R O Z D Z I A Ł V I I Trzej konwertyci w Paryżu |
Nasłynniejszy (i cięty) publicysta polityczny Francji; dyrektor jednego z najbardziej poczytnych i miarodajnych tygodników Europy, "Le Figaro Magazine"; kardynał arcybiskup Paryża. Tercet nadzwyczajnych osobistości, na scenie jednej ze stolic świata: nawrócony na chrześcijaństwo z ateizmu marksistowskiego (André Frossard); nawrócony z pogaństwa Nowej Prawicy (Louis Pauwels); nawrócony z judaizmu (Jean-Marie Lustiger). Na pewno warto było pójść, aby ich wysłuchać: chociaż tak bardzo odmienni, ich historie świadczą o spotkaniu z tą samą Tajemnicą; i ukazują, jak również dzisiaj, z kultur bardzo różnych, można dojść do chrześcijaństwa z zaangażowaniem, które wciąga całe życie. Ponawia się więc także dzisiaj to zjawisko nawrócenia (niekiedy niespodziewane i dramatyczne, jak w wypadku Frossarda i Pauwelsa), które naznaczało całą historię chrześcijańską, od św. Pawła do naszych czasów. I to właśnie często z ust konwertytów -- którym został dany "dar zdumienia" wobec Ewangelii -- słyszy się najbardziej znaczące świadectwa. |
Przypadek André Frossarda, pisarza i dziennikarza jednego z najsławniejszych we Francji (każdego rana publikuje na pierwszej stronie "Le Figaro" ostry felieton) jest jednym z najbardziej tajemniczych i niepokojących: gwałtowne nawrócenie na katolicyzm, którego w żaden sposób nie było można przewidzieć. Jego babka była Żydówką, matka protestantką, a ojciec nie był nawet ochrzczony. Ten ojciec, Ludwik Oskar Frossard, był zaalpejskim Gramscim: niegdyś lider socjalistów, w 1920 roku założył Francuską Partię Komunistyczną, której był pierwszym sekretarzem generalnym. Syn André, również ateista, w wieku dwudziestu lat, wszedłszy przypadkowo do kościoła katolickiego w poszukiwaniu przyjaciela, został zaskoczony niewysłowionym doznaniem: zasłona, która się rozdziera, widzenie "twarzą w twarz" Boga, zaświatów, życia wiecznego. -- Wszedłem do tej kaplicy przypadkowo, bez metafizycznych niepokojów, zmartwień, problemów osobistych, miłosnych przykrości: byłem tylko spokojnym ateuszem, marksistą, beztroskim młodzieńcem, trochę powierzchownym, który miał na ten wieczór w programie randkę -- opowiadał to także mnie. -- Wyszedłem stamtąd po dziesięciu minutach, tak bardzo zaskoczony tym, iż stałem się niespodziewanie katolikiem, jak byłbym zdumiony odkrywając, iż jestem żyrafą lub zebrą po wyjściu z ogrodu zoologicznego. Właśnie dlatego, iż wiedziałem, że by mi nie uwierzono, milczałem przez ponad trzydzieści lat, pracowałem intensywnie, aby wyrobić sobie nazwisko jako dziennikarz i pisarz i aby mieć w ten sposób nadzieję, że nie zostanę wzięty za szaleńca, gdybym spłacił swój dług: opowiedział to, co mi się wydarzyło. Zrobił to, zachęcony między innymi przez Francois Mauriaca, dopiero w 1969 roku, kiedy wyszła książka (wszędzie natychmiast tłumaczona, stała się głośnym bestsellerem, którego sukces jeszcze trwa) Dieu existe, je l'ai rencontré (Bóg istnieje, spotkałem Go) 1. Ze zdziwieniem, świat odkrył apologetę chrześcijaństwa o nadzwyczajnej skuteczności i prestiżu; kogoś, kto, gdy mówił, nie robił tego na podstawie teorii lub rozumowania, ale ponieważ "widział i dotykał". Nie przypadkiem pewnego dnia Jan Paweł II polecił wezwać André Frossarda i powiedział mu: "Proszę mi zadać jakieś pytania". Powstał z tego pierwszy w historii wywiad z papieżem, drugi światowy bestseller pod znamiennym tytułem: Nie lękajcie się! Byłem redaktorem odpowiedzialnym działu prasowego wydawnictwa, które opublikowało włoskie wydanie Bóg istnieje, spotkałem Go. Do mnie więc należało organizowanie autorowi konferencji prasowych, wywiadów, dyskusji. Znaliśmy się więc; nigdy jednak nie mogliśmy porozmawiać w cztery oczy, o jego nadzwyczajnym doświadczeniu, tak osobliwym dla kogoś, kto poszukuje prawdy chrześcijaństwa, ponieważ pali argumentacje i dowody teoretyczne, aby uczynić ją konkretnością życia. Nadarzyła mi się okazja, kiedy Frossard po obwieszczeniu, że "Bóg istnieje", i po chęci udowodnienia, że istnieje życie pozagrobowe (Il y a un autre monde 2), zamierzał także dowieść istnienia diabła, publikując kolejną książkę pod prowokacyjnym tytułem: 36 preuves que le diable existe 3. Udałem się więc, aby odwiedzić go w jego domu przy głównej alei paryskiego przedmieścia Neuilly-sur-Seine. Kiedy taksówka przemierzała Étoile z Łukiem Triumfalnym, aby skierować się na Défense, skupiska drapaczy chmur, gdzie Paryż małpuje Nowy Jork, myślałem, że nie jest łatwo uporać się z Frossardem. "Konwertyci bywają zawadą i są nudni: dla niewierzących, ale również dla niektórych wierzących", stwierdził kilkakrotnie. Dla jednych ten człowiek jest problemem, dla innych zagadką: dziennikarz obdarzony sukcesem, jeden z najbardziej znanych i budzących lęk we Francji (jeden jego artykuł może wpędzić w kłopoty potężnych w kraju), wydający książkę, w której oznajmia, z nieugiętą pewnością, że Bóg jest oczywistością, faktem, Osobą spotkaną nieoczekiwanie na ulicy!... Pewnie, może zdarzyć się czytanie podobnych rzeczy: ale w broszurach drukowanych prywatnie, pod firmą nieznanych wizjonerów; nie w książkach publikowanych przez największych wydawców świata i podpisanych przez mającego stałą kolumnę dziennikarza, oklaskiwanego i ironicznego. Jest zrozumiałe, dlaczego wielu byłoby zainteresowanych pozbyciem się tego człowieka: niektórzy katolicy, ponieważ takie tajemnicze nawrócenie nie wchodzi w zakres schematu chrześcijaństwa obecnie zracjonalizowanego, które wyklucza "piorun" z Nieba; wielu laików, ponieważ samo istnienie Frossarda stanowi niepokojący znak zapytania. Coś, co skłania niemało ludzi do stawiania sobie pytania, może z dreszczem niepokoju: "A jeżeli to jest prawda? A jeżeli Frossard ma rację?" Za wielkimi szybami jego domu rozmawialiśmy o reakcjach (odmiennych, ale zawsze skrajnych, entuzjazmach i wybuchach gniewu), jakie wywołują jego książki. -- Ale co ja mogę zrobić? -- powtarza wsuwając któryś z kolei papieros w czarną cygarniczkę (tylko groźba ekskomuniki ze strony papieża mogłaby go skłonić do zaprzestania... -- mówi żona). -- Co mogę zrobić, skoro Bóg istnieje, skoro chrześcijaństwo jest prawdziwe, skoro jest życie pozagrobowe? Co mogę tutaj zrobić, skoro istnieje Prawda i ta Prawda jest Osobą, która chce być poznaną, która nas kocha i która nazywa się Jezus Chrystus? Nie mówię tego na podstawie hipotez, w sposób wyrozumowany, na podstawie tego, co słyszałem, iż mówiono. Mówię o tym z doświadczenia. Widziałem. Nie wiem, dlaczego wybrano właśnie mnie, abym był świadkiem naocznym tego, co się ukrywa za powierzchownością świata. Wiem tylko, że mam obowiązek świadczenia. I jeszcze: -- Jestem skazany na mówienie, jestem przynaglany z łagodnością, ale uporczywie potrzebą recytowania lekcji, jakiej Bóg mi udzielił w owym wstrząsającym spotkaniu, latem 1935 roku, w nieznanej kaplicy w centrum Paryża. Potem, jakby skandując słowa: -- Kiedy się wie, że Bóg istnieje, że Jezus jest jego Synem, że jesteśmy oczekiwani po śmierci, że na tej ziemi nigdy nie będzie innej nadziei poza Ewangelią; kiedy się to wie: trzeba o tym mówić. Zrobiłem to i w dalszym ciągu będę to robił, aż do chwili, kiedy pójdę kontemplować na zawsze to, co było mi dane zobaczyć podczas owych minut, kiedy czas został dla mnie zatrzymany. Podczas tego nadzwyczajnego doświadczenia (ale, chwilami, także przez jakiś czas potem) Frossard "widział" tamten świat, który jest ledwie za zasłoną, rzeczywistość, która czeka nas wszystkich: -- Na ulicach spostrzegałem wyraźnie, że przechodnie chodzili na krawędzi nieskończoności, że prędzej lub później wpadną w to światło niezniszczalnego kryształu, nieskończonej przeźroczystości, jasności i słodyczy nie do zniesienia, które było mi dane zobaczyć, rozumiejąc natychmiast, że było to światło Tego, którego chrześcijanie nazywają Ojcem naszym. -- Ale dlaczego -- zapytałem go -- ten dostrzeżony Bóg był Bogiem chrześcijańskim, a nie Bogiem innych monoteizmów: judaizmu, islamu? -- Nie, nie mógłbym spotkać Allacha: jego się nie spotyka, jest Niedostępny z definicji. Ani Jahwe, Boga Izraela (a w jednej czwartej jestem Żydem), tego, który co kilka wieków mówił do jakiegoś proroka, który wywoływał w nim przede wszystkim okropny strach. Tylko Bóg chrześcijański czyni spotkanie możliwym: jest jedynym Bogiem, qui se proportionne à nous 4, Bogiem tak bardzo pokornym, że daje się nam na pokarm. Bóg Starego Testamentu ukazuje się spowity i oddzielony od nas zasłoną Sacrum. Właśnie tylko dzięki Chrystusowi kurtyna świątyni, która zasłaniała Sancta Sanctorum, się rozdziera. Dzięki niemu alliance, przymierze z Izraelem, staje się alliage (mianowicie stopem, jakby metalu), w którym Bóg i cała ludzkość są stopieni w sposób nierozerwalny. Ale czy był umieszczony przez Jezusa, czy jedynie przez Boga w tym wstrząsającym zjawisku, w którym wszystko stało się dla niego jasne na zawsze? -- Tylko Ojciec był przedmiotem oczywistości. Chrystus był konieczną konsekwencją wyciągniętą z doświadczenia tego Boga. Przeszedł więc do Boga chrześcijańskiego: ale dlaczego on, młody Frossard, syn szefa komunistów, również komunista, dał się nagle poznać, całkowicie, na zawsze, jako katolik, a nie protestant, prawosławny lub członek jakiejkolwiek innej wspólnoty o tradycji, która powołuje się na Chrystusa? -- Nie wiem: wiem, że nie wybrałem naprawdę niczego. Ani wiary, ani tym bardziej Kościoła katolickiego. Mogę tylko powiedzieć, że poczułem z absolutną wyrazistością, iż ten Kościół stał się odtąd na przyszłość moim adresem domowym. Po tym przeżyciu pewien ksiądz objaśnił mi katechizm: odkryłem w ten sposób, że Rzym już od wieków ujął w formuły to, co ja zobaczyłem nagle w kaplicy. Wiedziałem już wszystko, jeszcze przed uczeniem się: byłem szukającym po tym, jak już znalazłem. Przybywszy tutaj, do tego mieszkania na spokojnym przedmieściu leżącym na obrzeżach paryskiego chaosu, z powodu pomyłki co do godziny spotkania, musiałem trochę czekać. Odbywał się akurat ruch ludzi: mężczyzn i kobiet, młodych i w podeszłym wieku. Z dyskrecją, ale z wytrwałością, Frossard jest doradcą duchowym dusz chwiejnych, przeżywających kryzys, poszukujących. Odkryłem, że przez ten dom przewijają się księża, siostry zakonne, chrześcijanie, ale także sławne i będące poza podejrzeniem nazwiska z kultury "laickiej". Przychodzą tutaj, często anonimowo, aby znaleźć siłę lub szukać drogi, przyciągani przez wiarę, która opiera się na oczywistości. Wiarę, poza tym, wypróbowaną przez ponad pół wieku doświadczenia i świadectwa. -- Frossard bulwersuje, niewątpliwie -- mówił paryski pisarz agnostyk. -- Ale gdyby "spotkanie", o którym mówi, było tylko złudzeniem, pomyłką, czy jego skutki nie rozwiałyby się szybko? A tymczasem przez pięćdziesiąt lat ten człowiek żyje tak, jak w ciągu tych kilku minut mu "wskazano". Jest to może jedyny możliwy dowód na to, że się nie pomylił. Frossard, powiedziałem mu, jest oskarżany coraz częściej o to, że jest jak te stare wina, które nie znoszą dojrzewania, mówią o nim, że staje się coraz bardziej agresywny w artykułach i książkach, powiadają, że teraz popisuje się pesymizmem. Odpowiedział spokojnie: -- Jeżeli pesymistą jest ktoś, kto uważa, że rzeczy nie będą mogły skończyć się dobrze, wtedy chrześcijanin nie może być pesymistą. Chrześcijanin jest optymistą: ale apokaliptycznym. Wie, że w każdym przypadku wszystko skończy się dobrze. Ale nie tutaj. Tak, liberté, fratérnité, égalité skończą się triumfalnie, ale po spełnieniu pewnej małej formalności. Mianowicie po przejściu nie tylko przez koniec naszego życia ziemskiego, ale przez koniec samej ludzkości: przez drugi, ostateczny powrót Chrystusa. Oto czego oczekują wszyscy chrześcijanie, zgodnie z ich wiarą, w przyszłości, a co natomiast Kościoły "oficjalne" usiłują dzisiaj niejako ukryć, pozostawiając w ten sposób wolne pole dla rozpętywania się fantazji i majaczeń eschatologicznych sekt. Jego stosunki z niektórymi francuskimi katolikami nie są dobre, ale jak się wydaje, zupełnie go to nie martwi: -- Dzisiaj w Kościele francuskim wielu, nawet biskupów, nie lubi Jana Pawła II. Tak więc, nie ośmielając się mówić o nim źle wprost, zdobywają się na to wobec przeprowadzającego z nim wywiad. Lub nawet wobec jego prefekta Kongregacji Wiary, kardynała Ratzingera, strzegącego ortodoksji katolickiej, którą wielu chciałoby dzisiaj zniszczyć. -- Wielu jednak zarzuca mu -- zauważyłem -- że nie bierze dostatecznie na serio Soboru. -- Wiem, wiem, i uważam to za bardzo śmieszne. Znudziłem się marksizmem już w 1935 roku: dostatecznie wcześnie, aby widzieć pierwszych księży zakochujących się w Karolu Marksie. To prawda, nie bardzo się podniecałem tym, co określano jako "rewolucyjne nowości" Soboru: wolność myśli, koniec antysemityzmu, ekumenizm, tolerancja... W sumie cały bagaż rewolucji francuskiej, odkryty przez katolików z prawie dwustuletnim opóźnieniem. Jeżeli byłem trochę nieuważny, to dlatego, że to były "nowości" może dla klerykałów, ale bynajmniej nie dla mnie. Byłem przekonany o tych rzeczach, odkąd zacząłem rozumieć, dzięki mojemu ojcu oraz ludzi ze środowiska socjalistycznego i komunistycznego. Proszę zważyć, że nikt nie może oskarżać mnie o to, iż jestem "tradycjonalistą", ponieważ moją tradycją życiową i kulturalną nie są dekrety Soboru Trydenckiego, lecz Kapitał Marksa. W tym pełnym życia człowieku jest jakby nadmiar pasji, duch polemiczny, który z trudem ulega ewangelicznemu napominaniu do łagodności. -- Dzisiaj krążą różne typy katolików -- mówił między innymi. -- Są urzędowi, dla których tym, co się liczy, jest aparat, machina kościelna; tradycjonaliści, którzy zamykają się w swojej wieży z kości słoniowej coraz bardziej grożącej zawaleniem; postępowcy, którzy rozpraszają wiarę w polityce i oklepanych frazesach socjologji. I następnie są ci, najliczniejsi, wzięci między wiele ogni, niepewni i skonsternowani. To właśnie wśród nich znajduję uszy skłonne do słuchania mnie. Interesuję się chrześcijaninem anonimowym, tym, który nie interesuje nikogo i jest przez wszystkich opuszczony. Walczę o zdrowy rozsądek w Kościele, o prostotę wiary, przeciwko mitom i utopiom oraz komplikacjom próżnującego intelektualisty. -- Czy chodzi o całą tę dyskusję o relacjach ze "światem", o ponowne chrześcijańskie odkrycie, że Wcielenie wymaga, aby historia ludzi była traktowana na serio? -- A tymczasem nie, nie przypisuję światu całej powagi, jakiej żądałby od nas. Gdy spotyka się Boga, pierwszym odkryciem jest nieważność wszystkich rzeczy, które jeszcze dzisiaj chrześcijanie, z wyjątkiem oczywiście świętych, tak śmiesznie traktują na serio. -- Ale problemy społeczne, engagement, zaangażowanie polityczne wierzącego? -- Sądzę, że Bóg chrześcijański potrafi liczyć tylko do jednego: nie interesuje się masami, nie chodzi na kongresy ani tym mniej na zgromadzenia. Interesuje się tylko poszczególnymi, konkretnymi osobami. Pracuje za kulisami, w ciszy, sam na sam. Jest jedna historia, którą wszyscy widzimy, historia krwi, zamieszania, wściekłości. I jest historia ukryta, niewidzialna, z którą tylko co pewien czas zdarza się nam spotkać: historia miłosierdzia, miłości Boga do człowieka i miłości człowieka do Boga i do braci. To jest jedyny wymiar historii, który mnie interesuje. Jak Frossard czyta Biblię, on, który mówi, iż odnajduje w niej wymiar, jaki poznał przez bezpośrednie doświadczenie? -- Czytam Pismo Święte w sposób możliwie najbardziej dosłowny, z prostego rozumowania: albo jest ono natchnione, a więc jest dziełem samego Boga, który posługuje się ludźmi jako pośrednikami; albo też nie jest natchnione. I wtedy jest książką historyczną, jak inne, chociaż dużo starszą, bardziej malowniczą. -- Ten sposób podchodzenia do Biblii -- zwracam mu uwagę -- wygląda tak, jakby ignorował całą mozolną pracę egzegetyczną ostatnich dwóch wieków. -- No tak, niektórzy bibliści, biedaczyska, często nie mają żadnego wyczucia tego, co Boskie. Zamknięci w uczonych badaniach, nie mają żadnego pojęcia o wspaniałości Boga. Ci panowie, którzy chcą "demitologizować" Biblię! Ils me font rigoler, sprawiają, że umieram ze śmiechu! Chcą Pismo Święte przekształcić w pewnego rodzaju La Fontaine'a tamtych czasów. Uważają, iż uczynią je bardziej zrozumiałe, a tymczasem czynią je niezrozumiałe i niepotrzebne, chyba że dla siebie i dla swoich katedr. Śmieje się: -- Dziękuję Ci, Ojcze, że ukryłeś te rzeczy przed intelektualistami, a więc przed pewnymi teologami, przed pewnymi egzegetami! Wierzyć we "wszystko" w Piśmie Świętym, czytać je w sposób tak dosłowny, to znaczy wierzyć także w diabła; poświęcił mu książkę, w której chce ostrzec przed jego okropnym powrotem do nas. -- Pewnie, że wierzę w diabła: jak można być chrześcijaninem i nie traktować poważnie rzeczywistości, która jest 147 razy wymieniona w Ewangeliach? I niech sobie gadają tak zwani eksperci, którzy, jak zwykle, mówią o "formach wyobrażeniowych", o mitach związanych z pojęciami czasów starożytnych, ale dla uspokojenia przede wszystkim siebie. -- Jak Frossard widzi przyszłość chrześcijaństwa? -- Żyjemy w momencie nadzwyczaj poważnym, trzeba poświęcić wiele uwagi obronie wiary tych, którzy ją zachowali. Wierzyć dzisiaj z pewnością nie jest łatwo, wierzyć i chcieć postępować jak ryba, która wychodzi z wody, aby mieć wyobrażenie o świecie istniejącym ponad morzem. Nowe zainteresowanie młodych, powrót do Sacrum rozczarowanych pokoleń? -- Młodzi są otwarci, ale, wydaje mi się, niezbyt przyciągani przez chrześcijaństwo. Może dlatego, że nie potrafimy przedstawić go, może dlatego, że zagubiliśmy już pasję przekonywania, świadczenia, nawracania. -- Jaka stronica, jakie słowo Chrystusa jest panu najbardziej drogie? -- Wszystkie, wszystkie: każde ma coś do powiedzenia każdemu człowiekowi, w każdej chwili życia. Powiem więcej: jak jestem przekonany o tym, iż Bóg zwraca się do jednostki, tak jestem również przekonany, że w Piśmie Świętym znajduje się jakieś słowo natchnione specjalnie dla każdego z nas. Ale gdybym został naprawdę przyciśnięty i musiał wybrać jedną przypowieść, wtedy opowiedziałbym się za przypowieścią o niewiernym włodarzu, o słudze, który kradnie i zostaje pochwalony przez pana. To jest wspaniałe: jest to wspaniałomyślność Boga nieskończenie bogatego, który chce być okradanym. Zastanawia się w milczeniu, a potem mówi: -- Jest słowo Jezusa, które sprawia, iż zagłębiam się w otchłani. Mówiłem, że w moim doznaniu, tam w kaplicy, tylko Bóg był oczywistością, do Chrystusa musiałem dochodzić przez analogię, przez dedukcję. A więc, jest jedno jego słowo, które przekonało mnie na zawsze o jego boskości. Jest to owo straszne: "Boże mój, Boże mój, dlaczegoś mnie opuścił?" Czyż teologia nie twierdzi, że w osobie Jezusa współistniały dwie natury: boska i ludzka? A więc, na krzyżu -- to on sam woła -- że Bóg go opuścił. Przeto zrezygnował także ze swojej części boskości, ze swojego kontaktu z Ojcem. Tylko Bóg może posunąć się aż do tego stopnia rezygnacji, może uczynić z siebie dar tak całkowity. My zawsze zatrzymujemy coś dla siebie. On nie zachował niczego. Chciał powrócić do owej większości wierzących, do owego fundamentu katolickiego, któremu pragnie pomóc w ocaleniu wiary, narażonej na niebezpieczeństwo także przez ataki mniejszości postępowców i konserwatystów. -- Chce pan wiedzieć, czym się różnią między sobą? "Postępowiec" jest to ktoś, kto spełnia wolę wszystkich, oprócz woli Boga; "konserwatysta" natomiast to ktoś, kto zawsze spełnia wolę Boga, czy Bóg chce, czy nie... Ten człowiek złośliwy, o inteligencji bystrej i kpiarskiej, w rodzaju Voltaire'a, ten autor artykułów żrących jak kwas, sprawia rzeczywiście wrażenie pokonanego ateisty, nagiętego do wierzenia w to, w co bez tego mocnego uderzenia nigdy by nie wierzył. -- Jak może pozostać żywym człowiek, na którym spoczęło spojrzenie Boga? -- pytał siebie współczesny filozof. Kieruję to pytanie do Frossarda. Śmieje się, odprowadzając mnie do drzwi: -- Wystarczy nie brać siebie na serio. Wystarczy zdawać sobie sprawę z tego, że jest się mało znaczącym pionkiem w tajemniczej grze, której reguł nie znamy. |
Od konwertyty z lewicy, z marksizmu, z ateizmu, jakim jest André Frossard, do innego konwertyty -- także z zaskoczenia, nieoczekiwanie -- ale z radykalnej prawicy, z religijności pogańskiej. Spotkanie miało miejsce także w Paryżu. Wypadało mi przejść przez liczne sita -- woźnych, sekretarki -- aby dotrzeć do biura innego z pisarzy najbardziej znanych, dziennikarzy najpotężniejszych, ludzi najbardziej niepokojących we Francji: Louisa Pauwelsa, charyzmatycznego dyrektora "Le Figaro Magazine". Z tego, co było tylko starym dodatkiem do dziennika paryskiego mieszczaństwa, Pauwels zrobił tygodnik najbogatszy, najbardziej poczytny, najbardziej wpływowy w kraju. Tygodnik popularny, zarazem kulturalny i polityczny, z dokładnie określonym kierunkiem rozwijanym w każdym numerze: zwalczanie lewicy, socjalistycznej i komunistycznej, oraz spór o zasady nowoczesnego liberalizmu. Wiedząc, że jestem w Paryżu i pragnąc zadać mi kilka pytań na temat mojej książki dopiero co przetłumaczonej na francuski, Pauwels przekazał mojemu wydawcy chęć spotkania się ze mną. Poszedłem; nieco uprzedzony, z różnymi wątpliwościami. Jego książki są znane w całym świecie, ale towarzyszy im -- jak to powiedzieć? -- pewien zapach siarki, atmosfera tajemnicy, silna woń pogaństwa. Z okultystą i ezoterystą Jacques Bergierem (również z zespołu międzynarodowego pisma "Planète") Pauwels firmował bestsellery fascynujące a zarazem gwałtownie dyskutowane, jak Poranek magów lub Człowiek wieczny. Dzieła, które stanowią część ekwipunku owej Nowej Prawicy, która chciałaby skończyć z chrześcijaństwem i powrócić do indoeuropejskich bogów i herosów, w klimacie naznaczonym okultyzmem, jaki Pauwels uprawiał. Stąd moja sceptyczna ostrożność, której jednak towarzyszyła ciekawość: od jakiegoś czasu mówiło się o niespodziewanym nawróceniu pisarza na katolicyzm. Czy to możliwe? Sprawa, którą sami księża francuscy uważają za "niemodną" -- i rzeczywiście niekiedy, to zadziwiające, do niej zniechęcają -- jak nawrócenie? A poza tym, na katolicyzm? I to tego najbardziej zażartego międzynarodowego obrońcę pogaństwa? Podczas rozmowy poprosiłem więc samego Pauwelsa o potwierdzenie tych pogłosek. I zaskoczony, usłyszałem go mówiącego z prostotą: "Oui, je suis un converti. Tak, jestem nawróconym". A więc także on, jak Frossard, ale przychodząc z "prawicy", odkrył nagle chrześcijaństwo w jego pełni. A nawet najbardziej ortodoksyjny katolicyzm. Po tym nieoczekiwanym wyznaniu, spontanicznie, bez nalegania z mojej strony (był jeszcze w tej fazie żarliwości, w której jest pragnienie podzielenia się z tak wielu, jak tylko możliwe, wiadomością, iż odkryło się radość) Pauwels dodał: -- Ten, kto mnie podejrzewał, iż jestem poganinem, miał rację. W tradycji judeochrześcijańskiej, ja, Europejczyk pochodzenia celtyckiego, instynktownie wyczuwałem coś radykalnie obcego. Jako bliskich odczuwałem filozofów epikurejskich, stoików grecko-rzymskich, byłem zafascynowany hinduizmem (najbardziej zhierarchizowaną i "rasistowską" spośród religii, z systemem kastowym), ale byłem alergicznie uczulony na profetyzm semicki. Proszę pomyśleć, kiedy stała się ta "Sprawa", pisałem powieść pod tytułem Le malheur de famille: tym "nieszczęściem rodziny" był później syn patrycjusza rzymskiego z II wieku, który miał nieszczęsny pomysł nawrócenia się na chrześcijaństwo. Nie trzeba mówić, że stałem po stronie rodziców, którzy starali się wszelkimi sposobami zniechęcić młodzieńca do tego... "Sprawa" wydarzyła się w Południowej Ameryce, na kongresie: upadek na cementowe obrzeże basenu, złamanie, bardzo długie oczekiwanie na pomoc. -- Byłem sam, wszyscy powrócili do hotelu na obiad. Gdy waliłem się na ziemię, czułem, że nie upadam przypadkowo: poczułem wyraźnie, że "Ktoś" mnie popchnął. I zrobił to, aby mi "coś" powiedzieć. Leżałem opuszczony na cemencie, połamany, ból był rozdzierający: a jednak byłem owładnięty ogromną, niewytłumaczalną radością. Kiedy wreszcie ktoś przybiegł i wyniesiono mnie na noszach, ciało było zranione, ale dusza nie posiadała się z radości. Było tak, jak gdyby narodzenie Chrystusa wydarzyło się dla mnie, w tym samym momencie: było to moje Boże Narodzenie, Boże Narodzenie we wrześniu. Po raz pierwszy w moim życiu doznawałem radości. Tylko jego twarz wyrafinowanego i sławnego intelektualisty była oświetlona abażurem na stylowym stoliku. Za drzwiami słychać było zamieszanie sekretarek, redaktorów, gońców, których posyłano po korekty i depesze z agencji. Nacisnął guzik, powiedział, że nie chce, aby mu przeszkadzano. -- Poszedłem odwiedzić arcybiskupa Paryża, Lustigera. On także jest konwertytą: on z judaizmu, ja z pogaństwa. Zrozumiał mnie, podczas gdy wielu tak zwanych chrześcijan drwiło sobie ze mnie. Na koniec rozmowy, kardynał Lustiger powiedział, że chce mi podarować książkę, która jest mu bardzo droga. Myślałem, że chodzi o jeden z wielu jego esejów. Tymczasem był to egzemplarz katechizmu Soboru Trydenckiego. Wybór, który mi się bardzo spodobał: przez całe życie przeciwstawiałem się ideom konformistów; a na pewno nie jest konformistą kardynał dający ci w prezencie katechizm trydencki, który kształtował katolików przez ponad cztery wieki, teraz zaś jest wyrzucany na śmieci przez wielu wierzących posoborowych. Jeżeli przedtem zaskakiwał, teraz stawał się niepokojący: -- Istnieje światowy spisek sił antychrześcijańskich, które dążą do osłabienia (a jeżeli to możliwe, do rozpuszczenia w humanizmie pięknych, ale bezsilnych słów), wiary katolików, do podzielenia Kościoła, do doprowadzenia do schizmy. Nie mogłem przynajmniej nie wyrazić mojego zakłopotania tego rodzaju "zakulisologią". -- Écoutez -- odpowiedział prędko. -- Proszę posłuchać: ja także byłem, i to przez całe życie, wrogiem chrześcijaństwa, Kościoła. Może mi pan wierzyć, gdy mówię o sprzysiężeniu potężnych sił, które knują w cieniu. Mówię to ze znajomością rzeczy. Nie dodaję niczego. Pan, który coś wie o mojej przeszłości, potrafi zrozumieć. Teraz, gdy prawda została mi dana, chcę poświęcić cały czas, jaki mi pozostaje, na bronienie przed wrogami zewnętrznymi i wewnętrznymi starego, cudownego Kościoła katolickiego. Dla tego, kto jest na zewnątrz, wydaje się on największą przeszkodą do przyjęcia Ewangelii. Przez długi czas tak było także dla mnie. Ale w chwili, w której "popchnięto mnie" abym upadł, zrozumiałem, jak w przebłysku, że tam teraz jest mój nowy, prawdziwy dom. Tak, właśnie Kościół jest trwałym cudem, który mnie teraz przyciąga. Pod warunkiem, że się uwolni od złudzenia, za którym gonili w tych latach niektórzy jego ludzie, iż zdobędą na nowo masy, wybierając łatwość, powierzchowność. W życiu duchowym nigdy nie zdobywa się w szerokości tego, co się traci w głębokości i w wysokości. Staliśmy już, zielone światło wreszcie zwalniało tłumek za drzwiami. Ale coś jeszcze leżało mu bardzo na sercu, chciał mi to powiedzieć: -- Kiedy byłem młody, słyszałem jak mówiono, że chrześcijaństwo powinno być także społeczne. Później mówili mi, że powinno być przede wszystkim społeczne. Teraz, ktoś mówi, że powinno być wyłącznie społeczne. Co do mnie, nie zgadzam się z tym. Nie wybrałem, że zostanę chrześcijaninem, zostałem popchnięty (dosłownie) przez Kogoś, abym odkrył Ewangelię, której tak bardzo nie ufałem, abym wszedł do Kościoła. I abym w ten sposób zbawił się na wieczność, a nie bym zaczął być syndykalistą lub partyzantem. Dla historii wystarcza polityka: istotnie, po nawróceniu niczego nie zmieniłem w swoich dziennikarskich artykułach wstępnych. Dla życia pozagrobowego potrzebna i niezbędna jest religia. Milczałem, zakłopotany. Powiedział jeszcze, otwierając drzwi: -- W wierze to, co jest proste, jest słuszne; to co jest skomplikowane, jest fałszywe. Zrozumienie tego otrzymałem w jednej chwili, na obrzeżu owego południowoamerykańskiego basenu. |
Słyszeliśmy, że Pauwels, odepchnięty po nawróceniu przez pewne środowiska "katolickie", udał się na poszukiwanie kogoś, kto by go zrozumiał, dlatego, że sam jest konwertytą. I poszedł odwiedzić go ni mniej ni więcej, tylko w salonach przy ulicy Barbet de Jouy, gdzie ma siedzibę kuria metropolitalna Paryża. Tutaj istotnie mieszka człowiek, który także należy do grupy wielkich niespodzianek przygotowanych przez Jana Pawła II. Pewnego pięknego dnia mianował on biskupem Orleanu, następnie arcybiskupem Paryża i wreszcie kardynałem, proboszcza z banlieu 5 Paryża, niegdyś kapelana studentów Sorbony. Trzeba stwierdzić, że Jean-Marie Lustiger jest człowiekiem ważnym, jest człowiekiem nauki, a zarazem ma doświadczenie duszpasterskie. Z dodatkową jeszcze wszelako osobliwością: jest Żydem. Nie jak Frossard, który po jednym dziadku, jednym przodku, ma jedną czwartą krwi żydowskiej; nie, on naprawdę został obrzezany, jest Żydem i synem polskich Żydów; kimś, kto miał matkę pochłoniętą przez piekło Auschwitz; kimś, kto nosił żółtą gwiazdę. I właśnie on jest teraz wyniesiony, wolą Papieża, na jedno z najbardziej prestiżowych stanowisk w Kościele powszechnym. Zdumienie tak wielką, błyskawiczną karierą, było przede wszystkim udziałem samego zainteresowanego, który -- sam to potwierdził -- papieża pierwszy raz spotkał osobiście po nominacji na diecezję Orleanu. Przed i po spotkaniu z monsignorem Lustigerem kręciłem się po Paryżu, odnajdywałem jego kolegów, starych znajomych, przedstawiano mi różnego rodzaju ludzi w milieu religijnym, kulturalnym, wydawniczym. Wszyscy (katolicy i nie, wierzący, ateiści, agnostycy) powtarzają to samo: wyrazy szacunku dla kardynała arcybiskupa, a zarazem stwierdzenie, że "tego Lustigera trudno jest zaklasyfikować według starego schematu [prawicy] i [lewicy]". Dokładnie tak jak tego drugiego Polaka, Karola Wojtyłę, który go "odkrył" i rzucił w przygodę o nieprzewidywalnych zarysach. Jest kardynałem, który wzbudza wielkie nadzieje katolików pragnących ponownie odkryć swoją tożsamość, domagających się nowej czystości doktrynalnej, sprzeciwiających się pewnemu pesymizmowi co do losów chrześcijaństwa w byłej "najstarszej córce" Kościoła, jak nazywano Francję. Ale biskup "ponownego dośrodkowania doktrynalnego", który podoba się temu, kto nie chce oddalać się od ortodoksji katolickiej (i który, jak słyszeliśmy, rozdaje katechizmy trydenckie), jest także poważanym i słuchanym rozmówcą lewicy instytucjonalnej lub ruchów studenckich, tak często buntujących się w tych stronach. Także niespokojna konferencja episkopatu francuskiego, wstrząsana niekiedy fermentami, które niepokoją Rzym, spogląda na niego jako na lidera szanowanego i słuchanego. Wśród wywiadów kardynała jest jeden dla dziennika izraelskiego, krótko po nominacji na stolicę arcybiskupią Paryża: jedna z niewielu okazji, w których Aaronowi Jean-Marie Lustigerowi (przyjmując chrzest chciał zachować imię pierwotne -- Aaron, brat Mojżesza -- i dołączyć inne dwa imiona, w pełni żydowskie a zarazem chrześcijańskie: Jan, Maria) udało się przezwyciężyć niechęć, wstyd i mówił obszernie o swojej historii. Rodzice imigranci z Polski, drobni kupcy, świadomi swojej żydowskości, ale agnostycy, w każdym razie nie praktykujący: "Rabini i księża -- wszyscy opowiadają te same bętises, te same głupstwa", powtarzano w domu. -- A jednak otrzymałem świadomość Boga. Wystarcza, że w sercu dziecka rozbudzą się drobne "dlaczego" w odniesieniu do Boga! Przypominam sobie sposób, w jaki matka odmawiała błogosławieństwo nad nowymi owocami. To było wszystko. Ale wystarczyło. Potem, w wieku dziesięciu lat, bardzo wcześnie rozwiniętemu Aaronowi udało się otworzyć zakazaną szafę z rodzinnymi książkami. -- Była tam także stara Biblia protestancka. Przeczytałem ją całą po kolei, od Księgi Rodzaju do Apokalipsy. W Piśmie Świętym wszystko mnie zdumiewało, nic nie drażniło. I odtąd zacząłem myśleć. W rok potem przebywa w nazistowskich Niemczech, widzi, jaki los jest przeznaczony dla jego narodu: -- Moja refleksja przenosiła się coraz częściej na Chrystusa jako Mesjasza Izraela i cierpiącą postać narodu żydowskiego. Postanawia poświęcić życie służbie potrzebującym. Może jako lekarz, może jako pisarz zaangażowany jak Zola, w obronie uciskanych. W czternastym roku życia, w Orleanie, prosi o chrzest: stał się chrześcijaninem w samotności lektury, medytacji ("nawrócenie? dzisiaj powiedziałbym raczej ustalenie poglądów"). Rodzicom, urażonym, mimo ich agnostycyzmu, wyborem, który wydaje im się "budzącym odrazę", młodziutki Aaron, który stał się także Jean-Marie, mówi: -- Nie pozostawię was, nie przechodzę na stronę nieprzyjaciela. Zostaję tym, czym jestem. Nie przestaję być Żydem. Przeciwnie: odkrywam sposób by być nim w pełni. Wyjaśnia mi teraz: -- Dla mnie judaizm był dalszym ciągiem sytuacji historycznej, której nie powinienem za nic opuścić, ale która znalazła spełnienie i sens w uznaniu postaci Jezusa jako oczekiwanego Mesjasza Izraela. Niemcy przerywają front w Ardenach, Wehrmacht defiluje paradnym krokiem na Champs Elysées, ojciec Lustiger i syn szukają ratunku, matka pozostaje i prowadzi sklep ("trzeba było przecież jeść") i jednego dnia znika. Dopiero po skończonej wojnie chłopiec będzie mógł odtworzyć jej tragiczną drogę, która kończy się w Auschwitz. Tymczasem był ruch oporu, szkoła, rok pracy w fabryce: on także był robotnikiem, jak w tych samych latach polski seminarzysta Wojtyła. W roku 1946 wstąpienie do seminarium: -- Zrozumiałem, że swoją potrzebę służenia powinienem realizować nie w medycynie lub literaturze, ale w kapłaństwie. W roku 1954 został wyświęcony na księdza, najpierw zostaje kapelanem studentów, a następnie odpowiedzialnym za wszystkich kapelanów Sorbony; wreszcie proboszczem wiejskiej parafii. Pytam, czy tęskni za tamtymi czasami? -- Tak, chciałbym pozostać proboszczem: głosić kazania, spowiadać, odprawiać nabożeństwa, mówić ludziom o Bogu, pozostawać w bezpośrednim kontakcie z braćmi. A tutaj, jak czuje się w tych salonach, gdzie przepływała wielka historia, gdzie w dalszym ciągu dzieje się część historii Francji i świata? -- Walczę z wielką ilością problemów. Wierzę, że moją główną służbą jako biskupa jest pomaganie chrześcijanom Paryża w życiu w wierze, w strzeżeniu jej. Staram się być wiernym misji kapłana, mianowicie człowieka, który oddał się bez zastrzeżeń Bogu, aby być sługą wszystkich, których spotyka. Katolicy znaleźli się w tych latach wobec problemów nadzwyczaj trudnych; wszystko tak prędko się zmieniło, obyczaje, warunki życia, sytuacja religijna! Tymczasem walczę przeciwko tradycji i tendencji, które chciałyby zamknąć mnie w roli urzędowej. -- Walka: ale w jaki sposób? -- Staram się wbrew wszystkiemu znaleźć czas dla siebie. Jest to jedyny możliwy sposób. W każdym tygodniu jeden cały dzień, w każdym dniu przynajmniej jedna godzina na modlitwę i medytację. To tyle wolności mogę osiągnąć. Nie wydaje się by ta sytuacja była bardzo wygodna. -- Widzi pan, robię to, czego ode mnie zażądano, nie to czego, szukałem. Nie wybrałem, nie jestem kardynałem arcybiskupem Paryża dlatego, że mi się to podoba, ale dlatego, że Bóg tego zażądał za pośrednictwem swoich przedstawicieli w hierarchii Kościoła. Właśnie ta świadomość posłuszeństwa czyni takie życie możliwym, w pokoju serca i ducha. -- Monsignore Lustiger, co się dzieje we Francji? Była, pod wieloma względami, także naszą ojczyzną, jedną z nauczycielek naszej wiary, bardzo pouczające wypowiedzi o Ewangelii rozbrzmiewały w języku Pascala. Co się stało z Fille ainée 6, skoro, według ostatniego sondażu, osiemdziesiąt dwa procent obywateli to jeszcze ochrzczeni katolicy, ale tylko dziesięć procent jest praktykujących? Co będzie z tym krajem, w którym tak wiele kościołów jest zamkniętych cały dzień z braku księży, ale także i wiernych? Czy wy, ludzie Kościoła, macie jakąś strategię, aby przezwyciężyć ten regres? Zza okularów w stalowych oprawkach docierały do mnie błyskawice pasji. Wyczuwa się napięcie człowieka obarczonego odpowiedzialnością, której nie może i nie chce oddać, aby nie drażnić przewrażliwienia, aby nie pogarszać sytuacji i tak już niełatwej. Nie jest tajemnicą, że wielu, chociaż nie potrafi go nie szanować, nie kocha tego niewygodnego człowieka, który przeciwstawia się pewnym pocieszającym sloganom, głoszonym mimo klimatu, jaki między innymi doprowadził do załamania się powszechnego rozmachu apostolskiego, stanowiącego niegdyś chwałę tego Kościoła: w ciągu dwudziestu lat po Soborze, liczba misjonarzy francuskich spadła z 20000 do 6000. Los podobny do misjonarzy holenderskich, których liczba w tym samym okresie zmniejszyła się z 8000 do 2000. -- Nie będę się wypowiadał o tym wszystkim -- odpowiada kardynał -- dam panu tylko moją analizę sytuacji duchowej współczesnej Francji. Analiza: wydaje się to mało, ale może być dużo, kiedy umie się ją czytać. Może proponowana terapia mieści się między wierszami. Mówi więc: -- Wy, cudzoziemcy (ale także wielu moich rodaków), aby zrozumieć to, co się tutaj działo i dzieje, powinniście poznać historię Francji. Ta historia, na płaszczyźnie religijnej nie jest, jak wydaje się z zewnątrz, przypadkowym następstwem okresów chwalebnych i okresów ciemności. Ze wszystkich krajów Zachodu -- ten ucierpiał najbardziej na skutek najgwałtowniejszego ataku przymusowej sekularyzacji. -- Od czego to się zaczęło? Od philosophes osiemnastego wieku? Od oświeceniowców związanych z Encyclopédie? -- Tak, właśnie od tej demoralizacji chrześcijańskiej elity społeczeństwa. To prowadzi do Wielkiej Rewolucji, której konsekwencje przeżywamy w dalszym ciągu, dobre i złe. Od tamtego czasu Kościół przeżywa kolejno po sobie okresy niszczenia i mniej lub bardziej sztucznej odbudowy. W rzeczywistości od ponad dwóch wieków we Francji jest rozbrat między kulturą świecką, antychrześcijańską, i kulturą katolicką, która chce być obecna i zarazem osobna. Ten rodzaj analizy, zauważam, interesuje szczególnie Włocha: my również znamy te dwie "kultury paralelne", które jakby nie chciały się nigdy ze sobą spotkać. Wystarczy popatrzeć -- jest to przykład na płaszczyźnie kulturalnej najbardziej widoczny -- na dwa obiegi rozprowadzania książek, nie mające jeszcze dzisiaj prawie żadnych ze sobą kontaktów. -- Może jednak -- mówił kardynał dalej -- bardziej niż o dwóch kulturach, trzeba by mówić o dwóch subkulturach, o dwóch kulturach połowicznych: jedna laicystyczna i druga klerykalna. Otóż: za każdym razem, gdy subkultura chce się utrzymać, jest ściśnięta kleszczami, albo się zamyka w sobie, albo się rozpada. -- A więc -- zauważam -- (na ile dotyczy katolików), dwa przeciwstawne ryzyka: albo integryzmu, albo "rezygnacji" ze świata. -- Si vous voulez. W każdym przypadku, taka jest prawda, wobec tych sytuacji stwierdzamy dwie postawy. Z jednej strony są katolicy, którzy stwierdzając sekularyzację, uważają, że Francja jest krajem misyjnym, na równi z jakimś krajem azjatyckim, Japonią na przykład. Ale w ten sposób zrywają kontakt z ogółem naszego narodu, w którym utrzymują się liczne oznaki chrześcijaństwa, nawet jeżeli ubogie i często niewidoczne. Inna postawa, równoległa do tamtej i tak samo błędna, to trwanie w złudzeniu, że Francja jest krajem katolickim; że Francja jest krajem o kulturze, mimo wszystko, jeszcze chrześcijańskiej. Ale jak nie jesteśmy Japonią, nie jesteśmy również Polską lub jakimś regionem Ameryki Łacińskiej. Nie mieliśmy tej samej historii. -- Ta sama analiza -- powtarzam -- mogłaby dotyczyć także Włoch. Ale jaką wyciągnąć z niej naukę? -- Sądzę, że nie tylko my, biskupi, ale także księża, świeccy (w sumie cały Kościół) musimy uczyć się żyć różnością, specyfiką chrześcijańską, utrzymując równocześnie kontakt z ogółem kraju, przenikniętym kulturą zsekularyzowaną, obecnie mającą większość. Jeżeli będziemy umieli żyć tą tożsamością i zarazem tą łącznością, to, wierzę, będziemy mogli przeżyć świt nowej ewangelizacji. Właśnie, ewangelizować. Ale jakimi treściami? Jakimi priorytetami? O czym krzyczeć na chodnikach tego departamentu Sekwany? -- Pierwszym problemem jest Bóg. Mówienie o Nim wydaje się banalne, ale tak jest. Naszą cywilizację kusi samobójstwo, śmierć, samozniszczenie, ponieważ straciła z oczu znaczenie, cel, godność człowieka. Głoszenie Boga i głoszenie ocalenia człowieka jest tym samym, ponieważ to światło Boga oświetla sens życia i śmierci człowieka. Ale, uwaga: nasze zmartwienia nie mogą być zmartwieniami człowieka marketingu, który się zastanawia, jaki produkt będzie miał największe powodzenie. My nie powinniśmy proponować innych "dóbr konsumpcyjnych", innych fetyszy, innych idoli: lecz przeciwnie, wydzierać człowiekowi te, które już ma. -- A gdzie dostrzega te idole? -- To te same, co zawsze, dobrze znane z Pisma Świętego. W zasadzie jeden jedyny: diabeł. To on działa w największych pokusach, od pieniądza do seksu. Jego oblicze ma wiele postaci ("moim imieniem jest legion", mówi Szatan o sobie w Ewangelii), ale rdzeń tkwi w miłości samego siebie, w egoizmie ograniczającym się do samego człowieka, który zrywa więzi ze swoim Stwórcą. Trzeba rzeczywiście odwołać się do całej potęgi zbawczego dzieła Chrystusa w tym społeczeństwie, które umiera, które chce umrzeć, mimo tragicznego makijażu wesołości i świętowania. -- Powinniśmy więc przeciwstawiać się dzisiejszym kulturom, aby wydrzeć braci z pazurów Złego? -- To nie chrześcijanie przeciwstawiają się światu -- mówi słowami, które słyszałem od innego jego współbrata w kardynalstwie, Josepha Ratzingera. -- To świat przeciwstawia się im, gdy mówią mu prawdę; gdy w świetle wiary nazywają po imieniu grzech i łaskę. Wtedy świat się sprzeciwia i krzyżuje ich. I nie zostało powiedziane, że w torturach nie uczestniczą, jako pomocnicy katów, także chrześcijanie. Jest ścisły i konieczny związek między głoszeniem prawdy Ewangelii i ponoszeniem męczeństwa. Między wiernością Chrystusowi i prześladowaniem. Nie zostało obiecane życie wygodne, pochwały, nagrody, przeciwnie! -- Powróćmy do początku, monsignore Lustiger, do korzeni. Być Żydem i zarazem kardynałem Świętego Kościoła Rzymskiego, oznacza przeżywanie samotności kogoś, kto został posłany naprzód drogą jeszcze nie zbadaną. Eminencja powiedział kiedyś: "Stwierdzam, że jestem nosicielem znaczeń o wiele ważniejszych niż moja biedna osoba". I powtarza często: "Refleksję chrześcijańską nad losem Izraela, nad sytuacją żydowską, nad miejscem judaizmu w historii zbawienia trzeba podejmować wciąż na nowo". Pomówmy jeszcze o tym, jest to tak ważne, że trzeba się starać zrozumieć dobrze. -- Mój problem -- odpowiada z pewnością kogoś, kto całe życie zastanawia się właśnie nad tym -- nie jest problemem osobistym, jest to problem wszystkich chrześcijan, który dotyczy równowagi samej wiary katolickiej. "Zbawienie pochodzi od Żydów", mówi Ewangelia św. Jana. Że Jezus był Żydem, że urodził się w Betlejem z Żydówki Maryi, że został wskrzeszony trzeciego dnia zgodnie z pismami Izraela; wszystko to nie jest przypadkową kwestią paszportową. To jest istotne dla chrześcijaństwa. Próba oderwania Jezusa od Izraela oznacza wykorzenienie Go z pełni Jego tajemnicy. Jest to pokusa heretycka, bardzo starożytna i stale powracająca, pokusa Marcjona, który chciał, aby chrześcijanie usunęli z ksiąg świętych cały Stary Testament, już niepotrzebny jeżeli nie nawet szkodliwy, ponieważ jest wyrazem Mojżeszowego Boga sprawiedliwości, przeciwstawianego Jezusowemu Bogu miłości. Ale odebranie Jezusowi Jego konkretności żydowskiej jest także pokusą, również zawsze obecną, odcieleśnionego spirytualizmu, gnostycyzmu: jest odrzuceniem Wcielenia, aby uczynić z Nazarejczyka mit, symbol, przypowieść o człowieku ubóstwionym. A więc, oto pewnego rodzaju nieomylny test: powiedz mi, jakie zajmujesz stanowisko wobec Izraela, a ja ci powiem, w jakiego wierzysz Chrystusa. Czy mianowicie "pomniejszonego", czy też w całego, w pełni Jego tajemnicy Boga i człowieka. -- Dzisiaj wiele dyskutuje się nad "oryginalnością" Nowego Testamentu z punktu widzenia Starego... -- Na pewno -- odpowiada -- i powtarza się często frazesy, przypisujące Pismom chrześcijańskim jako nowe te sprawy, które tymczasem są już zawarte w Pismach Izraela. -- Wielu jest samych Żydów -- zauważam (a wśród nich David Flusser, którego słuchaliśmy w tym wywiadzie) -- którzy wyodrębniają w miłości bliźniego posuniętej aż do ostateczności, także w miłości do nieprzyjaciół, proprium Jezusa. Lustiger odpowiada: -- Przykazanie miłości bliźniego, jak wiadomo, stanowi już część Tory, prawa żydowskiego. To prawda, że Chrystus daje mu nową interpretację, ponieważ dla Chrystusa jedynymi, prawdziwymi nieprzyjaciółmi ludu Bożego mogą być tylko nieprzyjaciele Boga, grzesznicy. Ale Bóg pojednał się z grzesznikami właśnie w Chrystusie. Trzeba więc kochać nieprzyjaciół (grzeszników), ponieważ Ojciec ich kocha. Jak mówi św. Paweł: "On zburzył mur nienawiści"; mianowicie mur, który nie dozwalał poganom "grzesznikom" zbliżyć się do świętości Boga. Tak więc przykazanie miłości bliźniego Nowego Testamentu jest przykazaniem Starego, ale rozumiane i przeżywane w świetle tajemnicy Chrystusa, który ofiarował swoje życie za wszystkich. Dla Lustigera prawdziwa oryginalność chrześcijańska mieści się w głębi rzeczywistości, w samej istocie, jeszcze bardziej niż na poziomie nauczania. -- Oto trzy wielkie nowości Ewangelii. Po pierwsze: Zmartwychwstanie już nie jako nadzieja, ale jako rzeczywistość, która została nam podarowana. Mesjasz cierpiący oczekiwany przez Izraela powstał z martwych i następnie od tej chwili wprowadza nas w spełnienie obietnicy, którą jest zmartwychwstanie. Po drugie: Duch Święty, obiecany przez proroków, został nam rzeczywiście dany, mieszka teraz w sercu ludu i pozwala mu żyć świętością, jakiej Bóg oczekuje od niego. Przechodzimy więc, także tutaj, od nadziei, od obietnicy czasów przedchrześcijańskich, do ich rzeczywistego spełnienia. Po trzecie: tajemnica Boga i tajemnica człowieka zostały w pełni rozjaśnione przez objawienie jedynego Boga: Ojca, Syna, Ducha Świętego. W tym nowym świetle możemy zrozumieć, czym jest Stworzyciel, czym jest stworzenie, czym jest prawdziwe powołanie do zbawienia ludzkości. Do tych trzech istotnych punktów nowości chrześcijańskiej kardynał dołącza także inne, które są, przynajmniej w części, rozwinięciem trzech pierwszych: jak tajemnica Kościoła, w którym także poganie, a nie tylko dzieci Abrahama, są powołani do współuczestniczenia, według obietnicy, w bogactwach Boga. I właśnie na tych podstawach -- które nie są teoretyczne, ale ciałem z jego ciała -- ten człowiek, który przeszedł od żółtej gwiazdy do purpury kardynalskiej, rzuca apel trudny, ale właśnie dlatego zachęcający: -- Dzisiaj, może, judaizm powinien uznać w chrześcijanach niespodziewane, ale przez to nie mniej prawowite, dzieci Abrahama. Potomstwo niespodziewane i jeszcze nie uznane. Chrześcijanie ze swej strony powinni zdecydować się na uznanie w Żydach braci, przez których przyszedł ich Chrystus, Pierworodny. Aby miało miejsce przebaczenie, braterski uścisk; aby nastąpił pokój w tej bratobójczej walce! Może powodem prześladowania była zazdrość, w duchowym znaczeniu tego słowa. Jakie byłoby to dla wszystkich błogosławieństwo, gdyby nieprzyjaźń przemieniła się we współzawodnictwo, w świętą rywalizację w miłości do Boga!
|
|
początek strony |