Witam,

Nie wydaje mi się, aby Jezus Chrystus zalecał „miłować bliźniego jak siebie samego” gdyby miłość siebie była i „dobra i zła”. Byłaby to w pewnym sensie aprobata, nie tylko dobrego, ale i złego traktowania bliźniego. Wydaje mi się, że „miłość siebie” jest instynktem samozachowawczym, w który Stwórca wyposażył wszystkie stworzenia, aby dbały o dar życia, który otrzymały od Boga? Mając zakodowany instynkt samozachowawczy wszystkie żywe istoty muszą dbać o siebie, o swoje życie, zdrowie, wygody i przyjemności. Czy nie tak należałoby rozumieć „miłości siebie”? Ja (ego) dbam o siebie, czyli o swoje życie, o dar boży. To nie akceptacja siebie to obowiązek wobec Stwórcy, który ten instynkt dał nam razem z życiem. Z tego punktu widzenia należałoby inaczej spojrzeć na znaczenie słowa „egoizm”, które wywodzi się jak wiadomo z czasów pogańskich. Satysfakcje człowieka z osiągnięć w dziedzinie materialnej i duchowej są naturalnym objawem instynktownej miłości siebie.

Andrzej

 

+ Andrzeju:

W optyce chrześcijańskiej miłość siebie wypływa przede wszystkim z faktu, że jestem kochany przez Pana Boga. Człowiek jest jedynym stworzeniem na ziemi, którego Bóg zapragnął dla niego samego. Pięknie ujął to Mickiewicz:

Człowiek jest urzędnikiem wysokiego stanu:

cały świat służy jemu, a on – tylko Panu.

Jeżeli Pan Bóg mnie kocha – a niewątpliwie tak jest – to jakże ja sam mógłbym nie kochać siebie? Oczywiście mówimy o zdrowej miłości siebie, egoizm jest bowiem jej wynaturzeniem, nadmierną miłością własną. Jest „umiłowaniem” namiętności i grzechu, które też w nas mieszkają. Ale dowartościowanie tej ciemnej strony w sobie nie jest miłością prawdziwą – i nie jest już miłością siebie, jest samolubstwem, sobkostwem, wygodnictwem, egoizmem właśnie. A jeśli kocham siebie w sposób egoistyczny, to już nie jestem w stanie kochać nikogo innego.

Interesujące nas wymiary miłości siebie trafnie i precyzyjnie ujmuje mój starszy współbrat, dominikanin, o. Jacek Salij:

Powinienem kochać tego człowieka Bożego, który dojrzewa we mnie ku życiu wiecznemu i który jest przedmiotem troski i miłości samego Boga. Jeśli w ten właśnie sposób kocham siebie samego, to zarazem będę nieżyczliwy temu grzesznikowi, który jest we mnie, a który chciałby odrzucić miłość Bożą i utrudnia we mnie rozwój człowiekowi Bożemu. Miłość do tego grzesznika język nasz nazywa egoizmem i samolubstwem, ale postawa ta w gruncie rzeczy jest nienawiścią do samego siebie. Nie kocha przecież samego siebie ten, kto kocha swój grzech. (w: „Nadzieja poddawana próbom”, Poznań 1995, s. 120)

Jezus Chrystus potwierdził wskazania Starego Testamentu dotyczące miłości bliźniego, pogłębił je (zob. Mt 5,17-48) i miłość bliźniego związał z miłością Boga (Mk 12,29-31). Umiłowany uczeń Chrystusa, św. Jan, ten związek obydwu miłości wyraził jeszcze dobitniej: Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1J 4,20).

Warto też zauważyć, że ani Pan Jezus, ani Stary Testament, o miłości nie tyle mówi w trybie nakazującym: masz miłować, masz kochać, co daje obietnicę, zapewnia: będziesz miłował. Można zapytać: Kiedy będę miłował? Odpowiedzieć można mniej więcej tak: Wtedy, kiedy będę słuchał – słuchał Boga. Bo Bóg mówi najpierw: Słuchaj (Pwt 6,3; Mk 12,29). Jeśli zatem zacznę prawdziwie odkrywać obecność i bliskość Boga w moim życiu, słyszeć, rozumieć i przyjmować Jego wezwania, starać się dawać Jemu pierwsze miejsce – i w tej drodze nie ustanę – wtedy zacznie rosnąć we mnie miłość Boga i miłość bliźniego. Wchodząc prawdziwie w przestrzeń Bożej miłości, odkrywam w sobie taką przestrzeń, duchową, w którą mogę zaprosić drugiego człowieka, pozwolić mu wejść i przyjąć go, nie raniąc go, nie sądząc, ani nie denerwując się czy niepokojąc, że ten drugi zabiera mi czas, talenty, kawałek mnie samego.

Lecz Pan nasz mówi więcej jeszcze. Mówi: miłujcie się wzajemnie i dodaje: tą miłością, którą Ja was umiłowałem (por. J 15,12). To jest miłość w wymiarze wspólnoty, miłość bliźniego, która za wzór stawia już nie miłość siebie, ale miłość samego Boga, Jezusa Chrystusa, którą On ukochał każdego człowieka, ukochał aż do oddania swego życia. To jest Chrystusowe ujęcie miłości bliźniego!

Natomiast stawianie miłości, akceptacji czy obowiązku na jednej płaszczyźnie z instynktem – co znajduję w Twoim pytaniu – jest jakimś dziwnym nieporozumieniem. Miłość (także akceptacja i obowiązek) wypływa z pragnienia dobra, jest aktem woli i – wymagając rozumności – ze wszystkich stworzeń cechuje wyłącznie człowieka. Instynkt zaś właściwy jest pozostałym stworzeniom i nie potrzebuje żadnego świadomego zaangażowania. Z instynktu stworzenie jedynie korzysta. Stąd użyte przez Ciebie zestawienie słów: „naturalny objaw instynktownej miłości siebie” nie jest zrozumiałe.

Na koniec, aby nasze zastanawianie się nad wzorcami miłości bliźniego nie pozostało w sferze teorii, warto zadać sobie pytanie: Czy w moim życiu – dobrowolnie i bezinteresownie – przewiduję cząstkę siebie dla bliźniego, czas dla niego? Czy pozwalam (jak często pozwalam), by drugi człowiek wszedł w „mój” czas, w moje życie? Dać swój czas, cząstkę siebie, to przecież dzisiaj najbardziej oczekiwany dar, największa jałmużna.

Stanisław Górski OP