DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Życia religijnego nie można sprowadzić jedynie do kultu czy zepchnąć w głębokie pokłady ducha. To tak jakby przyjąć, że miłość międzyludzka spokrewniona z aktami religijnymi wyraża się jedynie w duchu, na jakiejś niezbadanej dla naszych zmysłów głębi. Jakby miłość była tylko domeną myśli. A jednak każda autentyczna miłość dąży do wyrażenia się na zewnątrz, do wypowiedzenia siebie poprzez słowa, zmysły, uczynki a pomiędzy małżonkami przez zjednoczenie cielesne.
Rozłam między wiarą wyznawaną a życiem codziennym, występujący u wielu, trzeba zaliczyć do ważniejszych błędów naszych czasów. Zgorszenie to już w Starym Testamencie gwałtownie karcili prorocy, a o wiele bardziej w Nowym Testamencie sam Jezus Chrystus groził za nie ciężkimi karami. Niechże się więc nie przeciwstawia sobie błędnie czynności zawodowych i społecznych z jednej, a życia religijnego z drugiej strony. Chrześcijanin, zaniedbujący swoje obowiązki doczesne, zaniedbuje swoje obowiązki wobec bliźniego, co więcej, wobec samego Boga i naraża na niebezpieczeństwo swoje zbawienia wieczne. Niech więc raczej cieszą się ci chrześcijanie, którzy poszli za wzorem Chrystusa, trudniącego się rzemiosłem, że mogą wykonywać wszystkie swoje przedsięwzięcia ziemskie, łącząc ludzkie wysiłki domowe, zawodowe, naukowe czy techniczne w jedną życiową syntezę z dobrami religijnymi, pod których najwyższym kierunkiem wszystko układa się na chwałę Boga.(Gaudium et spes, 43)
Coraz częściej dochodzę do wniosku, że jednym z najtrudniejszych wyzwań, przed jakimi staje Kościół w dzisiejszym świecie jest pogłębienie roli i znaczenia religii w życiu człowieka. Rozumienie religii podlega także ewolucji. Trzeba ją wciąż wyrażać w nowy sposób, bardziej dostosowany do kultury i mentalności ludzi współczesnych. Myślę, że rozdźwięk pomiędzy religią a codziennością, o której mówi „Gaudium est spes” wskazuje głównie na to, że wielu ludzi nie dochodzi do głębszego zrozumienia, po co tak naprawdę człowiekowi potrzebna jest religia. Ów rozdział przybiera dwojaki charakter:
a) w pierwszym rzędzie chodzi o to, że w ślad za wyznawanymi przez wierzących prawdami wiary nie idą odpowiadające im czyny i postawy. Jest to więc przejaw pewnej niekonsekwencji w działaniu i wewnętrznej dychotomii. Wiara przeżywana jest w taki sposób, że prawie nie oddziałuje na konkretne wybory wierzących, jest czymś oderwanym od pozostałych wymiarów życia, ogranicza się tylko do czysto zewnętrznych gestów i zachowań, których spełnienie daje poczucie wypełnienia religijnego obowiązku.
b) w drugim znaczeniu Sobór chyba ma na myśli dużo głębszy podział na absolutną autonomię tego, co świeckie – „niereligijne” – podczas gdy ta autonomia może być zawsze względna i ograniczona – i odrębność tego, co „religijne” – czego w mniemaniu niektórych nie można w żaden sposób wiązać ze świeckością. I tutaj możliwe są jeszcze dwie skrajności:
W obu formach owego rozdźwięku wiara uważana bywa za coś „doczepionego” do życia, za sferę, z którą czasem nie wiadomo co począć i jakie miejsce znaleźć dla niej w całokształcie życia. To bowiem, że człowiek przejawia w sobie naturalny pociąg do pewnych zachowań religijnych można uznać jedynie za początek, podwalinę autentycznego życia religijnego. Żeby to zobrazować odwołam się do pewnego porównania. Aby być dobrym małżonkiem i rodzicem nie wystarczy oprzeć się jedynie na wrodzonym człowiekowi otwarciu się na Drugiego, na „instynkcie” macierzyńskim czy ojcowskim, na zdolności do płodności itd. Pełna dojrzałość wymaga podjęcia trudu rozwoju, integracji różnych sfer człowieczeństwa, duchowej formacji, pracy nad sobą. Prawdziwym ojcem i matką człowiek nie staje się w sposób automatyczny, bo bycie ojcem i matką oznacza coś więcej niż posiadanie biologicznej dyspozycji do rodzenia. Ojcostwo i macierzyństwo, które wszczepione zostało w człowieka w zalążkowej postaci, musi być dopiero rozwinięte w czasie, aby dojrzało do swojej pełni. Niektórym wydaje się, że człowiek już z racji urodzenia jest istotą, która niemal doskonale przygotowana jest do wszystkiego. A tymczasem człowiek jest dopiero u początku drogi. Wiele problemów w małżeństwie i rodzinie bierze się z braku doświadczenia i naiwnego optymizmu, że ów zalążek naturalnej zdolności do bycia mężem, żoną, ojcem, matką wystarcza. Ale zastanówmy się, jak wyglądałby nasz świat, gdyby wszyscy ograniczyli się tylko do tego, co naturalne, do tego, czego nie trzeba się uczyć, z czym się rodzimy. Gdyby człowiek zadowolił się tylko tym, co zastaje w sobie i wokół siebie, czy nasz świat wyglądałby obecnie tak, jak wygląda? Jeśli więc korzystamy z wielu dobrodziejstw i zdobyczy techniki, ludzkiego myślenia, twórczości, przedsiębiorczości to znaczy, że jednak naturalne wyposażenie człowieka ma w sobie potencjał do rozwoju.
Poprzestawanie na tym, co stanowi nasze naturalne obdarowanie, bez którego nie byłoby w ogóle człowieka, nie tylko że stanowiłoby zaprzeczenie tego, kim w swojej istocie jest człowiek – jako istota zdolna do niemal nieograniczonego wykraczania poza to, co jej wrodzone, lecz sprowadziłoby świat do bardzo „płaskiej” i bezbarwnej rzeczywistości. Wiemy też, że chociaż człowiek może się rozwijać, to jednak nie wszyscy, zakładając że mają takie możliwości, podejmują wysiłek tworzenia, pracy nad sobą, zdobywania, wykształcenia itd.
Z religią sprawa wygląda podobnie. (Mam głównie na myśli religię chrześcijańską). Często odnoszę wrażenie, że spora grupa wierzących zatrzymuje się w swojej religijności na jej najniższym stopniu, który zamiast być pierwszym krokiem w jej rozwoju, okazuje się jej ostateczną postacią. Bazuje się wówczas na odczuwanej, naturalnej potrzebie tego, co duchowe, co wykracza nieco poza zwykły bieg codziennych spraw. Więc co pewien czas, ponieważ coś odzywa się w sumieniu (jeśli się jeszcze w ogóle w nim coś odzywa), trzeba dostarczyć sobie jakąś „dozę” religijnego przeżycia, tak jak odczuwa się nieraz potrzebę pójścia do kina, czy przeczytania jakiejś książki (chociaż i tutaj wielu ludzi doskonale obywa się bez tego, a to, moim zdaniem, jest symptomem duchowego skostnienia i zatrzymania w rozwoju). Później wraca się do tzw. „normalnego” życia, które toczy się po wyjeżdżonych koleinach, aż znowu w jakimś momencie pod wpływem jakichś doświadczeń czy przeżyć pojawi się wrodzony „impuls” religijny. Dobrze, jeśli takie „impulsy” jeszcze się w człowieku pojawiają. Istnieją bowiem skuteczne metody, aby zagłuszyć nawet tego typu poruszenia.
Ale religijność jest także otwarta na rozwój. Św. Tomasz z Akwinu wyraża się o niej jako o cnocie. Religijność jest też sprawą ćwiczenia się, dojrzewa etapami.
Ewangelia, a tuż za nią Sobór Watykański II stawia sprawę jasno: życia religijnego nie można sprowadzić jedynie do kultu, ani nawet do niektórych postaw moralnych. To tak jakby przyjąć, że miłość międzyludzka spokrewniona z aktami religijnymi wyraża się jedynie w duchu, na jakiejś niezbadanej dla naszych zmysłów głębi. Jakby miłość była tylko domeną myśli. A jednak każda autentyczna miłość dąży do wyrażenia się na zewnątrz, do wypowiedzenia siebie poprzez słowa, zmysły, uczynki a pomiędzy małżonkami przez zjednoczenie cielesne. Odpowiada to cielesno-duchowej naturze człowieka. Pogląd, że religia w najlepszym razie osiąga swój szczyt i pełnię jedynie w kulcie albo, co gorsza, w cichości serca, wiedzie na manowce. Religijność miałaby więc dotyczyć tylko tego, co duchowe, ukryte. Nie powinna zbytnio ingerować w pozostałe, widzialne sfery ludzkiego życia. Nie musi się wyrażać za pomocą materialnych znaków i czynów.
Ale to samo moglibyśmy, na przykład powiedzieć o społeczeństwie, o pewnym dobru wspólnym, w którym niewątpliwie mamy udział i z którego korzystamy. Gdybyśmy sprowadzili życie społeczne, co samy w sobie jest sprzecznością, do sfery prywatności, to także musielibyśmy zaprzestać czerpania z niego różnych dóbr i korzyści. Więcej, społeczeństwo nie mogłoby zupełnie zaistnieć. A istnieje, bo człowiek wychodzi na zewnątrz ze swej subiektywności. To od państwa otrzymujemy także jakieś poczucie bezpieczeństwa, wiele świadczeń i usług, możliwość kształcenia itd. Nie żyjemy sami z siebie i tylko dla siebie. Gdybyśmy chcieli wieść życie „prywatnie”, de facto musielibyśmy się wycofać ze społeczeństwa. I często, niestety, tak to wygląda. Wielu ludzi nie pozwoliłoby sobie na odebranie im przysługujących im praw czy profitów, jakich oczekują od społeczności, ale gorzej już jest z osobistym zaangażowaniem dla dobra społeczeństwa.
Myślę także, że przesadne podkreślanie autonomii wolności człowieka wobec Boga bywa czasem dość niekonsekwentne. Podam pewien przykład. Ostatnio pewni rodzice, którzy uważają, że są chrześcijanami, stwierdzili, że poczekają ze chrztem swego dziecka aż osiągnie ono pełnoletniość – żeby mogło samo zdecydować. Nie chodzi mi tutaj o chrzest, a o pewne dziwne założenie dotyczące ich rozumienia wolności w kontekście religii. Rodzice nie chcą podjąć decyzji w sprawie religii ich dziecka i są przekonani, że to naruszyłoby jego wolność. Ale kiedy spytałem, czy w innych dziedzinach też kładą tak wielki nacisk na autonomię wolności dziecka, czy nie wpływają swoimi decyzjami na jego wychowanie, wybór szkoły, kupno tego, czy tamtego? Przyznali, że wpływają. I nie potrafili w pierwszym momencie zauważyć niekonsekwencji tego myślenia.
We wszystkich innych dziedzinach często decydują za dziecko, ale w sprawie religii, uważają, że byłoby to nadużycie. Religia to sprawa prywatna, a więc w pewnym sensie nieistotna, można ją wybrać, nie trzeba. Podczas gdy sprawa wykształcenia, obracania się w takim czy innym towarzystwie podlega wpływowi rodziców. Czyli można założyć, że edukacja to ważna sprawa w życiu w mniemaniu tych rodziców. Uważają, że tutaj mogą ingerować w wolność dziecka. A więc wolność opiera się na pewnej zależności. Dziecko nie robi wszystkiego, co mu się podoba. Ale gdyby chciało się być konsekwentnym w podkreślaniu tak wielkiej niezależności dziecka w sprawie wyboru religii, to samo, moim zdaniem, powinno się robić z innymi dziedzinami życia. A jednak tego nie robimy. Dlaczego autonomia wolności ma się wyrażać tylko w niezależnym wyborze religii? Dlaczego religia stwarza tutaj szczególny problem?
Sobór stoi jednak na stanowisku, że życie religijne jest czynnikiem integrującym wszystkie wymiary naszego życia. „Dobra religijne” są czymś, co tworzy z różnych sektorów naszego życia syntezę. Jest swego rodzaju wspólnym mianownikiem „odrębnych” wymiarów ludzkiej aktywności. Czymś, co sprawia, że człowiek nie jest tylko sztucznym zlepkiem wzajemnie wykluczających się elementów.
Można też powiedzieć, że w religii, o której chodzi Kościołowi nie istnieje radykalny podział na to, co „religijne” i to, co świeckie. W chrześcijaństwie podział na „życie codzienne” i „życie religijne” jest sztucznym podziałem, unikiem, ucieczką przed radykalnym zaangażowaniem w naśladowanie Chrystusa. Laktancjusz, apologeta chrześcijański, wywodzi słowo „religia” od religare – „ponownie wiązać z Bogiem”. To ciekawe spostrzeżenie. Zadaniem religii miałoby być sprowadzenie tego, co rozproszone w człowieku do pierwotnej jedności.
Podobną intuicję miał św. Ireneusz z Lyonu, Ojciec Kościoła z II wieku, który twierdził, że Chrystus przyszedł na ziemię po to, aby dokonać rekapitulacji – zjednoczenia wszystkiego w sobie. Świat po grzechu „stanął na głowie”, został wywrócony porządek ustanowiony przez Stwórcę. Teraz więc ktoś musi postawić świat na nogi, a może to uczynić tylko sam Chrystus – jako Głowa całego stworzenia.
Życie religijne jest więc czymś więcej niż modlitwa czy kult. Jest sposobem bycia. Ciągle cechuje je nieusuwalne napięcie. Modlitwa, życie w duchu, podtrzymywanie żywej relacji do Boga jest jego początkiem. A przedłużeniem i zarazem kryterium autentyczności jest gorliwość w działaniu na rzecz ulepszania świata i dla dobra bliźnich. Te dwie strony życia religijnego wzajemnie się przenikają. Św. Ignacy z Loyoli w odniesieniu do formacji jezuitów ujął to w taki sposób, że modlitwa winna zapalać człowieka do działania, do apostolstwa. Z kolei z dobrze wykonywanego apostolstwa winna wypływać zachęta do bardziej gorliwej modlitwy.
Co to znaczy, że celem religii jest dokonanie syntezy różnych form działalności ludzkiej?
Myślę, że religia uświadamia transcendentny cel życia ludzkiego, odpowiada na pytanie, dlaczego w ogóle należy się trudzić, pracować, działać. Z chrześcijańskiego punktu widzenia tym celem jest zjednoczenie z Bogiem, a może ono nastąpić wówczas, gdy człowiek zostanie doń przygotowany. Chodzi o przygotowanie całego człowieka, a nie tylko jakiejś jego cząstki. Dlatego, aby dojrzeć do pełni człowieczeństwa człowiek cały musi angażować się w różne formy działalności: duchowej, kulturalnej, społecznej, ekonomicznej. Działanie odniesione do Boga, jako „celu” ludzkiego życia, doskonali człowieka, oczyszcza go, otwiera na nowe możliwości, poszerza jego serce, zdolności. Obecność człowieka na ziemi to czas osiągania podobieństwa do Boga. A skoro Bóg sam objawia się nie tylko jako Ten, kto podaje pewne prawdy, kto komunikuje się, ale też jako Ten, kto stwarza, „pracuje”, to również człowiek nie może się od tego uchylić.
Religia może więc dokonać takiej syntezy, bo jest rzeczywistością bosko- ludzką, rzeczywistością, która zakorzeniona jest już w wieczności, w tym, co przekracza rzeczywistość widzialną. Religia w rozumieniu chrześcijańskim jest pewnym odbiciem tajemnicy Wcielenia. To, co boskie przyjęło człowieczeństwo, ale go nie wchłonęło. Człowieczeństwo zachowuje w Jezusie Chrystusie odrębność, ale zarazem jest jakoś połączone z bóstwem. Trudno wyrazić tę tajemnicę tak, aby wszystko było zrozumiałe, bo jest to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. W życiu religijnym Bóg również nie pochłania człowieka, nie staje się zagrożeniem dla jego autonomii. Zarazem wszystko, co ludzkie jest odniesione do swego Źródła.
Ale dzisiaj większym problemem jest dostrzeżenie relacyjno-osobowego wymiaru religii chrześcijańskiej. Bóg odsłania się nam jako „Ty”, a nie jako jakieś nieokreślone bóstwo czy siła kosmiczna. Istnieje niestety taka forma religijności również w obrębie chrześcijaństwa, która pomimo spełniania zewnętrznych praktyk pobożnościowych, nie ma świadomości rzeczywistego odniesienia do Boga jako osoby. A wiemy, że wszędzie tam, gdzie człowieka nie wiąże zaangażowanie osobowe, nie będzie starał się angażować całościowo. Trudno bowiem poświęcać się w całości jakiejś rzeczy czy zwierzęciu. Jeśli jestem z kimś złączony głębszymi i poważniejszymi więzami to nie wystarczy ani moja zdawkowa obecność, ani podejmowanie określonych aktów co pewien czas, kiedy mam na to ochotę. Bycie z kimś w relacji oznacza stałą komunikację.
Oczywiście inaczej wygląda relacja międzyludzka, w której do głosu dochodzi przecież element cielesności, widzialności, a inaczej relacja z Bogiem. Niemniej rewolucja, jaką w kwestii rozumienia roli i wagi religii wnosi chrześcijaństwo polega na tym, że Bóg w sposób radykalny zbliża się do człowieka, wydaje się mu, udziela, ogarnia i przenika całą jego rzeczywistość. A skoro tak, to odpowiedź ze strony człowieka nie może być cząstkowa.
Podsumowując można powiedzieć, że:
Dariusz Piórkowski SJ
Część VI: Małżeństwo – ryzyko Boga i człowieka
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski jest współautorem portali www.mateusz.pl i www.tezeusz.pl, mieszka w Warszawie
© 1996–2005 www.mateusz.pl