www.mateusz.pl/rekolekcje/2002
Z CIEMNOŚCI DO ŚWIATŁA – CZĘŚĆ XV
Gdy Piotr i Jan wchodzili do świątyni na modlitwę o godzinie dziewiątej, wnoszono właśnie pewnego człowieka, chromego od urodzenia. Kładziono go codziennie przy bramie świątyni, zwanej Piękną, aby wstępujących do świątyni prosił o jałmużnę. Ten, zobaczywszy Piotra i Jana, gdy mieli wejść do świątyni, prosił ich o jałmużnę. Lecz Piotr wraz z Janem przypatrzywszy się mu powiedział: „Spójrz na nas!” A on patrzył na nich, oczekując od nich jałmużny. „Nie mam srebra ani złota – powiedział Piotr – ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!” I ująwszy go za prawą rękę, podniósł go. A on natychmiast odzyskał władzę w nogach i stopach. Zerwał się i stanął na nogach, i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, chodząc, skacząc i wielbiąc Boga. A cały lud zobaczył go chodzącego i chwalącego Boga i rozpoznawali w nim tego człowieka, który siadał przy Pięknej Bramie świątyni, aby żebrać, i ogarnęło ich zdumienie i zachwyt z powodu tego, co go spotkało.
(Dz 3,1-10)
Dzieje Apostolskie – księga opisująca początki Kościoła, odnotowują pierwsze cudowne wydarzenie dokonane przez Piotra i Jana, krótko po Zesłaniu Ducha Świętego (zob. Dz 3,1-10). Chromy żebrak widząc Apostołów wyciągnął ku nim rękę prosząc o jałmużnę. Ci z kolei – zostawiwszy wszystko (dom, bliskich, majątek) nie posiadali nic poza Chrystusem, który parę dni temu obiecał im: „Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (por. Mt 28,20). Miłość bliźniego nie pozwalała Uczniom przejść obojętnie wobec człowieka proszącego, choć rozum podpowiadał: nie mamy nic, czym moglibyśmy cię wesprzeć! Idąc za rozumem łatwo jest odejść i zapomnieć, że przy drodze siedział żebrak. Gdy jednak powstrzymam swoje nieustanne zabieganie, zatrzymam się, przyjrzę się z bliska – zobaczę konkretnego człowieka: chorego mężczyznę, głodne dziecko…, poczuję, że mam nie tylko wszystko kalkulujący rozum, ale i bijące serce. To zatrzymanie jest początkiem spotkania, w którym można dostrzec jeszcze Kogoś – niewidzialnego oczyma, ale obecnego. Piotr w spotkaniu z chromym musiał bardzo mocno poczuć tę obecność Mistrza, skoro jednocześnie wypowiadając imię Jezusa, ciągnie za rękę nieszczęśnika, zmuszając go do zrobienia czegoś, czego od urodzenia nigdy nie robił… Jezus Chrystus – Wszechmocny Bóg – posłuszny woli człowieka, spełnił słowo wypowiedziane przez Piotra! Można by rzec – objawił się poprzez swoje dzieło. Przyszedł z pomocą temu, który „całe swoje utrzymanie złożył w Bogu.”
”Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
Błogosławieni czystego serca, albowiem on Boga oglądać będą.
Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem on będą nazwani synami Bożymi.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”.
(Mt 5,3-12)
Postawić wszystko „na jedną kartę” – na Boga – wydaje się szaleństwem, ale to właśnie tacy „szaleńcy” żyją pełnią życia! To właśnie oni są spadkobiercami z „Góry Błogosławieństw” (zob. Mt 5,3-12). Do nich należy królestwo niebieskie, oni doznają pocieszenia, posiadają ziemię, są nasyceni sprawiedliwością, doznają miłosierdzia, oglądają Boga, nazwani są Synami Bożymi. „Boży szaleńcy” – z modlitwą w sercu i na ustach idą przez świat bez lęku o przyszłość, bo już wiedzą, że „przemija postać tego świata” (por. 1Kor 7,31), a swój skarb złożyli bezpiecznie nie w banku szwajcarskim, ale w Ojczyźnie niebieskiej, do której zdążają z radością.
Modlitwa stawia nas już teraz w progu domu Ojca w radosnym oczekiwaniu na otwarcie drzwi i zaproszenie do wiecznego szczęścia. Kto choćby raz stanął w progu nieba, wie, że jego modlitwa nie jest jakimś „wyciszeniem psychicznym”, czy „mówieniem w próżnię”, lecz bardzo konkretną, ciężką pracą, która przenosi stworzenie (ludzi i wszystko, co żyje) – jak ratownik w czasie powodzi – z miejsc „zalanych” niesprawiedliwością, egoizmem, pogardą, nienawiścią, obojętnością, przemocą, obłudą, na bezpieczne wyspy, „gdzie ani mól, ani rdza nie zniszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną złożonych skarbów (por. Mt 6,20). I choć jutro znów spotka mnie wiele przykrości, zła, to jednak nie będzie miało ono mocy nade mną jeśli „całe swoje utrzymanie” złożę jeszcze dziś w Panu, bym nowy dzień rozpoczął z Nim.
Psalmista wyrażając pragnienie samego Boga zachęca: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu – On sam będzie działał…” (por. Ps 37,5). Jest to, jak każde z wezwań płynących z Pisma Świętego, tylko zachęta, prośba. Jednak to sam Bóg prosi ciebie i mnie! Można by rzec: Bóg modli się do ciebie i do mnie! – nieustannie, bo zależy Mu na naszym szczęściu, bo doskonale zna ogrom tragedii tych, którzy zlekceważyli Jego prośbę. Bóg modli się do ciebie i do mnie! Czy zechcę wysłuchać Jego modlitwę?! Czy zechcę Mu zaufać?
Od tego jak ja potraktuję dziś proszącego Boga, może zależeć moje dalsze życie modlitwy.
W miłości nie można lekceważyć próśb, bo one dotykają głębi serca. Moja lekcja modlitwy winna zatem zawierać również dłuższy kurs słuchania – nie tylko uchem, ale i sercem, by słowo we mnie stawało się ciałem, by nabierało życia i pobudzało do dawania konkretnej, zdecydowanej, a może nawet „szalonej” odpowiedzi.
W tym momencie nasza modlitwa (spotkanie z Bogiem) przestaje być monologiem, a zaczyna się rozmowa – czasem bardzo burzliwa. Są tacy, którzy nie potrafią zrozumieć, co to znaczy, że modlitwa jest rozmową. Wydaje im się, że modlitwa to tylko moje mówienie… Wszyscy, którzy tak sądzą, nie nauczyli się jeszcze słuchać, nie potrafią dostrzec, że Słowo Boże mówi wprost do mnie. Gotowość słuchania zakłada jednocześnie gotowość do podjęcia czynów, do których Słowo wzywa. Tu kryje się „niebezpieczeństwo” modlitwy, które niektórzy przeczuwając unikają zbyt bliskiego spotkania. To „niebezpieczeństwo” polega na tym, że moje życie w trakcie modlitwy może zmienić się radykalnie, jak krajobraz po przejściu trąby powietrznej. To, co było jakoś zaplanowane, poukładane, nagle może okazać się kupą gruzu do niczego nie przydatną. Gdy wchodzę w modlitwę i pragnę jej głębi, powinienem sobie najpierw postawić pytanie: czy jestem gotów aż tak zaufać Bogu, by zgodzić się na każdą zmianę w moim życiu, do której mnie wezwie? Odpowiedzi na takie pytanie nie należy układać w głowie – gdzie od razu są przekalkulowane wszystkie „za” i „przeciw”, ale na poziomie wiary, gdzie hierarchia wartości układa się w odniesieniu do Boga, życia wiecznego, ostatecznego celu i sensu istnienia pojedynczego człowieka i całego stworzenia. Wspomniane „niebezpieczeństwo” modlitwy może przerażać kogoś, kto nie poznał Boga. Spotkanie z Jego Miłością, zrozumieniem dla ludzkiej słabości, delikatnością, sprawia, iż owo „niebezpieczeństwo” zaczyna się postrzegać raczej jak zaproszenie do wspaniałej przygody, podczas której to co było słabe, niedopracowane, wydoskonala się, odsłania się prawdziwa wartość rzeczy, działań, zamierzeń, rozjaśniają się drogi mroczne i powikłane, a na betonowej pustyni rozumu, zaczyna zielenić się i rozkwitać tysiącem barw przepiękna łąka prawdziwego życia.
Modlitwa nieustannie coś zmienia w człowieku – niezależnie od tego, jak długo już się modli. Jest jak żywy strumień opływający kamienie, który z każdą chwilą – choć niedostrzegalnie, to jednak skutecznie – wygładza je, tworząc nowe, niezwykłe kształty. Nawet te najtwardsze głazy, wydawać by się mogło – niewzruszone – z czasem poddają się strumieniowi łaski. Przemiana dokonująca się podczas modlitwy nie jest przypadkowa, lecz bardzo celowa i zaplanowana, choć sobie tego nie uświadamiamy. Ma przede wszystkim doprowadzić nas do początku – do tego, kim byliśmy w odwiecznym planie Bożym, ma pomóc w odkryciu rzeczywistej godności osoby ludzkiej i godności chrześcijanina. Tylko wtedy, gdy człowiek uświadamia sobie, że jest osobą, staje się zdolny do spotkania z inną osobą (drugim człowiekiem, a nade wszystko z Bogiem). Może warto to bardziej uwypuklić. Głównym celem modlitwy nie jest prośba, dziękczynienie czy uwielbienie – to są pewne formy modlitwy pomagające dojść do głębi, lecz nie można na nich poprzestać, bo byłoby to zatrzymaniem się w pół drogi! Głównym celem modlitwy jest taka przemiana całego życia (sfery duchowej i fizycznej), by mogło nastąpić pełne zjednoczenie w Miłości – na wzór jedności Trójcy Świętej. Pan Jezus mógł powiedzieć uczniom: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (por. J 10,30), „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (por. J 14,9), bo między Nim a Ojcem w niebie nie było niczego, co by ich dzieliło, różniło.
Podobnie św. Paweł wyznaje: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (por. Ga 2,20). To jest właśnie cel, do którego mamy dojść stawiając codziennie swoje małe kroczki na drodze modlitwy. Nasze kroki są naprawdę bardzo małe i nieporadne i nigdy by nas nie doprowadziły do celu, gdyby sam Bóg nie wyszedł nam naprzeciw i nie udzielił swej łaski. Czy zatem potrzebne są te nasze, tak liche wysiłki? Owszem, bo ofiarowaną łaskę będziemy mogli przyjąć od Boga tylko wówczas, gdy będziemy skierowani ku Niemu twarzą. Obróceni plecami, nawet nie zauważymy, że coś mieliśmy otrzymać.
Iść zatem każdego dnia w trudzie i ciemności ku światłu, które jest nadzieją spotkania. Kierować swe serce, umysł, wolę, twarz w stronę Pana, od którego oczekujemy wszystkiego, co jedynie ma wartość na wieczność. To jest droga człowieka szukającego pełni szczęścia, prawdy, wolności, życia.
ks. Tadeusz Kwitowski
tkwitowski@mateusz.pl
Następne rozważanie: Słowo na drogę
© 1996–2002 www.mateusz.pl