„Dołóżmy starań, aby poznać Pana”

KS. DARIUSZ LARUS

Część V

Ślepowidzący

 

         (…)
Pochylam się i zaglądam
w głębie nicości swej
by tam odnaleźć CIEBIE
PRAWDĘ
uniżam się
w grzechu i słabości swej
by stać się niczym
byś Ty mógł być sam
PRAWDĄ (we mnie)
przeglądam się w Tobie
w PRAWDZIE
wtedy kurczę się w grzechu
poznaję swą małość
i mówię

       nie jestem godzien…

S. Krzysztofa Kopińska CSFB
30 czerwiec a.D. 2003

 

„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka [tkwi] w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata” (Mt 7, 1-5).

Anzelm Grün w jednej ze swoich książek prezentując duchowość ojców pustyni, przytacza różne dialogi owych mędrców. Między innymi pisze, co następuje: „Pewien brat zapytał jakiegoś patriarchę: Dlaczego właściwie tak często osądzam moich braci? Ten mu odrzekł: Ponieważ nie znasz jeszcze siebie samego. Kto bowiem zna samego siebie, nie dostrzega błędów bliźnich”. I dalej autor dodaje: „Sądzenie innych zawsze oznacza, że jeszcze nie spotkaliśmy samych siebie. Stąd pobożni ludzie, którzy oburzają się na innych, nie poznali jeszcze prawdy o sobie. Pobożność nie skonfrontowała ich jeszcze z nimi samymi i ich własnymi grzechami. Bo jak powiada abba Mojżesz: Kto dźwiga ciężar swoich grzechów, nie patrzy na grzechy bliźniego. Powstrzymywanie się od sądzenia innych jest dla mnichów nie tylko kryterium autentycznej ascezy, lecz również sposobem znalezienia pokoju wewnętrznego. Jeśli przestaniemy potępiać innych, wyjdzie to nam na dobre. Abba Pojmen został raz zapytany przez jakiegoś brata: Co mam czynić, ojcze, gdy napełnia mnie smutek? Starzec odrzekł: Nikogo nie uważaj za nic, nie potępiaj i nie zniesławiaj nikogo, a Pan udzieli ci pokoju”.

Wracając do początku, czyli do treści wyżej zamieszczonego fragmentu Ewangelii, do zestawienia belki i drzazgi, przedmiotów o jakże różnej wielkości, nie można nie zauważyć, iż belka „wkomponowana” w czyjeś oko, czyni całkowicie niemożliwym widzenie czegokolwiek. Nie chodzi tu tylko o widzenie jakichś małych, niepozornych i jeszcze dobrze ukrytych rzeczy, ale także, a może przede wszystkim o rzeczy duże, wielkie. Można w tym miejscu zrobić mały eksperyment. Proszę wziąć do ręki jakiś przedmiot, może to być jakaś nieprzejrzysta nakrętka, słoik z kawą, nieprzezroczysty kubek, flamaster, itp. i przystawić to coś, co wybraliśmy do oka… Efekt jest taki, że nic nie widzę. Nic a nic. To coś, co przyłożyliśmy lub też wcisnęliśmy sobie do oka, przesłoniło nam cały świat. To coś, stało się „naszym oczkiem w głowie”. Widzimy tylko to i nic więcej, ba, nawet tego dobrze nie widzimy, tego, co mamy w oku, mimo, iż tym czymś przesłoniliśmy sobie cały świat. Nie widzimy dobrze, bo to coś jest stanowczo za blisko. Potrzeba pewnej perspektywy, właściwego dystansu, odległości, która umożliwi zobaczenie tego czegoś w całej jego pełni. A zatem?

Mając belkę w swoim własnym oku, jak można twierdzić, że się widzi coś więcej, prócz tego, co się ma we własnym oku i co faktycznie przesłania cały świat? Jak można widzieć coś, co istnieje gdzieś dalej, skoro nawet dobrze nie widzi się tego, co się ma bezpośrednio przy oku lub nawet w oku? W jaki sposób można zauważyć u kogoś drzazgę, podczas, gdy belka mocno i niezachwianie tkwi w naszych oczach?

Jeśli coś nam wpadnie do oka, zaczynamy je pocierać. Dochodzi do zaczerwienienia, opuchnięcia, łzawienia. Zamiast mieć oczy szeroko otwarte, zamykamy je, a jeśli otwieramy, to na siłę i to w celu usunięcia tego, co w nie wpadło. Często albo zawsze jest to jakiś paproch, który swoimi minimalnymi rozmiarami utrudnia lub wręcz uniemożliwia patrzenie i widzenie czegokolwiek, a gdzie tu mówić o czymś większym, ot, choćby o belce!

Nosząc we własnym oku belkę nie widzi się prawdy, bo nie można jej zobaczyć. Nie dostrzegając drugiego człowieka, można jedynie „zobaczyć” swoje własne projekcje na jego temat, swoje własne myśli i oczekiwania względem jego osoby, osobiste sądy i przekonania, wszystko, ale nie to, jakim ten człowiek faktycznie jest, lub, idąc nieco dalej, jakim faktycznie jest Bóg, w którego wierzę. Belka przesłania mi nie tylko obraz człowieka, ale też obraz Boga. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko myśleć o Bogu. Ale On nie jest tylko wytworem myśli. Nie jest „przedmiotem” mentalnym. Jest Rzeczywistością, jest Obecnością. Jest Kimś, Kto istnieje realnie. Jest Tym, Którego chcę ujrzeć i widzieć.

Jeżeli nie zajmę się sobą w celu uporządkowania siebie, jeśli nie wyjmę belki ze swojego własnego oka, to również nie wyjdę w czystości swoich intencji ku innym i nie zajmę się nimi: ani człowiekiem ani Bogiem. Nie zobaczę ani człowieka, ani też Boga w tym, co ich stanowi. Będąc z nimi mogę być nie ze względu na nich samych, ale przez wzgląd na siebie i swoje własne niezaspokojone pragnienia i namiętności.

Znajomość siebie, akceptacja siebie, i co daj Boże, pełne miłości, szacunku i godności traktowanie siebie, warunkuje i gwarantuje takie samo traktowanie innych.

Świadomość własnych słabości, niemocy i ograniczoności, uświadamia, że również cała ta przebogata gama rozmaitych cech istnieje i funkcjonuje nie tylko w nas samych, ale też i w innych, w naszych bliźnich.

Poznając siebie, wchodzimy w doświadczenie bólu. A ten ból boli. Nie przeżywamy go jednak w kategoriach: ból dla bólu, ale w kategoriach: ból dla rozwoju (w celu rozwoju), bo to, co trudne, to, to nas rozwija. Pozna(wa)nie siebie prowadzi do bycia świadomym samego siebie. Nieświadomość i życie w nieświadomości z jednej strony chroni nas przed bólem świadomości, ale, nie ma się co łudzić – do czasu. Prędzej czy później i tak dopadnie nas ból świadomości i prędzej czy później i tak przyjdzie się nam zmierzyć z własną świadomością, z tym, jakimi naprawdę jesteśmy – ale wówczas, będzie to jeszcze dotkliwsze i niestety, jeszcze boleśniejsze.

Mając całościowo lub częściowo ograniczone pole widzenia, nie można twierdzić, że się dobrze widzi! – bo to jest bzdura. Fałsz i nie-prawda.

Będąc zniewolonym jakąś rzeczywistością: kimś lub czymś, co jest naszym „oczkiem w głowie”, nie mając właściwego i odpowiedniego dystansu i wolności do tego kogoś lub czegoś i nie mogąc się bez tego kogoś lub czegoś obyć – jest się także zniewolonym w swoim sposobie myślenia.

Mimo, iż przeżywamy i doświadczamy pragnienia bycia niezależnym i mimo, iż to pragnienie jest w nas obecne, to jednak jego realizacja jest ułudą. Będąc ludźmi a nie bogami, istotami ograniczonymi a nie wszystko mogącymi, jako tacy a nie inni, posiadający swoje możliwości i niemożliwości, jesteśmy zawsze i ciągle od kogoś lub czegoś zależni, bo inaczej być nie może. Oczywiście, na miarę naszych ograniczonych, ludzkich możliwości, jesteśmy a nawet powinniśmy być samodzielni tam, gdzie samodzielnymi możemy być i potrafimy, a co za tym idzie również odpowiedzialnymi.

Jako istoty stworzone, powołane do życia przez Boga i dzięki Bogu, możemy być zależni, albo od Niego, a jeśli nie od Niego, to od tego innego, Bogu przeciwstawnego. Można być zależnym od istoty wyższej od siebie: Boga lub złego ducha, czyli także istoty wyższej, bo upadłego anioła. Pierwsza zależność (od Boga) prowadzi do wolności, podczas gdy druga (od złego), do zniewolenia. Jedna nas ro-zwija, a druga nas zwija. Jedna ubogaca, a druga ubóstwia (w dwojakim sensie). Bóg ubóstwem swoim nas ubogacił, miłością i miłosierdziem, wydaniem samego siebie w swoim Synu na śmierć haniebną za nas – tym nas ubogacił – Życiem bez końca w społeczności zbawionych, wiecznym pokojem nas ubogacił. Bóg będąc Panem i Stwórcą, Mądrością i Życiem, z miłości ubóstwa doświadczając – ubogaca nas Sobą. Dzieli się i daje nam Siebie. Natomiast szatan, przeciwnie, ubóstwiając siebie i tylko siebie, wywyższając siebie i tylko siebie, nikogo już poza sobą nie jest w stanie wywyższyć. Poniżyć – owszem – zawsze i wszędzie, ale o kogoś się zatroszczyć i kogoś pokochać – nigdy. Szatan w swojej biedzie a nie bogactwie, bo cała pełnia zawarta jest w Bogu, a nie w nim, w niespełnionych i niezaspokojonych pragnieniach przekazuje ułudę, a nie prawdę. Uwodzi i kusi dobrami przemijającymi, podczas gdy nieprzemijający i wiecznie trwały niepokój trzyma w zanadrzu – by go także przekazać, ale później – na samym końcu. Można być jednak także zależnym od istoty równej sobie, czyli od człowieka lub od istot od siebie niższych: świata ożywionego lub nieożywionego.

Merton pisał, że nikt z nas nie jest samotną wyspą i kto z kim przystaje, takim się staje. Pozostaje więc postawić pytanie: Komu lub czemu ja ufam? W kim lub w czym ja pokładam nadzieję? Kto lub co mnie wypełnia, moje myślenie i moją codzienność? Dla kogo lub dla czego ja żyję i co jest dla mnie owym „oczkiem w głowie” lub jak kto woli – belką?

Ks. Dariusz Larus

 

 

© 1996–2003 www.mateusz.pl