne paradoksalne wręcz pomysły ze strony miejscowego kleru, jak chociażby używanie podczas Mszy św. ryżowej czy kokainowej hostii.
Czego nauczył Księdza pobyt na misjach?
Muszę przyznać, że na początku mojej pracy misyjnej musiałem przede wszystkim nauczyć się nieco innego podejścia do czasu. Malgasze i Boliwijczycy zawsze mają czas, a punktualność nie jest przez nich postrzegana jako przejaw dobrego wychowania. W ich kulturze nie ma czegoś takiego, jak umówienie się na konkretną godzinę, co dla nas, Polaków czy w ogóle Europejczyków, jest czymś normalnym, czymś, co pozwala nam sprawnie organizować dzień. Moich parafian – tych na Madagaskarze czy obecnych – czas w żaden sposób nie ogranicza. Jeśli czegoś nie zrobią dziś, zrobią to jutro albo pojutrze. Malgasze często powtarzają „angamba” – być może. Wielokrotnie zdarzało się, że kiedy zapraszałem ich na jakieś spotkanie, mówili właśnie „być może”. To dawało im pewien margines swobody, a ja nawet nie mogłem się na nich obrażać za niesłowność, bo przecież niczego mi nie obiecywali. W Boliwii jest trochę inaczej – Ajmarowie – owszem – mówią „tak”, ale często nie przychodzą...
Kiedy nauczyłem się nieco innego podejścia do czasu, zmienił się także mój stosunek do własnej pracy. Na początku planowałem dzień, ustalałem, co kiedy robię, i konsekwentnie starałem się tego trzymać. Gdy ktoś mi w tym przeszkadzał, bo chciał na przykład porozmawiać, byłem bardzo zły. Z czasem jednak nabrałem do mojej pracy dystansu, chociaż muszę przyznać, że nie było to dla mnie łatwe. Na Madagaskarze, kiedy ktoś mnie odwiedzał, często nie miał żadnego konkretnego problemu, którym chciałby się podzielić ze swoim duszpasterzem. Wizyta niejednokrotnie polegała na siedzeniu i piciu herbaty. Mnie to trochę denerwowało, bo przez cały czas myślałem o tym, że już dawno skończyłbym w tym czasie pracę, którą ze względu na gości musiałem odłożyć. W końcu jednak zrozumiałem, że skoro oni mają czas, to ja, jako ich duszpasterz, także go muszę mieć.
A czego nauczył Księdza pobyt w Boliwii?
Kiedy przyjechałem do Boliwii, zaskoczeniem dla mnie, wręcz szokiem, był sposób przeżywania pobożności maryjnej. W kościele najważniejsze było nie tabernakulum i Najświętszy Sakrament, ale wystrojona „laleczka”, w której mieszkańcy wioski adorowali Maryję. Nikt nie prosił o Mszę św., spowiedź. Najważniejsza była owa „laleczka”. Dla mnie było to niezrozumiałe i nawet mnie to złościło. Ajmarowie nauczyli mnie jednak szacunku do swojej kultury, akceptacji dla religijności innej niż moja. Dzięki nim zrozumiałem, że jestem w Boliwii i Kościół boliwijski nie może być taki, jak w Polsce ani taki, jak na Madagaskarze. Nauczyłem się szacunku dla nich, ale też zacząłem wymagać tego szacunku dla siebie. Myślę, że w spotkaniu dwóch kultur to jest ważne.
Wyjechałem na misje już jako kapłan znający polski sposób przeżywania religijności. Zdawałem sobie sprawę, że będę w jakiś sposób na tej religijności budował swoją pracę. To zrozumiałe. Trzeba jednak pamiętać, że tak naprawdę Kościół katolicki nie jest polski i nie możemy poprzestawać tylko na naszych rodzimych doświadczeniach. Przyjeżdżamy na misje do obcego kraju, który ma zupełnie inną kulturę, i musimy się jej nauczyć, zaaprobować ją, czy się nam to podoba, czy nie. Takiej lekcji na początku mojej pracy misyjnej na Madagaskarze udzielił mi mój współbrat, który na misjach przebywał już dwadzieścia pięć lat. Mówił do mnie: „Ucz się, obserwuj, bez tego nic nie zdziałasz”. Dziś ja sam mogę potwierdzić jego słowa. Każdy misjonarz chce przede wszystkim dawać, ewangelizować, robić coś pożytecznego i w jego przekonaniu ważnego. To jest piękne. Trzeba jednak pamiętać, że tak naprawdę na początku wiele musi się sam nauczyć, obserwując i poznając swoich parafian.
Jak Ksiądz ocenia misyjność Kościoła w Polsce?
Jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Moi znajomi w Polsce pracę misyjną traktują jako doskonałą okazję do wypraw turystycznych. Mówią: „Dużo zwiedziłeś, wiele zobaczyłeś”, a przecież ja nie czuję się księdzem-turystą. Myślę, że wpływ na takie postrzeganie pracy misjonarza miał także fakt długoletniej izolacji i zamknięcia Polaków, braku możliwości wyjazdu za granicę. Teraz to zaczyna się zmieniać. Polacy wyjeżdżają za granicę na wakacje, także w tak odległe miejsca jak Boliwia.
Świadomość wiernych w dużej mierze zależy także od tego, jaka jest atmosfera misyjna w danej parafii. Są parafie, w których o misjach pamięta się tylko w październiku w czasie tak zwanego tygodnia misyjnego. Moim zdaniem każdy katolik winien interesować się sytuacją na misjach prowadzonych przez Kościół nie tylko „od święta”. To jest jego obowiązek jako członka tej samej wspólnoty. Ma także prawo, na przykład, do rozliczania misjonarzy z przekazywanych im pieniędzy. Według mnie tej troski o misje brakuje w Polsce. Tylko nieliczne parafie naprawdę zaangażowane są w dzieło misyjne.
Czy nie jest to także spowodowane niską świadomością misyjną księży? Tak naprawdę to właśnie oni kształtują stosunek wiernych do misji, tworzą tę „misyjną atmosferę”, o której Ksiądz mówił.
Z pewnością wśród księży brakuje misyjnego zaangażowania, a wiele od niego zależy. Cenne są inicjatywy zapraszania księży misjonarzy do parafii, by mogli wygłosić kazanie, spotkać się z dziećmi, z młodzieżą, podzielić się swoim misyjnym doświadczeniem, problemami, ale także radością i satysfakcją, które ta praca daje. Po takich spotkaniach ludzie często proszą o adres, ofiarują modlitwę, pomoc materialną.
Jak, Księdza zdaniem, można pobudzać misyjność Kościoła w naszym kraju?
Ważne jest, by o misjach w Kościele mówić już najmłodszym jego członkom – dzieciom. Propagując wśród nich idee pracy na misjach, wykształca się pewną wrażliwość misyjną, pobudza do odpowiedzialności za misje. Na temat misji trzeba po prostu rozmawiać. Jeżeli tego zabraknie, misjonarz pozostanie turystą lub księdzem, który jeździ po parafiach i zbiera pieniądze. Jestem prawie dwadzieścia lat misjonarzem, ale proszę mi wierzyć – jeszcze nigdy w Polsce o nic nie prosiłem. Chociaż niemało od naszego lokalnego Kościoła już otrzymałem. Natomiast zawsze chętnie daję świadectwo o mojej pracy misyjnej. Dzielenie się z innymi swoim doświadczeniem pracy na misjach postrzegam jako obowiązek.
Ważne jest także, moim zdaniem, misyjne wychowywanie w seminariach duchownych. Czy klerycy są dobrze przygotowywani do pracy na misjach?
W seminarium jest dużo teorii, a mało praktyki. Klerycy tak naprawdę poznają jedynie historię Kościoła misyjnego i wielkich misjonarzy. Przyznam się, że myślę nawet o napisaniu skryptu, który w jakiś sposób zapełniłby tę lukę. Istotne jest tu pokazanie głębi działalności misyjnej, tego, że misje to nie tylko działalność społeczno-charytatywna, ale przede wszystkim ewangelizacja. To wydaje się oczywiste, ale w praktyce często gdzieś się rozmywa i zatraca.
Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, WIOSNA 46/2006
© 1996–2006 www.mateusz.pl