Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, ZIMA 41/2005 |
Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z Bogiem?
Było ono dla mnie ważne i przełomowe. Zdarzyło się we wczesnym dzieciństwie, okresie, kiedy człowiek kształtuje się na resztę życia. Miałam trudne dzieciństwo. Myślę, że na początku Bóg nie istniał w nim wcale, raczej piekło. Wychowywałam się w mieszkaniu wciąż nawiedzanym przez ludzi zdesperowanych po wojnie. Na warszawskiej Pradze panowała wtedy mroczna atmosfera, w której mogłam zaginąć, gdyby na horyzoncie nie pojawiła się moja babcia. Postanowiła zabrać trzyletnią Stasię do kościoła.
Wszyscy w rodzinie bardzo się zdziwili, gdyż uważali, że tak niesforne i dzikie dziecko, jakim byłam, nie potrafi się tam odpowiednio zachować. Uznano pomysł za niewłaściwy, babcia jednak we mnie uwierzyła. Sądzę, że rozumiałam, co mówią, i może działając na przekór, a może przez fascynację tym miejscem, byłam grzeczna. W kościele po raz pierwszy w życiu zobaczyłam coś tak pięknego, jasnego, kolorowego, pełnego światła, innego niż zniszczona Praga z ciemnymi podwórkami. Byłam świadkiem misterium, które zaczęło się odbywać przed moimi oczami. Wdrapałam się na schody od ambony, aby móc wszystko widzieć. Nie rozrabiałam, bo po pierwsze bardzo mi się tam podobało, a po drugie – miałam niejasne uczucie, jakbym zdawała jakiś egzamin. Do dziś pamiętam panującą wtedy w kościele podniosłą atmosferę, światło, przebieg misterium, księdza w ornacie. Nie pozostały mi w pamięci kadzidła ani sztandary. Była to chyba „zwyczajna” Msza święta, ale dla mnie stanowiła ona pierwsze spotkanie
z Bogiem.
Czy ta przygoda zmieniła się później w trwały związek z Kościołem?
Niedługo potem umarł mój ojciec. Kilka razy zmieniałam miejsca zamieszkania, aż trafiłam (z matką i babcią) do Legionowa pod Warszawą. Miejscowość ta była wtedy zupełną wsią, szczególnie okolice naszego domu. Pamiętam, jak przez położoną w pobliżu łąkę przechodziła procesja. Zjawisko to bardzo mnie zafascynowało. Podobała mi się zwłaszcza pełna falbanek sukienka jednej z dziewczynek. Marzyłam, żeby pójść do Pierwszej Komunii Świętej i mieć podobną sukienkę. Pragnęłam sypać kwiatki, trzymać wstążki, kroczyć obok proporców. Chciałam wejść w życie kościelne, gdyż wydawało mi się piękne i wzniosłe. W tym czasie babcia uczyła mnie pacierza i wielu innych modlitw. Dzięki niej już w wieku 5 lat potrafiłam czytać i pisać.
Nieco później przeniosła się Pani do Warszawy. Czy atmosfera miasta miała wpływ na Pani dalsze życie religijne?
Zamieszkałam na Chłodnej, a kościół przy tej ulicy powojenni parafianie odbudowywali własnymi rękami. My, miejscowe dzieci, nosiłyśmy cegły, z których miała na nowo powstać nawa. W kościele na Chłodnej spotkałam niezwykłą siostrę szarytkę, która uczyła mnie religii. Z religii byłam prymuską. Tak gładko szła mi nauka, że poszłam do Pierwszej Komunii Świętej szybciej niż pozostałe dzieci, bo już w I klasie. Pierwsza Komunia była w moim życiu wielkim wydarzeniem. Przeszłam wszystkie męki spowiedzi. Pamiętam też, że strasznie uważałam, by nie nadgryźć opłatka zębami. Zagrałam w tym czasie dwie role, które zaważyły na całej mojej karierze – postać anioła i (w tym samym przedstawieniu) postać Heroda.
Najpierw grałam anioła. Ponieważ świetnie czytałam i pisałam, wygłaszałam długie tyrady tekstowe, a kolega, który występował jako Herod, przechodząc właśnie mutację, piszczał niemożebnie cienkim głosem. „To ma być Herod?” – huknęłam, a wtedy siostra wyznaczyła mnie również i do tej roli. Podczas jasełek, po zakończeniu występów w roli anioła, za kulisy wpadały moja mama i babcia, podwiązywały mi włosy i już w drugiej części huczałam jako Herod tak groźnie, że dzieci w salce parafialnej płakały ze strachu.
Był to pierwszy moment, kiedy teatr zaczął się w Pani życiu łączyć z religią?
Tak. Miałam wtedy siedem lat. Dużo czasu spędzałam z ową siostrą szarytką. Chodziłam sumiennie na religię. Wiara stała mi się szczególnie bliska. Ponieważ babcia była osobą bardzo wierzącą, nadal zabierała mnie do kościoła. I tak, jak to sobie wcześniej wymarzyłam, sypałam kwiatki w czasie procesji, nosiłam poduszki, w domu zaś dużo się modliłam. Nie opuszczałam nabożeństw.
Pięknym okresem w moim nastoletnim życiu był czas adoracji przy grobie Pana Jezusa. Kilka dziewcząt, w tym ja, klęczało przed grobem w białych zasłonach z tiulu. Trwało to bardzo długo, ale klęczące się zmieniały. A we mnie było tak wielkie umiłowanie Chrystusa, że potrafiłam pozostawać przed grobem na kolanach całymi godzinami, pogrążona w głębokiej kontemplacji. Zdarzało się, że zastępowałam koleżanki. Śmieję się, że dlatego teraz bolą mnie kolana.
Zawsze lubiłam klęczeć, zatapiać się w modlitwie. Wówczas, odgrodzona od świata tiulową zasłoną, przeżywałam ekstazę wywołaną przebywaniem z Chrystusem. Tak się złożyło, że w tym samym czasie wystawialiśmy również sztukę o męce i zmartwychwstaniu Pana Jezusa. Bardzo chciałam zagrać w niej Pana Jezusa, ale ta rola nie przypadła mi w udziale, gdyż po pierwsze byłam za mała – miałam dopiero dwanaście lat, a po drugie – będąc osóbką małą i pękatą, wcale nie przypomiałam Jezusa. Zagrała Go więc wysoka, smukła i starsza ode mnie koleżanka, a ja otrzymałam rolę, której po prostu nie znosiłam (choć wiedziałam, że muszę ją polubić, gdyż mam ją zagrać) – Piłata. Bolało mnie, że gram tego, co umywa ręce, że nie jestem postacią główną.
Zachowała Pani wiarę, będąc dorosłym człowiekiem?
W moim późniejszym życiu następowały różne momenty: odchodziłam od Boga, a potem do Niego powracałam. Zawsze upatrywałam sobie kościół w pobliżu miejsc, gdzie się uczyłam czy pracowałam. Chętnie chodziłam do kościoła, aby zastać tam ciszę i pustkę. Modliłam się z potrzeby serca.
Gdy mieszkałam na Żoliborzu, chodziłam na Msze święte do kościoła św. Stanisława Kostki, zaś ucząc się w Szkole Teatralnej, wybrałam kościół wojskowy przy ul. Długiej, gdzie znajduje się piękna biała figura Matki Boskiej, która podobno jako jedyna ocalała w tej świątyni podczas II wojny światowej. Lubiłam tam klęczeć, niezależnie od tego, czy kraty były zamknięte, czy otwarte, i rozmawiać z Matką Bożą; płakać, kiedy nie wyszły mi egzaminy, i cieszyć się, gdy dobrze je zdałam.
Przez lata wielkim kultem darzyłam Matkę Boską. Kiedyś nawet, na żoliborskim polu, gdzie dziś stoją już domy, wydawało mi się, że widzę Ją nad sobą, ogromną z otwartymi ramionami. Szczególną miłością ukochałam Matkę Bożą Niepokalanego Poczęcia. Do dziś mam w domu malowidło, które Ją przedstawia. Modliłam się do Niej więcej niż do Chrystusa i do Boga. Czułam, że jest mi potrzebna.
Kolejną bardzo ważną dla mnie świątynią w czasie, kiedy pracowałam w Teatrze Współczesnym, był kościół przy placu Zbawiciela, także w Warszawie. Znalazłam w nim Matkę Boską Częstochowską pełną łask, a wokół niej wiele tabliczek. Tam wyprosiłam sobie męża oraz dwoje dzieci: chłopca i dziewczynkę. Potem w tym miejscu wzięłam ślub oraz ochrzciłam dzieci. Po ślubie jednak różnie z moją wiarą bywało. Nie potrafiłam radzić sobie ze sobą.
Kiedy zatem nastąpił w Pani życiu moment całkowitego przewartościowania?
Zdarzyło się to, gdy próbowałam skończyć z alkoholizmem. Jako osobie nietrzeźwej trudno mi było wypełniać jakiekolwiek obowiązki, nie mówiąc już o przychodzeniu do kościoła. A jednak do kościoła chodziłam nawet… nietrzeźwa. Nadal się modliłam, aż wreszcie zrozumiałam, że wszystko w moim życiu zależy od Boga. Umiłowałam Chrystusa. Postać Pana Boga przewartościowałam. Na lekcjach religii uczono nas, że trzeba się Go bać, gdyż jest groźny i karzący. To, że Bóg może nas kochać, było dla mnie prawdziwym odkryciem.
Przyszło też Pani zagrać Boga. Jak wtedy postanowiła Pani Go przedstawić?
Stało się to w sztuce Deprofundis, czyli Księdze Hioba w tłumaczeniu Czesława Miłosza, z Pieśniami Jana Kochanowskiego. Wystąpiłam w niej w 1983 roku, tuż przed moim najgorszym okresem w życiu, w czasie bardzo trudnym. Premiera odbyła się w dniu pogrzebu księdza Jerzego Popiełuszki. Swoim monodramem uczciłam śmierć księdza.
Grałam Hioba, nagrywałam także głosy innych postaci, między innymi jego przyjaciół. Postawiłam sobie za zadanie również nagranie głosu Pana Boga. Zrodził się problem: jak zagrać Stwórcę? W jaki sposób Bóg mówi? – zastanawiałam się. Miałam nawet pomysł, by posłużyć się głosem Gustawa Holoubka lub też innego aktora, ale ostatecznie postanowiłam się z tym uporać sama. Po długich mękach nagrałam głos Pana, osoby ciepłej, dobrej, pełnej troski. Przemawiała przeze mnie postać wyrozumiała i tolerancyjna. Był to Bóg miłości. Wygłaszając tekst, w którym Pan Bóg tak pięknie przemawia do Hioba: Kto mnie obdarował, abym mu oddawał, zrozumiałam wielką samotność Boga. Cokolwiek jest na ziemi, wszystko moje –mówi znowu Bóg, a Hiob przeprasza Go, że się odzywał. Wtedy Stwórca w nagrodę za jego pokorę, postanawia zwrócić mu to, co odebrał. Grając w tej sztuce, zrozumiałam, że Bogu trzeba zaufać.
A to takie trudne?
Jest w ludziach niesamowity brak wiary. Często myślę o tym, jakby to było, gdyby Pan Jezus pojawił się dziś na placu Defilad? Czy byśmy Mu uwierzyli? Czy byśmy Go znowu ukrzyżowali? Pewnie to drugie. Każdy chce być kosmosem, centrum świata. Rzadko prosimy Boga o pomoc w znalezieniu drogi. Tymczasem tylko wtedy, kiedy człowiek otwiera się na łaskę oraz na światło, znajduje ją. Co można zrobić w ciasnej klatce własnego umysłu?
Pamiętała Pani o konieczności zaufania Bogu później, mając problemy z alkoholem?
Tak, ale poczucie, że Bóg jest miłością było dla mnie ogólne, zaś Chrystus był konkretną postacią, humanitarnym Bogiem-człowiekiem. Jego ofiara wydawała mi się bardzo wiarygodna. Nadzieję dały mi wtedy słowa „Jezu, ufam Tobie”, które dziś rozumiem jako przesłanie tego, że Chrystus żyje i pozostaje wśród nas.
Dlaczego jednak musiał nadejść na nie odpowiedni czas? Wyzwoliła się Pani z nałogu dopiero po kilku latach.
Długo tkwiła we mnie pycha. „Mogę w każdej chwili przestać pić” –mówiłam jak każdy alkoholik. Pycha to straszny grzech. Przeszkadza w porozumieniu z Bogiem, ofiarowaniu się, akcie otwarcia. Zawsze byłam „mądra”, każdemu potrafiłam doradzić. Aż nadszedł moment, kiedy nie zmierzyłam się z własnym problemem. Wyraźnie czułam walkę o moją duszę między siłami Dobra i Zła. Rozrywało mnie w środku stado szatanów. Wrażenie to potęgował alkohol. Czułam zaciskającą się obręcz oraz autentyczne istnienie piekła, a jednocześnie Dobra, które może je zwyciężyć, tylko trzeba w nie uwierzyć. Miałam uczucie, że toczy się walka o mnie, a poza mną. Wiedziałam, że muszę ją wygrać i że wygram, ale nie sama.
Z osoby zdolnej, pięknej, która nie potrafiła tego uszanować i niszczyła dary Boże, stałam się szmatą, nikim. Ale nie byłam nikim w oczach Boga. Upadłam, lecz się podniosłam. Z nizin zaczęłam wołać do Boga: „Pomóż mi! Podnieś mnie! Sama nie dam rady! Tylko dzięki Tobie mogę zaistnieć”. Zaczęłam się modlić i prosić, by Chrystus odjął ode mnie obłęd. Na nowo uwierzyłam, że Bóg istnieje, jest w stanie mi pomóc i mnie kocha. Głęboko zaufałam Opatrzności.
Modliłam się przez wiele dni, aż w końcu cud się stał. Miałam wypić jeszcze jedno piwo i… już nie wypiłam. Nie tknęłam alkoholu do tej pory. Zdarzyło się to kilkanaście lat temu. Nagle zrozumiałam, że nałóg został mi odjęty. Niedługo później rzuciłam także papierosy. Wymodliłam to. Pan Bóg ukarał mnie za brak wiary, a potem ocalił.
Odkąd zrozumiałam, że przychodzi taki moment, gdy trzeba się do Niego zwrócić, nigdy więcej już się z Nim nie wadziłam; zwłaszcza kiedy problemy dotyczyły spraw duchowych. W świecie metafizyki ciężko poruszać się bez Boga. Dlatego czasami mówię do mojej córki, która narzeka, że modli się, a efektów nie widać: „Poczekaj, Pan Bóg ma strasznie dużo spraw na głowie. Daj Mu szansę! Nadejdzie moment, że cię wysłucha”.
Udało się Pani przelać wiarę na dzieci?
Nie można drugiego człowieka na siłę zbliżyć do Boga. Wydaje mi się, że trzeba być dobrym przykładem, bo cóż z tego, że mówiłabym do dzieci, aby nie piły, skoro sama bym to robiła? Z moich obserwacji wynika, że córka i syn mają dopiero przed sobą otwarcie się na Boże sprawy, wielką Tajemnicę. Dużo zależy ode mnie. Muszę przyjąć na siebie obowiązki religijne, na przykład regularne uczestnictwo we Mszy świętej, aby one widziały, że to daje mi siłę.
A Pani modli się dalej tak intensywnie jak wtedy?
Tak i śmieję się, że Pan Bóg jest już dla mnie za dobry, ponieważ o czym nie pomyślę, to otrzymuję.
Z wiary płyną same korzyści?
Podobnie jak z Dekalogu. Jeśli ktoś chce być szczęśliwy, powinien wypełniać dziesięć przykazań. Nie będzie zazdrościł, kradł, cudzołożył, raniąc siebie i innych. Oto przepis na szczęście! Elementy, które przejmujemy czasami z innych kultur i religii, są bardzo piękne, ale myślę, że wszystko mamy w Dekalogu. Zostało nam to objawione i nie ma czego więcej szukać.
Jednak wiara jest także trudem.
Zwłaszcza w dzisiejszym, tak bardzo zapędzonym świecie. Żyjemy pod presją czasu. Tego czasu nie mamy nawet dla Pana Boga! Kiedy Bóg może się pojawić? Gdy idziemy na spacer, na łąkę i widzimy, jak piękny świat Mu zawdzięczamy. Jednak nie mamy na to ani chwili w wiecznym natłoku zajęć i spraw, będąc stale na usługach różnych ludzi, łącznie z członkami własnej rodziny. Głowimy się, jak tu każdemu sprostać. Kobieta nie ma czasem kiedy nóg wymoczyć, a co dopiero sięgnąć do Pana Boga! Dbanie o przestrzeń dla Boga wymaga trudu, ale trzeba go podejmować, nie spieszyć się. Czym jest czas dla Boga? To my wymyśliliśmy kalendarz, żeby łatwiej nam było poruszać się w świecie. Następuje jednak moment, kiedy zegar trzeba zatrzymać, uchwycić choć moment, aby przypomnieć sobie, że Pan Bóg czuwa, powrócić do właściwego porządku rzeczy, czyli prostych prawd, które brzmią: jestem dzieckiem Bożym, Pan Bóg mnie kocha, znajduję się pod Jego opieką, dążę do doskonałości, aby się z Nim kiedyś spotkać. Człowiek o tym zapomina.
Czuje Pani, że Bóg nadal się Panią opiekuje?
Wierzę, że tak. Mogę na Niego liczyć. Oglądałam dwa filmy o osobie, która przyjmuje na siebie mękę Chrystusa – otwierają się jej stygmaty na dłoniach. Ma ona piękny zwyczaj zabierania Pana Jezusa ze sobą, kiedy wychodzi z domu. Ja też staram się tak czynić. „Panie Jezu, zabieram Cię ze sobą” – mawiam, patrząc na postać Chrystusa na obrazie, który kupiłam podczas udziału w filmie o św. Faustynie. Zagrałam w nim postać siostry Marceliny. Przy okazji przeczytałam pamiętniki św. Faustyny, fascynujące niczym opowieść kryminalna. Kiedy zapomnę zabrać Pana Jezusa, denerwuję się, wyobrażam sobie, że wracam do pokoju, a On schodzi do mnie z obrazu lub przychodzi tam, gdzie jestem. Niesamowite, jak wielką daje to siłę i ochronę. Zabierając Jezusa, mam wrażenie, że wszystko pokonam.
Co najwyraźniej Pani odczuwa w miłości do Boga?
Najpiękniejsze jest to, że Boga można kochać bezgranicznie. Czasami okazując miłość naszym dzieciom lub partnerom, musimy uważać, grać przed nimi, nie pokazywać do końca uczuć. W przypadku Pana Boga można mówić o całkowitym oddaniu, totalnym umiłowaniu. Piękne jest to, że Bóg jest. Jeśliby Go nie było, nie mielibyśmy kogo kochać. Ten, kto Boga nie kocha, jest biedny, gdyż świat doczesny nie ma ratunku. Gdybym gubiąc się w nałogu nie zwróciła się do Chrystusa, zginęłabym. A tak… jestem świadkiem cudu.
I chciała się Pani tym cudem podzielić z innymi?
Początkowo nie. Podczas pierwszego wywiadu na ten temat, kilka lat po odstawieniu alkoholu, nie do końca uświadamiałam sobie jeszcze, że ratunek zawdzięczam Bogu. Wydawało mi się, że sama wyzwoliłam się z nałogu, chociaż powoli świtało mi w głowie, że to za prosto przyszło. Autoryzacja rozmowy odbyła się w kawiarni niedaleko mojego domu, gdzie wcześniej wypiłam morze różnych alkoholi.
Nie zapomnę swojej reakcji, gdy przeczytałam wywiad – dostałam temperatury, a jakiś głos w środku powiedział mi, że mam tę rozmowę zostawić niezmienioną. Tak zrobiłam. Potem jeszcze kilka razy czułam, że zostałam naprowadzona na to, co się zdarzało. Zrozumiałam, jaka jest moja misja, niezależnie od aktorstwa: mam mówić o swoim alkoholizmie i o tym, komu zawdzięczam ocalenie. Co jakiś czas muszę dawać „świadectwo”. Niekiedy mnie to boli, nie chcę tego ponownie roztrząsać, wtedy przekładam spotkanie, ale nie odmawiam.
Widziała Pani kiedykolwiek, że Pani świadectwo rzeczywiście komuś pomogło?
Tak. Nawet zupełnie niedawno poznałam kogoś, kto przeczytał jedną z moich wypowiedzi i twierdził, że dała mu ona wiarę w zwycięstwo. Podobnie uważa moja znajoma lekarka ze Śląska, także alkoholiczka. Czasami ktoś znajduje mój telefon, dzwoni i pyta, jak przezwyciężyłam swój nałóg. Jakiś czas temu, śpiewając w teatrze w Toruniu, spotkałam człowieka, który przyszedł do mnie i powiedział, że dzięki temu, iż mówię głośno o swoim alkoholizmie, on też walczy z piciem, a fakt, że się z tym uporałam, daje mu siłę. Mój sposób walki, czyli zaufanie Bogu, stało się wzorem dla ludzi, którzy się z tym problemem mocują.
Czy dzisiaj z pokorą przyjmuje Pani trudy, cierpienie?
Tak. Staram się. Ostatnio udało mi się nie zadziałać w afekcie. Spotkały mnie ciosy, na które nie byłam przygotowana. Przemyślałam sprawę, odczekałam, postarałam się. A jeśli to moja wina? Boli, ale dlaczego mam zaraz oddać? – zastanawiałam się. I znalazłam złoty środek. Może to Pan Jezus powstrzymał mnie od pochopnych decyzji? Czy zabrałam Go z domu tego dnia?
Bóg uczy nas miłości, bo sam jest miłością. Staram się przyjmować ciosy z godnością. Wiem z własnego doświadczenia, że klęski uczą o wiele bardziej niż sukcesy. Nie można lękać się potknięć. Trzeba umieć się podnieść, bo upadać będziemy zawsze, gdyż jesteśmy tylko ludźmi. Jeżeli oczekujemy od siebie zbyt wiele, brakuje nam miłości własnej, a ta jest bardzo ważna. Traktuj siebie jako Boskie narzędzie. Szanuj siebie. Kochaj siebie. Tak nam przykazał Bóg. Trzeba spojrzeć na siebie tak, jak Bóg na nas patrzy.
Czy stwarzając na deskach scenicznych lub na ekranie jakąś postać, ma Pani w pamięci, że jest osobą wierzącą?
Gdy gram rolę, idę w ślady Jana Sebastiana Bacha, który – jak wyczytałam – nie tworzył dla ludzi, ale dla Pana Boga. Jednemu się moja praca spodoba, a innemu – nie. A jeśli człowiek ma tak wysokiego adresata twórczości jak Bóg, stara się ze wszystkich sił, a jego sztuka plasuje się ponad głowami gawiedzi, która niekiedy pragnie ściągnąć go w niegodziwy sposób w dół, czasem z zazdrości. Wtedy człowiek się nie daje, bo wie, że podoba się Panu Bogu, gdyż robi to dla Niego, a także dla siebie. Dąży do doskonałości, więc chce się podobać czemuś, co jest doskonałe, a nie –ludzkie i ułomne.
Czyli nie ma Pani takich ról, których musi się wstydzić?
Myślę, że nie. Największy problem dotyczył Sary Kane, dramaturg, która popełniła samobójstwo. Ale ona, choć odeszła od Boga, stale o Nim mówiła w swoich sztukach. Nieustannie rozprawiała o miłości. Myślę, że Pan Bóg jej przebaczył. Może będę obrazoburcza i bluźniercza, kiedy powiem, że dla mnie Sara Kane jest mimo wszystko w pochodzie świętych, gdyż umarła za miłość. Nie znalazła jej, ale może właśnie to jest dowodem na istnienie Boga. Nie odkryła dla siebie miłości, nie oparła się o Pana, tak ja to zrobiłam, więc może dlatego umarła? Nie dała sobie rady, bo chciała w sposób pyszny załatwić wszystko sama lub za pomocą sztuki. A tak się nie da. Trudno jest powiedzieć sobie, że nie ode mnie zależy mój własny los, że tak niewiele mogę, choć wbrew pozorom to bardzo wygodne – obarczyć kogoś całą winą.
A więc jak to jest z wiarą w aktorstwie? Czy to trudne – być aktorem i wierzyć?
To nie jest trudne, choć na pewno wyznacza w zawodzie określone granice. Zdarzyło się tak, że pewien reżyser zaproponował mi zagranie w sztuce przedstawiającej żywot jednego ze świętych. Miałam grać postać, która przeklina Chrystusa. Odmówiłam.
Czy Pani szuka w Bogu pomocy do zagrania trudnych ról?
Szukam. Jeżeli się nie przeżegnam przed wyjściem na scenę, jestem głęboko nieszczęśliwa. Mam wrażenie, że zawalę spektakl. Czasem żegnam się w trakcie gry, kiedy nikt nie widzi albo czynię to głęboko w duszy. Znak krzyża jest dla mnie czymś bardzo ważnym. Zawsze przed trudnym recitalem, ujęciem filmowym proszę Boga o to, żeby przy mnie był.
A spowiada się Pani regularnie?
Nie tak często, jak powinnam. Niektórzy twierdzą, że do spowiedzi nie potrzeba konfesjonału, że człowiek może się wyspowiadać przed Bogiem sam. Myślę jednak, iż osoba spowiednika pozwala nam sformułować i wypowiedzieć grzechy, wreszcie zrozumieć, nad czym dalej powinniśmy pracować. Długo nie byłam u spowiedzi, ale ostatnio zostałam do tego zobligowana, ponieważ moja córka przystępowała do bierzmowania.
Staram się nie opuszczać Mszy świętej, ale często w niedzielę gram. Jeżeli zacznę tydzień od pobytu w Bożym przybytku, jestem bardzo szczęśliwa. Godzina skupienia nad sobą i nad Bogiem w kościele daje mi energię na następne dni. Jeśli tego nie zrobię, czuję się nieswojo. Staram się być dobrym człowiekiem, co nie zawsze mi się udaje; staram się kochać ludzi, chociaż czasami przychodzi mi to z wielkim trudem; staram się sprostać moim obowiązkom.
Wiem, że skoro dostałam od Boga talent, powinnam być wspaniałą aktorką, ale nie to jest moim głównym celem. Od wielu lat najważniejsze jest dla mnie bycie dobrym człowiekiem. Nie wolno mi stać się „gwiazdą”, a więc deptać, niszczyć innych, a z drugiej strony chcę zachować swoją godność, która jest bardzo ważna w naszej religii. Wszyscy jesteśmy Bożymi narzędziami, a to się łączy z poszanowaniem własnego umysłu i ciała.
Jak zmienia się Pani modlitwa?
Chciałabym, aby następnym etapem było odmawianie różańca. Tajemnica różańca to coś, czego jeszcze nie odkryłam dla siebie, a jest przecież bardzo ważna. Mam w domu może dziesięć różańców, wiem, jak je odmawiać, ale to nie znaczy, że to robię. Tymczasem wydaje mi się, że przesuwanie paciorków i moment kontemplacji nawet w tramwaju, byłby bardzo dobry dla każdego. Dostałam nawet różaniec na karteczce. Ten trud modlitwy trzeba jednak podjąć, a ja przez cały czas trzymam tę karteczkę, ale z niej nie korzystam. A wystarczy przecież włożyć ją do torebki!
Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, ZIMA 41/2005
© 1996–2005 www.mateusz.pl