MAREK ORZECHOWSKI
Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, 11/2009 |
Realny teatr wojny dociera do naszej świadomości w tych rzadkich na szczęście chwilach, kiedy ginie lub zostaje ranny polski żołnierz. A przecież sytuacja w Afganistanie jest bardzo trudna.
NATO i międzynarodowej społeczności zaczyna ciążyć, i to poważnie, Afganistan i prowadzona tam wojna. Tak, wojna. Dotychczasowe działania “uspokajające”, przywracające pokój, ograniczające wpływy talibów, wymuszające współpracę rodowych klanów i lokalnych bonzów za cenę milionowych dotacji, wreszcie liczne już ofiary wśród żołnierzy i jeszcze liczniejsze pośród ludności cywilnej – nie przyniosły żadnego ze spodziewanych efektów i nie przybliżyły NATO do podstawowego celu, jakim było stworzenie fundamentów demokracji. Działania wojsk sojuszniczych w Afganistanie to nie ćwiczenia i manewry, to nie akcje humanitarne z dostawą świeżego chleba do domostw Afgańczyków, tylko po prostu wojna.
Można być innego zdania, kiedy siedzi się w Brukseli albo Waszyngtonie czy Warszawie. Tam na miejscu, kiedy w każdej chwili wóz bojowy wylecieć może w po-wietrze, i kiedy wylatując, porywa z sobą życie żołnierzy – tam nie można kryć się za kłamliwą retoryką i oszukańczą grą słów – tam nie ma “działań pokojowych”, jest natomiast żywa, dramatyczna, krwawa i śmiercionośna wojna. Jasne, że zadaniem polityki w odległych od Afganistanu stolicach państw NATO jest unikanie dramatyzowania sytuacji i posługiwanie się słownictwem, które nie przesądza o tragicznych okolicznościach afgańskiej konfrontacji. Tam na miejscu giną jednak żołnierze w prawdziwych starciach i prawdziwej wymianie ognia. Tu, z dala od afgańskich nieprzystępnych dolin i wąwozów, mowa jest o odzyskiwaniu przejętych wcześniej przez talibów wiosek. Tam żołnierzom podczas akcji trudno jest jednak odróżnić cierpiących pod ciosami wojny cywilów od podobnych – jak brat do brata – talibów. Wojna w Afganistanie, jak każda inna, jest niebezpieczna, brutalna, szkodliwa dla środowiska, nieprzyjazna ludziom, groźna dla dzieci i nieprzewidywalna w dalekosiężnych skutkach. Z dnia na dzień staje się coraz bardziej nie-przejrzysta, coraz bardziej niebezpieczna – także za przyczyną operujących z terenu Pakistanu rebeliantów – i coraz trudniej jest znaleźć i stosować jasność w jej opisie i określaniu.
Skoro w Afganistanie NATO prowadzi i bierze udział w wojnie, nadszedł czas, aby zapytać: w jakim celu i po co? Tonie jest pytanie zupełnie nowe. Dlatego warto dodać do niego też inne: jak długo jeszcze, jak daleko jeszcze i w jaki sposób wyjść stamtąd z podniesioną głową? Są to pytania, na które odpowiedzi nie znajdziemy wcale w Afganistanie, tylko w Brukseli, Berlinie, Waszyngtonie, Warszawie – wśród sojuszników i uczestników afgańskiej wojny. Odpowiedzi te znaleźć musi społeczność NATO i alianci.
Przypomnijmy pewną maksymę sojuszu, kiedy wybierał się na afgańskie trudne i niebezpieczne szlaki: Idziemy tam razem i wyjdziemy stamtąd wspólnie. Piękna to maksyma i oddająca zasadniczą i podstawową wartość przymierza jako takiego. Tak, działamy zawsze wspólnie, razem podejmujemy decyzje i wspólnie ponosimy konsekwencje. Wojna w Afganistanie to właściwie pierwsza międzynarodowa militarna akcja NATO w dalekiej od jego granic przestrzeni, a przy tym także pierwsza (przypadek Bałkanów i Kosowa był inny) poważna próba wzajemnego zaufania, zdolności sojuszniczych i wartości zapisanych na papierze zasad. Być może NATO potrzebowało nawet tej militarnej, ostrej konfrontacji, aby wreszcie udowodnić sobie, że zasługuje na miano przymierza, związku polityczno-militarnego, który potrafi zdać egzamin podczas trudnej prawdziwej próby i to jeszcze z dala od domu. Do tej pory stratedzy sojuszu znali wojnę z plansz i tablic poglądowych, z dokumentów i planów szykowanych na wypadek “tego przypadku bez dobrego wyjścia”, gorącej wojny, która wyrosłaby z wojny zimnej. Przez lata oficerowie NATO przesuwali swoje wojska na papierze, wysyłali rakiety w wirtualnej grze komputerów, rysowali na tablicach ruchy strategicznych bombowców i na niby zwyciężali w tej konfrontacji, która nie wymagała ofiar, co najwyżej dużej liczby flamastrów i kolorowych ołówków. Na szczęście Europejczykom, a zatem i całemu światu, los zaoszczędził sprawdzenia tych gier w prawdziwej i nieodwołalnej ze swoimi skutkami realności.
Wojna w Afganistanie nie jest – na pierwszy rzut oka – wojną wielką, transgraniczną, wojną, jaką pamiętają nasi ojcowie. Ot, na patrolujących drogi w trudnodostępnych dolinach żołnierzy NATO czyhają źli talibowie. Ot, na konwoje dobrych przyjaciół wiozących do odległych wiosek mleko, chleb i zeszyty napadają źle usposobieni partyzanci. Od czasu do czasu dochodzi do starć, ale żaden z tych ataków nie powstrzyma dobrej woli zachodnich przyjaciół, którzy na przekór wszystkiemu chcą budować studnie, szkoły i świetlice, nawet w łoskocie i świście kul. Tymczasem paradoksem (kto wie – może i naszym szczęściem) jest, że od końca II wojny światowej nie prowadzi się na naszym globie wojen globalnych, ogólnoświatowych, tylko właśnie wojny małe, lokalne, partyzanckie, nieregularne, w dodatku wojny niewypowiedziane, podjęte jakby z rozpędu albo w celu rozliczenia zaległych historycznych rachunków. Nawet w miarę “regularna” wojna między Izraelem a państwami arabskimi była wojną niewypowiedzianą, choć przygotowaną i właśnie rozliczającą stare porachunki. Nie inaczej było z wojną w Wietnamie, podobnie z wojną rosyjsko-afgańską sprzed trzydziestu laty. I w końcu napaść na World Trade Center – choć w konsekwencji wyprowadziła wojska USA na wojnę w Iraku i Afganistanie, nie była typowym działaniem wojennym, poprzedzonym okresem taktycznych przygotowań i próbami powstrzymania tego zdarzenia.
Wróg w Afganistanie jest wszędzie i nigdzie. Ale jest – groźny i niebezpieczny. To wróg, który nie liczy na zyski z wojny w USA, w Niemczech czy Polsce. To wróg, który chce zdetonować nawet te zręby rozwoju cywilizacyjnego, jakie w Afganistanie jeszcze występują. To wróg, który prowadzi wojnę, i tę prawdę musi przyjąć do wiadomości, ze wszystkimi konsekwencjami, także NATO i jego społeczeństwa. Prowadzi on z NATO wojnę, którą dla europejskich społeczności sojusz określa wojną “asymetryczną”, tak jakby dzięki temu retorycznemu zabiegowi była ona wojną “lżejszą”, taką nie do końca wojną straszną, krwawą, z zabitymi, za to wojną niezaczepną, nieprzynoszącą ofiar i zniszczeń. Pytanie – kto stosuje tę “asymetrię”? NATO prowadzi w Afganistanie wojnę, a sukces w tych zmaganiach zależy także od ich określenia i nazwania. Właściwie nazwane pozwolą na stosowanie właściwej taktyki. “Asymetryczna wojna” prowadzi w prostej linii do “asymetrycznej demokracji”, a ta występuje od dziesiątków lat w Afganistanie i to bez wojny, na którą poszło tam NATO.
Marek Orzechowski – publicysta, dziennikarz, korespondent “Tygodnika Powszechnego” w Brukseli, wieloletni korespondent “Głosu Ameryki” w Bonn, Telewizji Polskiej w Bonn i w Brukseli, ekspert i obserwator unijnego życia.
Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, listopad 2009
© 1996–2009 www.mateusz.pl