KS. DARIUSZ LARUS
„Chcemy ujrzeć Jezusa” (J 12,21). Tę prośbę skierowaną do apostoła Filipa wypowiadają przybywający do Jerozolimy Grecy, którzy w czasie święta pragną oddać pokłon Bogu. Myślę, że to życzenie jest dobrym wstępem do naszej adwentowej wędrówki po drogach i bezdrożach życia. Daj Boże, by i we mnie to biblijne pragnienie stało się faktem, bym mógł z całą odwagą wyznać zarówno wobec samego siebie, jak i wobec innych: tak, rzeczywiście chcę ujrzeć Jezusa.
Liturgiczny czas adwentu kończy się Uroczystością Narodzenia Pańskiego. Jest to niepodważalny fakt, który wskutek następujących po sobie zdarzeń, ze mną, czy beze mnie i tak się wypełni. Na to nie mam wpływu. To, co jednak pozostaje w mojej mocy, co mam możność zmienić, to nade wszystko jakość przeżywania tego czasu. Nie chcę, by kulturowo pięknie opakowana bozinka leżąca na sianku pod cudnie ustrojoną w bardziej lub mniej tandetne gadżety choinką, była jedyną moją radością, zresztą instrumentalną, no bo przez kogo, jeśli nie przez Nią, znowu trochę korzyści i przyjemności. Serdeczność domowników, suto zastawione stoły, długie spanie, spacery, telewizja, spotkania z rodziną, znajomymi, etc. Przyjemność goni przyjemność. A wcześniej. Zakupowe szaleństwo. A wszystko po to, by i sobie i innym sprawić nieco radości. Jak na razie wszystko jest w normie. Broń Boże, żadnej patologii. Przecież nawzajem chcemy być dla siebie dobrzy. Temu, co robimy, jakby nie patrzeć, towarzyszą przyjemne w doznaniach uczucia. Więc czym się niepokoić?
Ano tym, by nie pozostać na powierzchni. Chodzi o to, by bardziej w głąb siebie zajrzeć. Rozszyfrować własne motywacje. Ujrzeć siebie w prawdzie. Kim jestem, co robię i dlaczego robię to, co robię. Jakie są moje postawy? Dlaczego podejmuję takie, a nie inne decyzje? Dlaczego zachowuję się tak, jak się zachowuję?
Na pewno szukam szczęścia, ale przepraszam – jakiego szczęścia, bo to nie jest bez znaczenia...
Mogę szukać szczęścia, po pierwsze, opartego o tzw. święty spokój. Mówiąc jeszcze inaczej, pragnę szczęścia opartego o wygodne i daj Boże, dostatnie życie. Wydaje mi się, że oddaję cześć Bogu, no bo przecież zostałem ochrzczony, wierzę w Niego, chodzę do Kościoła, modlę się... ale tak faktycznie, z takim pojęciem szczęścia, uwielbiam nie tyle Świętego Boga w Trójcy Jedynego, co raczej, święty i jedynie dla mnie ważny spokój. To bardziej na nim niż na Bogu mi zależy. Jest on tym, który zajmuje we mnie miejsce jedynie Bogu należne, tym, który zamiast uświęcać, zanieczyszcza świątynię mojego człowieczeństwa przez niechęć do jakiegokolwiek angażowania się na rzecz innych. To on popycha mnie do zajmowania się sobą samym i to jeszcze nie tak, jak należy. To on prowokuje do tego, by nie wychodzić poza czubek własnego nosa. To on i kroczące z nim wygodnictwo namawiają, by zaspokajać jedynie swoje własne pragnienia i potrzeby. Po co się narażać, po co wystawiać się na różnorakie problemy, po co wchodzić w sytuacje, w których moje intencje mogą być nie tak odczytane, w których mogę stracić moje z pietyzmem pielęgnowane dobre imię.
Dla uspokojenia własnego sumienia i podźwignięcia z przeciętności własnego wizerunku, bez wątpienia potrzebuję właśnie świątecznej dobroci zamiast trudnej i wymagającej dobroci codziennej. To tu można dać popis swoich dobroczynnych umiejętności opartych na z lamusa wyciągniętej świątecznej miłości, zresztą realizowanej i tak w sposób dla mnie samego wygodny i korzystny.
Po drugie, mogę szukać szczęścia wypływającego z doznawania przyjemności. I znowu, tak jak poprzednio, tak i tu, to nie Bóg, a bożek przyjemności będzie u podstaw mojej aktywności. Być może moje zaangażowanie będzie nieco większe, niż w postawach zdominowanych świętym spokojem, jednak niestety także i tu, egoizm i troska o siebie, a nade wszystko lęk przed tym, co trudne, a w konsekwencji, również bolesne, zatrzymują mnie w pół drogi. Owszem, gotów jestem do pewnego stopnia, ale bez przesady, znieść nawet różnego typu niewygody, jeśli wiem, że i tak, nagrodą, efektem i tym, co osiągnę będzie przyjemność. I często nie byle jaka przyjemność.
Szczęście w trzecim rozumieniu, to pragnienie nieustannego dojrzewania do pełni człowieczeństwa i do pełni wiary. To żarliwość, troska i odpowiedzialność za dom Boga, którym jestem. To walka o piękno tego domu, o jego wzrost, o jego trwałość. To zgoda na długotrwałą wspinaczkę, często wśród burz i nawałnic, pośród ciemnej nocy, w samotności ale nie w osamotnieniu. Tak rozumiane szczęście jest jednym wielkim pragnieniem doświadczania „większej miłości” w stosunku do siebie, do innych ludzi, a nade wszystko do Boga. To świadomość, że nigdy nie można spocząć na laurach.
I na koniec. By ujrzeć Jezusa, potrzebuję wiernego trwania w codziennej modlitwie. Potrzebuję świadomego przeorganizowania mojego życia w taki sposób, by nie bożki tego świata, święty spokój, wygodnictwo, czy przyjemność decydowały o moich wyborach i postawach, ale Ten, którego narodziny bardzo realnie i bardzo konkretnie pragnę przeżyć w sobie samym. Nie tylko w czysto zewnętrzny sposób 25. grudnia świętując Uroczystość Narodzenia Pańskiego, ale wewnętrznie, w moim ciele, w sferze mojej psychiki i ducha.
© 1996–2002 www.mateusz.pl