Mam pytanie, chyba bardziej egzystencjalne niż o wiarę, choć jestem ciekawa co Kościół na to (ponieważ jestem osobą niewierzącą i z niewierzącej rodziny proszę w miarę możliwości o jasną i zrozumiałą dla mnie odpowiedź).

Zastanawiam się ostatnio jak to jest z ludzką wolną wolą i odpowiedzialnością. Chodzi o wąską granicę pomiędzy uwarunkowaniami psychologicznymi a zachowaniami nad którymi człowiek panuje. Jeśli wiem, że czyjeś zachowanie wynika z jego uwarunkowań i nie jest on „winien” swoich ograniczeń i nieumiejętności, to jak rozwiązać problem odpowiedzialności? Czy mam prawo mieć pretensje do kogoś, że np. nie potrafi zapanować nad swoją agresywnością, skoro wiem, że nie chce tego i zachowuje się tak, bo sam został w dzieciństwie zraniony, bo nikt go nie nauczył jak można rozumieć drugiego człowieka? Co jeśli nie jest on zdolny przyjąć prawdy o swoich ograniczeniach i o tym, że krzywdzi innych, po prostu tego nie rozumie i jest zgodnie z prawdą pewien, że chce jak najlepiej. Co np. jeśli jest to walka z jego poczuciem beznadziei i poczuciem winy? Gdzie jest granica wymagań, które można takiemu człowiekowi stawiać. Gdzie kończy się jego wolna wola?

Zdecydowałam się napisać, bo pytałam już wiele osób i każdy ma własną odpowiedź, a żadna mnie nie przekonuje. Ktoś mi powiedział, że na stronie „Mateusza” można zadać także tego typu pytania. Bardzo proszę o odpowiedź. Mam nadzieję, że to, że napisałam, że jestem niewierząca, nie zmniejszy mojej szansy na uzyskanie odpowiedzi.

Z góry dziękuję – Dominika

 

Nie pretenduję do tego, by ta odpowiedź Ciebie zadowoliła (nie jestem ani psychologiem, ani teologiem-moralistą). Moim zdaniem po prostu nie dysponujemy narzędziami poznawczymi, byśmy byli w stanie zawsze jednoznacznie oddzielić w danym działaniu wolę i intencję działającego od okoliczności, które sprawiają, że czynimy nie do końca to, czego pragniemy. W fizyce jest taka zasada nieoznaczoności Heisenberga, która mówi, że przy badaniu małych cząstek narzędzie badawcze wpływa na badany przedmiot, w związku z czym nie jesteśmy w stanie precyzyjnie określić np. pozycji elektronu. Wydaje mi się, że trochę podobnie jest z wolnością człowieka. Im bardziej zagłębiamy się w analizę danego wydarzenia, tym więcej znajdujemy (a może tworzymy?) czynników, które mogą fałszować poszukiwany obraz rzeczywistości. Jeśli nie odwołamy się do czegoś obiektywnego, np. skutków działania, nieuchronnie popadamy w kazuistykę, która uniemożliwia wyciągnięcie jakichkolwiek uogólniających wniosków. Jest to klasyczny „dylemat śledzia”: albo płytko i jasno, albo głęboko i ciemno.

Posłużmy się przykładem. Pewien młodzieniec kierując samochodem z prędkością 160 km/h traci panowanie nad kierownicą i wpada na pobocze, na przystanek autobusowy, gdzie zabija 2 osoby, a 5 innych rani. Prokurator nie ma wątpliwości. Samochód był sprawny, widoczność i możliwości hamowania bez zarzutu, a przepisy w tym miejscu dopuszczały tylko 60 km/h. Poza tym badanie delikwenta wykazało 1,7 promila alkoholu we krwi.

Włącza się adwokat. Ma dwie drogi obrony. 1) Psychologizacja. Oskarżony nie chciał nikogo zabić. Przecież próbował hamować i nawet sam się przez to nieco potłukł. Pijany? Nadmierna prędkość? To wynik przeżytego przed tygodniem stresu związanego z oblaniem matury. Zaburzenie oceny rzeczywistości. Potrzeba odreagowania plus nieumiejętność poradzenia sobie z napięciem. Klient jest niewinny. 2) Socjologizacja. Klient padł ofiarą swego środowiska. Samochód wziął od ojca-tyrana, który sam jeździ ostro, ale syna dręczył gdy chodzi o wyniki w nauce. W ogóle opresywna rodzina. Matka-dewotka wbijająca dziecku poczucie winy. A w szkole, w środowisku rówieśniczym inne wartości: trzeba innym zaimponować, popisać się wytrzymałością wątroby i brawurową jazdą. Ogólny zgrzyt wartości i zagubienie w poszukiwaniu własnego miejsca w społeczeństwie. Ergo: klient jest niewinny.

Myślę, że obie linie obrony są dosyć słabe w zestawieniu ze szkodami, jakich delikwent narobił. Tym niemniej obie linie powracają, gdy próbujemy „laboratoryjnie” rozbierać dany czyn. Było na ten temat takie opowiadanie Camusa, gdzie pewnemu gościowi było gorąco, więc zastrzelił jakiegoś człowieka. Uważał, że jest niewinny. Autor zdaje się podzielał zdanie swego bohatera. Przecież rzeczywiście tego dnia było gorąco...

Chrześcijaństwo od początku weszło w samą istotę problemu. Kościół od pierwszych chwil swego istnienia głosił Ewangelię o Synu Bożym, który przyszedł na świat, aby ludzi uwolnić od grzechu, a więc od uczynionego zła, które powoduje zaciągnięcie winy przed Stwórcą. To był problem. Dla świata żydowskiego faryzeizmu grzechu nie ma jeśli jest zgodność z prawem. A Mesjasz miał ten ideał załatwić na poziomie instytucjonalnym (politycznym). Świat pogański z kolei wierzył w możliwość ludzkiego samodoskonalenia. Odkupiciel nie był tu potrzebny.

Obie szkoły w jakiejś formie przetrwały do dziś, ale jakoś nie udało im się na powrót wchłonąć chrześcijańskiej wrażliwości. I do dziś Kościół głosi, że naprawdę istnieje zło (a nie tylko zbieg okoliczności i uwarunkowań). Że z tego zła uwalnia tylko sam Bóg (a nie jakieś samousprawiedliwenie). Że wreszcie człowiek jest wolny (a najbardziej wolny jest ten, kto pozwoli się wewnętrznie uzdrowić). Św. Paweł nie szukał usprawiedliwienia, tylko stwierdzał fakt: nie czynię dobra, którego chcę, ale zło, którego nie chcę. A więc nie zawsze intencja, dobra wola, a nawet „słuszna racja” decyduje o wszystkim. Liczą się skutki (także te niechciane), za które odpowiedzialność jakoś ponosi sprawca. Jezus, gdy rozgrzeszał mówił: „idź i nie grzesz więcej”, a nie: „idź, jesteś bez winy”.

Z kolei chrześcijańską odpowiedzią na różne dokuczliwości, jakie sprawiają nam inni, ich ignorancja, głupota, niezręczność, nieporadność itp. jest zawsze miłość. Z miłością nieprzyjaciół na szczycie. Tu też jesteśmy realistami: nie udawajmy, że nas nie boli, że nie istnieje zła wola, tylko taki rodzaj „niedoinformowania” czy nie do końca ukształtowanej osobowości. Są tacy, którzy naprawdę są naszymi nieprzyjaciółmi i nic na to nie poradzimy, choćbyśmy nie wiem jak psychologizowali czy socjologizowali. Tych właśnie nieprzyjaciół mamy po prostu miłować, a nie usprawiedliwiać. A że tego nie potrafimy...? Bóg jest cierpliwszy od nas, skoro świętemu Kościołowi grzeszników przez wieki pozwala głosić wciąż to samo orędzie, które wciąż jest tak nowe...

o. Tadeusz Cieślak SJ

P.S. To wszystko nie oznacza, że chrześcijańska nauka moralna nie wyróżnia w danym czynie okoliczności, w tym okoliczności łagodzących. Istnieje też coś takiego, jak ograniczona poczytalność (używalność rozumu). Każde sądzenie, na przykład orzekanie o karach kościelnych, wymaga zastosowania pewnych ogólnych zasad sprawiedliwości. Tym niemniej nadużywanie kategorii prawniczo-procesowych w antropologii jest ryzykowne: wszak odmawianie człowiekowi odpowiedzialności za zło, w konsekwencji czyni to samo w dziedzinie dobra. Niechcący możemy popaść w nihilizm: człowiek opisywany jest jako bezwolne narzędzie instynktów i okoliczności. A tymczasem my, wierzący jesteśmy przekonani, że Pan Bóg wzywa wszystkich do prawdziwej wolności: i tych bardziej rozgarniętych i tych mniej. Dlatego lepszym terminem dla opisu miłości Bożej jest miłosierdzie niż pobłażliwość.