STANISŁAW MORGALLA SJ
Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, 11/2007 |
Cmentarze raz do roku eksplodują życiem. Miejsca wiecznego spoczynku przyciągają nieprzebrane tłumy – padają rekordy frekwencji. Co jest tym tajemniczym magnesem, którego mogą pozazdrościć spece od marketingu? Tajemnica śmierci?…
Daleko mi do demaskatorskich pretensji Dana Browna (Kod Leonarda da Vinci), ale podejmując temat śmierci trudno nie poczuć zimnego dreszczu emocji przebiegającego po plecach. Wszakże dotykamy nierozwiązywalnej kwestii, która gnębi i prześladuje ludzkość od jej zarania. Niczym małż, do którego wnętrza wpadło drażniące ziarnko piasku, rodzaj ludzki zawsze otaczał niewygodnego intruza specjalną troską, która z upływem czasu przekształciła się w bezcenne perły ceremonii i tradycji funebralnych. Bo tak w ogromnym skrócie można tłumaczyć narodziny bogatych i różnorodnych tradycji pochówku i czczenia pamięci zmarłych, które spotykamy wszędzie, gdzie stanęła stopa ludzka; i to niezależnie od czasu, wyznawanej religii czy światopoglądu. Jednak zawsze pod grubą warstwą intrygujących zwyczajów i najdziwniejszych rytów można odnaleźć tę samą porażającą prawdę o śmierci i o jej nieuchronnej bliskości. Oto prawdziwa tajemnica tajemnic.
Podobnie sprawy się mają z naszą katolicką tradycją. Między innymi dlatego w pierwsze listopadowe dni trudno przejść obojętnie obok cmentarzy. Jakoś wtedy nie straszą śmiercią, ale przyciągają tętniącym na nich życiem. I trudno się dziwić, bo polskim zwyczajem za dnia kwitną niczym egzotyczne ogrody pośród wszechobecnej szarej jesieni, a wieczorami przyciągają wzrok tysiącem skrzących się światełek. Bardziej przypominają wówczas miniatury nowoczesnych miast niż smutne pokłosie bezlitosnego działania nieuchwytnej istoty, której zbiorowa wyobraźnia nadała kształt kościotrupa uzbrojonego w kosę. Paradoksalne to i niezrozumiałe. Dlaczego miejsca ciszy i zadumy tętnią życiem niczym kolorowe jarmarki czy eleganckie salony, na których spotyka się dawno nie widzianych znajomych i rodzinę? Czy to zapowiedź obiecywanego nam w Kościele zmartwychwstania? Ale jeśli tak, to marne to zmartwychwstanie, bo przecież za każdym razem wracamy do domów sami, nawet jeśli nad grobem kogoś ukochanego przez chwilę poczuliśmy jego bliskość i przypomnieliśmy sobie dawne życie. Może rację mają ci, którzy twierdzą, że nieświadomie próbujemy się ze śmiercią bratać, a wiadomo – we wspólnocie łatwiej znieść tę porażającą prawdę o jej nieuchronności i tragizmie. Może istotnie religia stała się dla nas środkiem uśmierzającym ból, owym opium dla ludu, które nie leczy, ale łagodzi ostre kanty rzeczywistości i odsuwa nieprzyjemne sprawy na dalszy plan? Sęk w tym, że nikt lepszego sposobu na śmierć nie znalazł, a ci, którzy zakwestionowali pocieszającą funkcję religii, jeszcze mocniej rozognili ranę, którą ludzkiej świadomości zadaje śmierć. Kto pomija lub lekceważy rolę religii w tej sferze, nawet w imię naukowej uczciwości, często też rozmija się z samym człowiekiem. Bo człowiek nie jest aż tak nieprzyzwoicie racjonalny, by cierpliwie czekać na naukowe czy ostateczne rozwiązania tej kwestii, ale już teraz musi znaleźć satysfakcjonujące wyjście z perspektywy własnej śmierci. Czy jednak znajduje?
Śmierć ciągle plasuje się w czołówce pilnych i nierozwiązanych problemów. Owszem, można ją po stoicku obejść i za Epikurem filozoficznie stwierdzić, że gdy my jesteśmy, to jej nie ma, a gdy ona jest, to nas już nie ma. Lecz – nie umniejszając w niczym filozofom – to taki sam psychologiczny trick, jak zachowanie Alicji z Krainy Czarów, która stojąc wobec potwora, zamyka oczy i powtarza: Nie ma cię, potworze! Przy odpowiednio grubym portfelu można ewentualnie myśleć o hibernacji, w nadziei, że ludzkość w końcu rozwiąże ostatecznie problem i wybudzi nas kiedyś ze snu, byśmy mogli żyć wiecznie. Ale to także rozwiązanie z gatunku fantasy, choć technicznie podobno już wykonalne. Mnie jednak zraża już sam pomysł, by zaufać… zamrażarce. Większość z nas więc musi borykać się ze śmiercią, próbując przedłużać życie, jak tylko się da (o tych, co je skracają może innym razem), choć wynik tej operacji na żywym ciele jest z góry przesądzony: wyścigu ze śmiercią jeszcze nikt nie wygrał. Humorystycznym akcentem może być jedynie fakt, że w tych zawodach idziemy łeb w łeb z doborowym towarzystwem, tj. ze słoniem, żółwiem i papugą, bo tak jak one dożywamy w sprzyjających warunkach 70 lat i więcej. Za to bijemy na głowę naszego największego przyjaciela psa (najwyżej 15-20 lat) i resztę zwierząt domowych, m.in. chomika (tylko 2 lata). Ale to marna pociecha i na dodatek ślepy zaułek w toku naszego myślenia. Lepiej wróćmy do głównego pytania: Co z tą śmiercią?
Nawiążę do pewnej łacińskiej sentencji, którą przeczytałem kiedyś w grocie na Mentorelli (1050 m n.p.m.) niedaleko Subiaco we Włoszech. Za szklaną szybą leżą tam złożone ludzkie kości, przy których napisano: Czym wy jesteście, my byliśmy. Czy my jesteśmy, wy będziecie. Swoiste memento mori, które ma dawać do myślenia. Jednak dam sobie rękę odjąć, że to nie kości nakreśliły ten napis, więc ich prawdomówność jest wątpliwej jakości. Ale nawet jeśli miałyby taką szczerą intencję, to skoro kości – zbitka wapna i kilku innych substancji chemicznych – pretendują do bycia naszym reprezentantem po śmierci, to dlaczego z jeszcze większym przekonaniem nie zażądać równouprawnienia dla jakże ważniejszych materialnych i duchowych przejawów naszego życia, jakimi są nasze słowa, gesty, czyny i ich konsekwencje sięgające daleko poza kres naszego życia; i to bynajmniej nie jako odmiana “efektu motyla”, tylko jako twarde fakty i wydarzenia. To też “my”, a na dodatek w znacznie bardziej osobowym wykładzie niż kilka spróchniałych kości czy garść popiołu po kremacji. Skoro włosy na naszej głowie są policzone i żaden z nich nie spada bez pozwolenia, to o ileż bardziej nasze słowa, czyny i my sami! Niemożliwe, by wszystko kończyło się wraz ze śmiercią. Ten tok myślenia, który w oczywisty sposób zmierza ku chrześcijańskiej prawdzie o zmartwychwstaniu, daje mi o wiele głębszy wgląd w perspektywę śmierci niż jakakolwiek alternatywa. Bo śmierć jawi się w nim nie jako kres czy granica, ale jako przejście w inny rodzaj życia, w którym jednak to co zasadnicze – moja istota – pozostanie nietknięte. Co prawda “przybytek doczesnego zamieszkiwania” rozpadnie się, ale to nie przeszkodzi w jego odbudowie z trwalszego “materiału”. Nawet to, że nic nie potrafimy powiedzieć o owym życiu po życiu, nie stanowi aż tak istotnej trudności. Przez całe stulecia ludzkość nie wiedziała o istnieniu elektronów, krążących wokół jądra atomu, a mimo to elektrony cierpliwie krążyły i krążyć będą nadal, na dodatek prowokując nas do szukania jeszcze niższych szczebli struktury materii. Skoro wierzymy w istnienie elektronów, bo mówią nam o tym w szkole, i wcale nie domagamy się mocniejszych dowodów, to dlaczego nie mamy wierzyć w życie pozagrobowe, o którym przekonane jest nie tylko chrześcijaństwo, ale znacznie starsze religie czy wymarłe już tradycje ludzkości? Czy to, że ludzkość od początku nieomal wszędzie wierzyła w jakieś życie pozagrobowe nie daje do myślenia? Dlaczego niewiara w życie po życiu miałaby być bardziej racjonalna?
Ks. Stanisław Morgalla – jezuita, psycholog, dyrektor Szkoły Formatorów przy Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie.
Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec, listopad 2007
© 1996–2007 www.mateusz.pl