DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Małżeństwo prowadzi do Boga. A to oznacza, że ta droga musi z konieczności wyglądać inaczej, przynajmniej w sposobie realizacji, niż droga kapłana czy zakonnika. Inaczej wygląda modlitwa w małżeństwie; inaczej Bóg uświęca i oczyszcza małżonków (chociażby przez wychowywanie dzieci i trud z tym związany); inaczej poddaje innym próbom i stawia przed wyzwaniami i zadaniami.
Druga część „Gaudium et spes” (nr 46 – 93) rozpatruje bardziej konkretne problemy, z jakimi boryka się współczesny świat i wespół z nim także Kościół. I chociaż tekst ten ma już 40 lat i od tamtego czasu pojawiło się wiele nowych wyzwań, a świat się zmienił, to jednak, w tym, co dotyczy fundamentów tożsamości człowieka i obecności chrześcijaństwa w świecie, można wciąż odnaleźć wiele inspiracji i światła.
Już na samym początku tej części dokumentu uderzają szczególnie dwie uwagi:
– Kościół próbuje przyjrzeć się i znaleźć antidotum na bolączki i złożone problemy współczesnego świata nie tylko w świetle Ewangelii, ale także czerpiąc naukę z ludzkiego doświadczenia. A to oznacza, że pomiędzy ludzkim doświadczeniem, a przesłaniem ewangelicznym nie zachodzi jakieś bezwzględne przeciwieństwo. Prawdziwie „ludzkie” doświadczenie nie przeciwstawia się Ewangelii i może pomóc człowiekowi do godnego życia. Wydaje się nawet, że dobra interpretacja Dobrej Nowiny we współczesności zakłada żywe odniesienie do pozytywnych owoców rozwoju człowieka i świata. Słowo Boże nieustannie wciela się w historii i jest drogowskazem w każdej epoce. Dlatego niedopuszczalne jest, aby lekceważyć doświadczenia, które wspierają nas w lepszym rozumieniu spraw bosko-ludzkich. Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że to doświadczenie potrzebuje ciągle weryfikacji i rozeznania. Nie może być przyjmowane bezkrytycznie, jako najwyższa norma, bo czasem zachodzi względne przeciwieństwo między tym, czego człowiek doświadcza i odkrywa, a duchem Ewangelii.
– na czoło listy palących problemów współczesności Sobór wysuwa małżeństwo i rodzinę. A więc odwołuje się także do doświadczeń znanych nie tylko osobom wierzącym. Rodzina i małżeństwo są uznawane i akceptowane przez każdego człowieka dobrej woli, czyli takiego, który dochodzi do właściwej oceny sumienia i rozpoznaje w sobie prawo wpisane przez Stwórcę. To uprzywilejowanie małżeństwa płynie także z tego, że jest to sprawa niezmiernej wagi dla człowieka i jego przyszłości.
Tym razem pragnę się zatrzymać nad wybranymi fragmentami z wypowiedzi Kościoła na temat życia małżeńskiego i rodzinnego.
„Szczęście osoby i społeczności ludzkiej oraz chrześcijańskiej wiąże się ściśle z pomyślną sytuacją wspólnoty małżeńskiej i rodzinnej” („Gaudium et spes”, 47).
Pierwsze zdanie każdego dokumentu zwykle jest bardzo ważne i fundamentalne. Powyższe zdanie z Konstytucji wydaje się nie tylko bardzo oczywiste, ale może nieraz już nazbyt oklepane. A jednak przy głębszym zastanowieniu można w tym zwięzłym sformułowaniu odkryć bardzo ważką prawdę. Czasem warto przypomnieć sobie nawet rzeczy na ogół znane, lecz tylko pozornie oczywiste.
Co Sobór chce tutaj powiedzieć? Rzecz bardzo prostą: Bóg uzależnił rozwój człowieka i społeczeństw od jakości i wzrostu życia małżeńskiego i rodzinnego. Używając języka niereligijnego: niemożliwy jest pełen wzrost osobowy człowieka i poszczególnych społeczeństw(uwieńczony poczuciem szczęścia) bez docenienia i popierania instytucji małżeństwa i rodziny, bez wsparcia ze strony podstawowej wspólnoty osób.
Kiedy obserwuję doświadczenia, które wyniosłem z własnej rodziny, a także towarzysząc różnym osobom podczas rekolekcji ignacjańskich bądź przy innej okazji dochodzę często do jednego wniosku: Bóg powierzył wspólnocie mężczyzny i kobiety poważną współodpowiedzialność za kształtowanie człowieka. Innymi słowy, Stwórca podjął spore ryzyko, oddając rozwój człowieka od poczęcia aż do dorosłości w słabe i zarazem pełne miłości ręce rodziców. Oznacza to najpierw, że człowiek wbrew wszelkim pesymistycznym wizjom jest w stanie pomagać i wspierać innych w rozwoju osobowym. Teoretycznie jest zdolny do przekazania współmałżonkowi czy swoim dzieciom wiele dobra, niezbędnego do prawidłowego rozwoju. Ale też wiadomo, że nikt z nas nie uniknie tutaj błędów, porażek i częstokroć poważnych dramatów.
Chyba wszyscy zgodzą się z twierdzeniem, że niesłychanie wiele zależy od dojrzałości rodziny. I nie chodzi tutaj jedynie o nieustanne powoływanie się na pospolite frazesy np. że „rodzina jest podstawową komórką społeczną”. Wystarczy dobrze przyjrzeć się samemu sobie i innym, by zorientować się, jak w miarę przykładna rodzina, albo jej patologiczne wypaczenia lub jej brak odciskają się piętnem na każdym z nas. To w niej człowiek zdobywa pierwsze zalążki osobowości i ją rozwija lub zniekształca, otrzymuje, bądź nie, potrzebne ciepło, akceptację, poczucie bezpieczeństwa, wzorce postępowania; kształtuje sobie swój pierwszy obraz Boga – wpatrując się głównie w swego ojca (mamę też). W rodzinie zdobywamy nasze pierwsze doświadczenia miłości, życia duchowego, otwieramy się na świat, uczymy się samodzielności.
Tak powinno być. Ale rzeczywistość bywa bardziej zróżnicowana. Często wiele ludzi z różnych powodów nie otrzymuje tego, co im się należy i do czego mają prawo w swoich rodzinach. Przeciwnie, doświadczają nierzadko niespełnienia, ran, chłodu emocjonalnego, rozbicia, odrzucenia, które owocują ogromnymi kompleksami, niedorozwojem emocjonalnym, stłamszeniem potencjału twórczego, brakiem wiary w siebie, brakiem samodzielności, lękami, wykoślawionym wyobrażeniem Boga (sędziego, trenera, klawisza, obserwatora, sadysty itd.), z którym nieraz muszą się zmagać długie lata. Wszystko to dowodzi, chociaż z negatywnego punktu widzenia, jak wiele Bóg oczekuje od rodziny, jak wiele w życiu człowieka opiera się na współobecności i aktywnym zaangażowaniu drugiego człowieka. Często te braki stają się krzyżem na całe życie. Wychodzenie na prostą odbywa się za cenę ogromnego wysiłku, wsparcia ze strony innych, ale przede wszystkim pomocy łaski Bożej. Ale w jakim sensie? Bóg nie „wypełnia” nagle wszystkich tych „szczelin” osobowości. Nie zalecza automatycznie wszystkich ludzkich ran. Dlaczego? Bo z natury jest to przypisane rodzinie. Niejednokrotnie te słabości i ograniczenia stają się cząstką trudnej drogi do Boga: trzeba je wszystkie odkryć, zdać sobie z nich sprawę, przebaczyć, a później paradoksalnie służą one duchowemu i psychicznemu wzrostowi, oczyszczają w bólu i cierpieniu. Ale jedno jest pewne: żaden rozwój jest niemożliwy bez pomocy drugiego człowieka. Może często za mało się o tym myśli w tych kategoriach, albo posługuje się różnymi wyświechtanymi banałami. Toteż nie dziwię się osobiście, widząc nieraz szamotaninę wielu osób, które wynoszą różne przykre doświadczenia z rodziny, że Kościół kładzie tak wielki akcent na rozwój rodziny i powagę tej instytucji. Jeśli rodzina będzie niedojrzała, niedojrzały będzie człowiek, a z nim całe społeczeństwo. Oczywiście, nie ma idealnych rodzin, które byłyby w stanie zapewnić komfortowe warunki rozwoju. Nie unikniemy braków, ale zawsze możemy działać w kierunku poprawy sytuacji. I sądzę, że nie tylko wierzący by się z tym zgodzili.
Jeśli społeczeństwo będzie się składało z osób, które w wyniku niedojrzałości, skoncentrowane są jedynie na sobie, szukają nieświadomie lub świadomie zaspokojenia swoich przesadnych potrzeb, które same w sobie są dobre, ale w jakiejś mierze winny być już zaspokojone w rodzinie, trudno o jego pomyślność. Bo życie społeczne zakłada z definicji wyjście poza krąg własnych potrzeb, a jeśli jakoś je uwzględnia, to raczej pośrednio, w sposób niezamierzony.
„Głęboka wspólnota życia i miłości małżeńskiej ustanowiona przez Stwórcę i unormowana Jego prawami, zawiązuje się przez przymierze małżeńskie, czyli przez nieodwołalną osobistą zgodę. W ten sposób aktem osobowym, przez który małżonkowie wzajemnie się sobie oddają i przyjmują, powstaje z woli Bożej instytucja trwała także wobec społeczeństwa” („Gaudium et spes, 48)
Najbardziej w tym fragmencie uderzyło mnie stwierdzenie, że małżeństwo powstaje na mocy aktu osobowego, przez który małżonkowie wzajemnie się sobie oddają i przyjmują. Czym jest ten enigmatyczny zwrot „akt osobowy”?
Tutaj sobór definiuje go obrazowo. Akt osobowy charakteryzuje:
a) wzajemne oddanie się
b) wzajemne przyjęcie się
c) trwałość
Czytając to zdanie zrodziły się we mnie trzy pytania i dwa skojarzenia. Jak to się dzieje, że dwoje ludzi dokonuje tego typu aktu osobowego? I dlaczego ma on charakter nieodwołalny, dlaczego można mu przypisać cechę trwałości? I jakie to musi być oddanie, aby ta zgoda małżeńska przetrwała napór różnych burz życiowych?
A skojarzenia: prawdę mówiąc akt osobowy realizuje się w podobny sposób (w swej najgłębszej istocie) jak podczas decyzji zostania zakonnikiem czy kapłanem. Po drugie, istnieje jakaś analogia między aktem wiary, a aktem osobowym zawiązującym małżeństwo.
Zacznę od tyłu, od skojarzeń.
Najpierw, na czym polega akt wiary? Wyjaśnię to, żeby lepiej ukazać tę analogię, a przez to dojść do istoty aktu osobowego. Nie znalazłem do tej pory nic bardziej ciekawego i rozsądnego na ten temat, poza odpowiedzią przytoczoną przez św. Tomasza z Akwinu i kard. Ratzingera w jednym z jego wykładów. Oczywiście, może istnieją jeszcze inne interpretacje, ale póki co nie zetknąłem się z takowymi.
Zdaniem św. Tomasza wiara to myślenie z przyzwoleniem. Po pierwsze, nie wierzymy w nic. Po drugie, akt wiary to wypadkowa działania rozumu i ludzkiej woli (którą Tomasz pojmuje w szerokim biblijnym sensie jako „serce”). Krótko rzecz ujmując nasza wiara posiada jakąś treść oraz przenika ją swoista pewność. Tyle, że ta pewność nie opiera się w całości na oczywistości poznania, takiego z jakim mamy do czynienia chociażby w naukach empirycznych. Ta pewność wiąże się najpierw z wolnością i specyficznym światłem, jakie otrzymujemy. Jak więc wygląda struktura i dynamika aktu wiary?
Zaczyna się od poznawania, powiedzmy, jakiegoś przedmiotu lub podmiotu wiary, zostaje zainicjowany pewien proces myślenia np., że Jezus Chrystus zmartwychwstał. Człowiek stara się znaleźć odpowiedź na pytanie: co to znaczy „zmartwychwstać”, kim był ten Chrystus itd. W jakimś momencie, który trudno jednoznacznie określić, jego wola skłania go do przyjęcia tej prawdy, mimo, że nie wszystko „wie”, mimo że osiągnął kres swoich możliwości poznawczych (przynajmniej na chwilę obecną). Ale proces myślenia nie zakończył się definitywnie, tyle że człowiek wyraził zgodę, przyzwolenie i daje wiarę, że rzeczywiście jest tak, jak mówi określona prawda. To przyzwolenie – jak dowodzi św. Tomasz – jest owocem „wewnętrznego poruszenia serca” dokonanego przez Boga. Z kolei tego poruszenia dokonuje Słowo, a więc nie tyle ważne jest widzenie, co słuchanie. To bardzo ciekawe spostrzeżenie. Tutaj widać od razu, że wiara w ostatecznym rozrachunku jest darem Boga, który w jakiś przedziwny sposób „dotyka” wolności człowieka, „przymuszając” rozum do zgody. Człowiek nagle ma w sobie żywe przekonanie o prawdzie, pewność, że zmartwychstwanie to sprawa Boża, chociaż nie wszystko w tym pojmuje. Tajemnicą pozostaje natomiast fakt, dlaczego jednym Bóg udziela daru wiary „bardziej”, a innym „mniej”, nawet jeśli szczerze starają się poznać jakąś prawdę.
Jednakże rozum nie daje się tak łatwo oszukać. Proces poznania w wierze tak naprawdę nigdy się nie kończy. Po przyzwoleniu nadal pogłębia się poznanie, praktycznie w nieskończoność, bo wiara w ostateczności ma do czynienia z Nieskończonym Bogiem, który daje się poznać, ale nigdy w całości.
Jaki to ma związek z aktem osobowym w małżeństwie? Myślę, że ta analogia może nam pomóc pogłębić zrozumienie istoty samego małżeństwa, aby pojmować je przede wszystkim jako drogę – proces, a nie tylko jako jednorazowy akt czy jakiś statyczny stan. Wszyscy małżonkowie doskonale wiedzą, że zanim nastąpi zgoda małżeńska zwykle poprzedza ją dłuższy lub krótszy okres narzeczeństwa. Mężczyzna i kobieta starają się poznać nawzajem w różnych okolicznościach życia. W którymś momencie dochodzą jednak do wniosku, że są gotowi do podjęcia wspólnoty życia, do wymówienia wzajemnego „tak”. Doświadczenie wielu małżeństw pokazuje jednak, że proces poznawania nie kończy się na narzeczeństwie (chociaż czasem niestety tak to wygląda), ale dopiero wspólnota domu, majątku, obecność dzieci, wystawia małżeństwo na kolejne próby, daje poznać współmałżonka od innej strony, być może dotąd nie znanej. Jaki z tego wniosek? Narzeczeni pobierając się nie mają pełnej i absolutnej wiedzy o sobie, o swoich zachowaniach, poglądach, a mimo tego poznanie to jest wystarczające do podjęcia decyzji na całe życie. Kto oczekiwałby, że dowie się wszystkiego o drugim, mógłby odwlekać tę decyzję w nieskończoność. Co więcej, w małżeństwie – tak jak w wierze – proces poznawania nigdy się nie kończy (zakładając, że małżonkom zależy na rozwoju). Wiele małżeństw przeżywa co rusz mniejsze lub większe kryzysy (podobnie w wierze doświadczamy różnych nocy i ciemności, które udoskonalają i oczyszczają człowieka), bo jest to normalna kolej rzeczy. Fakt, że dwie osoby stają się jednym ciałem, nie skutkuje tym, że zlewają się w jedno i tracą swą odrębność płciową i osobową. Każda wspólnota małżeńska wypływa ze swoistego ryzyka, podobnego wierze. Ryzyko to można udźwignąć i podjąć właśnie dzięki aktowi osobowemu. W przeciwnym wypadku, jeśli małżeństwo jest tylko aktem ze względu na coś, czy nawet ze względu na czyjś interes prędzej czy później wykoleja się we wzajemne znoszenie się lub rozpada się.
Akt osobowy wypływa z głębi człowieka, z jego ducha, polega na całościowym zaangażowaniu, a nie tylko na uczuciach albo na poznaniu czy upodobaniach. Z kolei całościowe oddanie to powierzenie się drugiej osobie z zaufaniem i świadomością swoich ograniczeń. A ponieważ w pewnym sensie całe życie przechodzimy od początkowego, często deklaratywnego, oddania do rzeczywistego albo lepiej – od zaczątkowego (ale szczerego i wystarczającego do podjęcia decyzji) do pełnego, stąd decyzja ta musi być rozciągnięta na całe życie. Musi być trwała. Co więcej, ponieważ życie ludzkie jest jedno, a oddanie osobowe jest totalne, człowiek nie może ponawiać tej decyzji wielokrotnie, bo nigdy nie dojdzie do pełni, do której jest powołany. Zrywanie małżeństwa wypływa z różnych powodów, często z ludzkiej słabości, zaślepienia, udawania, ale też z niezrozumienia istoty małżeństwa jako drogi, procesu, na którym dojrzewamy do pełni człowieczeństwa.
Oznacza to także, że nie tylko poznanie, wygląd, upodobanie, czy zauroczenie decyduje o podjęciu zobowiązania i wspólnoty na całe życie. Coś innego sprawia, że człowiek podejmuje ryzyko małżeństwa, otwiera się na więcej, pomimo tylko cząstkowego poznania świata Drugiego. Tym czymś jest owo tajemnicze poruszenie woli (w wierze Bóg porusza do decyzji), a tutaj czy nie jest podobnie, nawet jeśli człowiek często nie zdaje sobie z tego sprawy? Dzięki zbliżeniu osób i chęci poznania zawiązuje się więź na głębszym poziomie – jest to właśnie owo „oddanie się” i „przyjęcie”. Rodzi się jednak pytanie, na ile to „oddanie się” wypływa z miłości? Czy są jakieś kryteria autentyczności tego „oddania”?
Cieszę się bardzo, że mam kontakt z wieloma małżeństwami, że możemy rozmawiać i dzielić się przeżywaniem naszego powołania. I to oni opowiadają mi, że spotykają coraz więcej ludzi, którzy wprawdzie chcą zawierać małżeństwo, ale obostrzone różnymi warunkami: nie godzimy się na dzieci; nie ma wspólnoty majątkowej (osobne kasy); jak się „coś” między nami zmieni, to się rozejdziemy. Dochodzi nawet nieraz do takiego absurdu, że ludzie biorą ślub cywilny motywując to wyłącznie chęcią zabezpieczenia swego majątku, bo nigdy nie wiadomo, jak się losy potoczą. Tam nie ma żadnej miłości, tylko kalkulacja i zaspokajanie egoistycznych potrzeb. Zresztą co to za miłość, skoro człowiek z góry zakłada, że coś może nam nie wyjść i w gruncie rzeczy nie ufa drugiej osobie. To z pewnością nie są kryteria „oddania i przyjęcia siebie” z miłością. Miłość nie stawia warunków. Poza tym, zmorą wielu samotnych kobiet i mężczyzn, poszukujących dzisiaj partnerów jest pragnienie znalezienia „Śpiącej Królewny” – pięknej, wspaniałej, będącej do zawsze do dyspozycji, bądź „księcia z bajki” – partnera bez skazy, idealnego pod każdym względem, z którym można prowadzić bezkonfliktowe i pozbawione napięć życie, bez słabości. I szukają, i szukają i trwa to nieraz latami. Często wypływa to z lęku przed zranieniem, z bardzo wygórowanych oczekiwań i perfekcjonizmu oraz z wygody. Ale z drugiej strony czyni człowieka bardzo nieszczęśliwym.
„Oddanie i przyjęcie” w miłości (podobnie zresztą jak w życiu zakonnym czy kapłańskim) oznacza też uznanie, że małżeństwo podejmują ludzie noszący w sobie słabości. Jezus mówi w Ewangelii: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, lecz grzeszników” (Mt 9, 12-13). Każde powołanie chrześcijańskie ma przynajmniej dwa wymiary:
1. Do jego istoty przynależy misja, zadanie – wyjście ku innym, coś, do czego zostajemy usposobieni i przygotowani.
2. Jest to zarazem konkretna droga i sposób naszego wewnętrznego uzdrowienia.
Uzdrowienie dokonuje się nie inaczej jak przez wypełnianie misji: czy będzie to ksiądz, czy mąż i żona, czy osoba samotna. Dzięki poświęceniu dla innych, osoba dochodzi stopniowo do swej pełni. I to Bóg ją uzdrawia.
Czasem trudno zgodzić się ze swoistym napięciem w sobie: niedoskonały i słaby ma iść pomagać i leczyć innych. I wówczas zdaję sobie sprawę, że ja nie spełniam mojej misji, nie czynię jej także swoją własną mocą. Ten moment wahania, niepewności, choć sam w sobie bardzo oczyszczający i leczący, wypływa z niedostatecznego wpatrzenia się i zakorzenienia w Tym, który powołuje. Żadna wspólnota międzyludzka nie przetrwa bez uznania, że budują ją także słabi ludzie.
Te same prawidła obowiązują w życiu zakonnym. Pamiętam, że kiedy decydowałem się na wstąpienie do zakonu, nie wszystko o nim wiedziałem. Nie przejrzałem jezuitów na wylot. Było wiele niewiadomych. Ale właśnie to poruszenie serca, przynaglenie, żeby wstąpić, doprowadziło mnie do podjęcia decyzji, mając na uwadze także moje opory, ograniczenia, słabości. Aby rozpocząć życie zakonne nie trzeba być doskonałym. Wystarczy być otwartym na zmianę, na działanie łaski. I tak zarazem jest się zakonnikiem i całe życie dojrzewa się do bycia zakonnikiem w pełni. W tym punkcie nie widzę żadnej różnicy między innymi rodzajami powołania.
„Prawdziwa miłość małżeńska włącza się w miłość Bożą i kierowana jest oraz doznaje wzbogacenia przez odkupieńczą moc Chrystusa i zbawczą działalność Kościoła, aby skutecznie prowadzić małżonków do Boga oraz wspierać ich i otuchy im dodawać we wzniosłym zadaniu ojca i matki” (Gaudium et spes, 48).
Ta deklaracja Kościoła jest swoistym novum. Dawniej nie wypowiadano się w Kościele zbyt pochlebnie o małżeństwie. Owszem, było ono zawsze uważane za pochodzące od Boga, ale jednak za najbardziej uprzywilejowaną drogę do Boga uważano kapłaństwo czy życie zakonne. Dzisiaj, Bogu dzięki, to myślenie odchodzi do lamusa, chociaż tu i ówdzie jeszcze odżywa, zwłaszcza pod postacią klerykalizmu.
Małżeństwo prowadzi do Boga. Jakże to ważne stwierdzenie. A to oznacza także, że ta droga musi z konieczności inaczej wyglądać, przynajmniej w sposobie realizacji, niż droga kapłana czy zakonnika. Inaczej wygląda modlitwa w małżeństwie, inaczej Bóg uświęca i oczyszcza małżonków (chociażby przez wychowywanie dzieci i trud z tym związany), inaczej poddaje próbom i stawia przed innymi wyzwaniami i zadaniami. Złudzeniem byłoby sądzić, że małżonkowie są w stanie poświęcać tyle samo czasu co zakonnicy na modlitwę i życie duchowe. Ich życie duchowe realizuje się w odmienny sposób, chociaż czerpie z tego samego źródła. Z drugiej strony czymś przeciwnym nauce Kościoła jest minimalizowanie roli małżeństwa jako pełnoprawnej drogi do Boga. Nie można też odwodzić małżonków od podejmowania różnych inicjatyw, mających na celu pogłębienie ich życia duchowego, co tu i ówdzie się słyszy: („Masz dzieci i dom, po co ci jakieś rekolekcje, lektury, katechezy?”) Niedawno spotkałem kogoś, kto zerwał zaręczyny z dziewczyną, bo doszedł do wniosku, że w małżeństwie nie można zbliżyć się do Boga tak jak w życiu zakonnym. Cóż za nieporozumienie! W pewnym sensie małżeństwo jeszcze więcej wymaga niż życie zakonne, chociaż obie formy realizacji powołania mają swoje radości i ciężary.
Ale w kontekście poprzednich rozważań ważniejsza jest jeszcze inna uwaga Soboru. Prawdziwa miłość małżeńska – owo „oddanie i przyjęcie siebie w akcie osobowym” jest częścią miłości Bożej. To, co się wydarza między dwiema zakochanymi osobami (zakładając, że otwierają się wobec siebie bez zastrzeżeń i szczerze) jest niczym innym jak przelaniem w ich serca miłości Bożej. Wydaje się, że inaczej nie da się wytłumaczyć, w jaki sposób człowiek przekracza liczne obawy, podejmuje ryzyko, znając słabości drugiego, bez wsparcia Boga inicjującego związek. I jestem pewien, że Bóg działa w sercach ludzi dobrej woli, nawet jeśli nie są ochrzczeni i zbliża ich ku sobie, pobudza do decyzji, wzbudza miłość, która wszakże nigdy nie jest pełnią, ale zaczątkiem wystarczającym do rozpoczęcia wspólnego życia. Dzieje się tak dlatego, że małżeństwo jest instytucją wszczepioną w naturę człowieka. Nie potrzeba do jej powstania działania nadprzyrodzonego, chociaż w naturze Bóg też działa i ten podział nie do końca jest tutaj adekwatny.
Miłość małżonków doznaje wzbogacenia przez Chrystusa, czyli przez owoce Jego odkupienia, przez sakrament. Dlatego Kościół tak bardzo podkreśla wagę sakramentu małżeństwa. Myślę, że małżonkowie nie są w stanie wejść na drogę rozwoju, owocnego przeżywania kryzysów i dni trudnych, przeżywać rozczarowania sobą po jakimś czasie, czy uczyć się nieraz mozolnie komunikacji bez nadprzyrodzonej pomocy. Człowiek potrzebuje tego wzmocnienia, aby ta zaczątkowa miłość przetrwała i rozwinęła się. Wiele rozwodów wśród osób wierzących wynika z formalistycznego podejścia do sakramentu małżeństwa. Jeśli czerpanie z jego łaski kończy się na poziomie ślubu, to czemuż się później dziwić. Małżeństwo to nie tylko akt osobowy, ale też obietnica obecności Chrystusa w ciągu całego życia. Z tą obecnością związana jest pomoc, ilekroć Go prosimy.
Wszyscy rodzice wiedzą też, ile potrzeba cierpliwości, wytrwałości, bycia do dyspozycji, samozaparcia w wychowaniu dzieci, które dzisiaj właśnie głównie z tych powodów bywają tak często unikane. Tych cnót człowiek nie nabywa sam z siebie i automatycznie. Tutaj także potrzebuje Bożego wsparcia. Jeśli jako wierzący nie otwiera się na dzieci oznacza to także, że nie przyjmuje w pełni łaski sakramentalnej. Bez niej trudno przekroczyć egoizm we dwoje.
Na koniec muszę przyznać, że tematyka małżeństwa zarówno od strony teologicznej jak i ludzkiej bardzo mnie interesuje. Bardzo cenię sobie wiele kontaktów z wieloma przyjaciółmi i ich rodzinami, dzięki czemu mogę lepiej zrozumieć piękno, wyzwania, odmienność i zarazem wspólną drogę powierzoną nam chrześcijanom.
Dariusz Piórkowski SJ
cdn.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski jest współautorem portali www.mateusz.pl i www.tezeusz.pl, mieszka w Warszawie
© 1996–2005 www.mateusz.pl