Pytania o chrześcijaństwo
R O Z D Z I A Ł   I V
Dwa razy tak dla "religii"

 

Ludzie tacy jak Jemolo lub Guitton byli dla mnie świadectwem tego, jak pewna formacja kulturalna "racjonalna" nie prowadzi koniecznie do agnostycyzmu (lub gorzej, do ateizmu); jak nawet może prowadzić do wiary mocnej i zdecydowanej.

Inni -- jak Pampaloni, Magris, Arpino spotkani w poprzednim rozdziale -- uznawali siebie za agnostyków, jednak otwartych, nawet przychylnych chrześcijaństwu, choćby nawet widzianemu tylko jako "kultura".

Spotykałem jednak innych jeszcze ludzi, którzy mieli odmienne doświadczenia: wywodząc się z pewnej kultury "laickiej", a nawet "laicystycznej", której mogli być rozpieszczanymi przedstawicielami, w pewnym momencie nabierali do niej dystansu, nie cierpiąc jej ograniczeń. Przez to nie stali się klerykałami: wprost przeciwnie. Nie stali się nawet praktykującymi jakąkolwiek religię; i to właśnie z powodu pewnego rodzaju "nadmiaru zainteresowania religijnego".

Droga, która charakteryzowała na przykład Pietra Citatiego i Elémira Zollę, których będziemy tutaj słuchać.

Od Citatiego, od tego pisarza (ważne jest zwrócenie na to uwagi), który nie ma żadnego powodu do frustracji lub do urazy, były bowiem dla niego otwarte, gdyby tylko tego chciał, wszystkie drzwi kultury, "która się liczy", otrzymałem znamienne wyznanie: "Przez pewien czas mniemałem, iż przynależę do tak zwanej [kultury laickiej]. Jest to termin, do którego obecnie odczuwam wstręt, który wywołuje we mnie zarazem odrazę i ironię". Usłyszymy, dlaczego.

Tak jak będziemy słuchać tego, co ma do powiedzenia Elémire Zolla, międzynarodowej sławy uczony zajmujący się kulturami, mitami, symbolami, którego dystans od pewnej kultury racjonalistycznej był może jeszcze bardziej surowy i radykalny.

 
Pietro Citati

Ulica, przy której mieszka Pietro Citati w Parioli, ma nazwę odwołującą się do klasyki: Lutezia, Paryż Rzymian. Nazwa odpowiednia, biorąc pod uwagę, iż bodziec, który skłonił mnie do przyjścia tutaj, pochodził także z książek napisanych trochę po łacinie i trochę po grecku: są to trzy tomy Il Cristo, pewnego rodzaju zbiornik, który gromadzi to wszystko (mówią redaktorzy), "o czym ludzie marzyli, fantazjowali, wyobrażali sobie na temat postaci Jezusa, od początków chrześcijaństwa aż do końca średniowiecza, przedstawiając w postaci Boskiej najgłębsze wyobrażenia ich duszy".

Dzieło -- jedyne w naszej kulturze i z niewielu odpowiednikami w innych -- ukazuje się w pięknej serii wydawnictw Fondazione Lorenzo Valla i Arnoldo Mondadori Editore, redagowanej właśnie przez Pietra Citatiego. Określenie go "krytykiem literackim" byłoby uproszczeniem. W rzeczywistości Citati jest pisarzem, jest prozaikiem, który lubi prawie zawsze ukrywać swoje "po- wieści" pod formą biografii: od Goethego z 1970 roku do ostatniej Alessandro Magno, nie mówiąc o Tołstoju, która przyniosła mu "Premio Strega".

Jako dyrektor odpowiedzialny wydawnictwa Fondazione Valla (utworzonego dla ratowania i ponownego lansowania literatury klasycznej, greckiej i łacińskiej, od początków aż do renesansowego humanizmu) Citati wiele razy objawił swoje ogromne zainteresowanie tematyką religijną. W każdym razie również czytelnik nie najbardziej uważny, czytając rzeczy Citatiego (od artykułów literackich, w których jest mistrzem, w "Corriere della sera", do książek), zdaje sobie dobrze sprawę, że całe jego pisarstwo jest nacechowane religijnością wstydliwą a zarazem głęboką. Rozmawiać z nim znaczy natknąć się na niespodziankę: włoski świecki człowiek, który w swojej młodości nie znał ani seminariów, ani klasztorów, a który jednak porusza się z ogromną pewnością w tym świecie teologicznym, tak obcym dla naszego przeciętnego inteligenta.

Nad Rzymem padał deszcz, gdy rozmawialiśmy w pięknym salonie jego domu, wśród klasycznych mebli i obrazów. Mówił tonem, w którym, jak się wydawało, szczypta humoru współistniała z wielką pasją, jednak stale powstrzymywaną przez dobre wychowanie i porządne studia.

-- Panie Citati, jest pan literatem, nie tylko uczonym i krytykiem literackim; dlaczego, według pana, nie rejestruje się już owych głośnych "nawróceń" pisarzy, które znaczyły drogę literatury europejskiej od romantyzmu aż do wczoraj?

-- Trzeba uściślić najpierw rozumienie słowa "nawrócenie". Dla mnie nawrócenie ma swój wzór, bardziej niż w Augustynie (w którym dokonywała się powolna droga umysłowa, stopniowe zbliżanie się do chrześcijaństwa), w Pawle z Tarsu: załamanie, dramatyczne wtargnięcie Łaski i Boga. W tym znaczeniu największym konwertytą w literaturze włoskiej jest Manzoni: dramatyczne zdarzenie potęguje jego nerwicę, otwiera na oścież przepaść i czyni wielkiego pisarza z kogoś, kto bez tego przełomu zostałby może słabym poetą elegijnym, delikatnym romantykiem, jak wielu. Jeżeli to jest nawrócenie, wtedy tak, brakuje go całkowicie w naszych czasach.

-- Potwierdza więc pan: te wstrząsające dramaty z drogi do Damaszku, jak widać, już się nie zdarzają. Pozostaje więc pytanie: dlaczego?

-- Ponieważ nasze życie jest spokojne, zabezpieczone, niemal stale brakuje mu tragicznej wielkości, nie ma warunków dla dramatycznego pęknięcia.

-- Na pewno brakuje tego naszym życiorysom; ale czy przypadkiem nie brakuje także czegoś religii, takiej jak dzisiaj jest rozumiana i przedstawiana?

-- Właśnie, tak jest: spoglądając na chrześcijaństwo, zrzesza ono obecnie dobrych biblistów, uczonych filozofów, kompetentnych profesorów. Ale to nie wystarcza: został osłabiony sens grzechu, a zatem odkupienia; upadku i łaski, która leczy. Brakuje możliwości wykonania "skoku", radykalnej zmiany perspektywy.

-- A więc dzisiejsze chrześcijaństwo zredukowane jest niekiedy do swego rodzaju humanizmu?

-- Do humanizmu ospałego, na pewno nie do tego niespokojnego, płodnego włoskiego humanizmu piętnastego wieku. Dzielni ludzie ci dzisiejsi teologowie. Ja jednak ich nie czytam, lub prawie nie. Chcą wymyślić coś nowego, gdy tymczasem trzeba odzyskiwać, ożywiać tradycję dwudziestu wieków, pełną bogactw zdumiewających i nieznanych. Tak, dzisiejsze chrześcijaństwo jest mierne, zwłaszcza w swoim odłamie protestanckim. Katolicyzm lepiej opiera się tej banalizacji.

-- Dlaczego właśnie katolicyzm?

-- Dlatego, że w odróżnieniu od chrześcijaństwa zrodzonego z Reformacji, nie wyczerpuje się w wierze wewnętrznej, nagiej, ogołoconej, jeżeli nie oschłej. Katolicyzm jest najbardziej niezwykłą i udaną syntezą tego, co najlepsze w monoteizmie i najlepsze w politeizmie. Wyniknęło z tego jedyne w swoim rodzaju połączenie, nadzwyczajnej żywotności i uroku. Katolik może być ofiarą najbardziej radykalnego monoteizmu, w najbardziej intensywnym znaczeniu, niemal muzułmańskim, jedyności Boga; a równocześnie, obok tego Boga, może przyznawać miejsce wielu postaciom: świętym, Maryi. Proszę pomyśleć, jakie nadzwyczajne bogacwo symboliczne spowodowała obecność Matki Bożej: zrzekając się jej, protestanci odcięli cały wymiar kobiecy, istotny dla kompletności religijnej.

-- A jednak, gdy mówi pan o katolicyzmie, niekiedy wymyka się panu słówko "my".

-- Z pewnością: jestem katolikiem w znaczeniu psychologicznym, kulturalnym. Pyta mnie pan, czy jestem praktykującym? Nie, jako chłopiec byłem oziębłym wychowankiem jezuitów w Istituto Sociale di Torino. Później, przez jakiś czas uważałem, iż przynależę do tak zwanej "kultury laickiej". Jest to termin, do którego obecnie odczuwam wstręt, który wzbudza we mnie zarazem obrzydzenie i ironię.

-- Dlaczego?

-- Ponieważ laicyzm, zwłaszcza włoski, jest niezmierną głupotą, jest brakiem prawdziwej głębi, jest oświeceniową płycizną. Jest kulturą (nawet jeżeli rzeczy nieco się zmieniają), która boi się wystawiać na nieznane, na tajemnicę, która kryje się za osłoną swoich dodających otuchy schematów. Nie: literatura, ta prawdziwa, nie może być "laicka". Bez walki z boskością nie ma literatury prawdziwej: tak się miała sprawa z Goethem, z Manzonim, z Tołstojem; i z Kafką, nad którym i z którym pracuję: człowiek, który począwszy od pewnego momentu swojego życia mówił tylko o Bogu pod najrozmaitszymi pozorami.

-- Wyciągając jakieś wnioski z tego, co pan mówi, podejrzewam, że -- spośród wszystkich okresów religijnych -- tym, który najbardziej pana fascynuje jest barok, reforma katolicka: czas wielkich dramatycznych nawróceń, tragicznego znaczenia Boga zagrażającego, eksplozji świętości katolickiej.

-- Istotnie, tak jest. Tylko kultura mierna, jak oświeceniowa, mogła spoglądać podejrzliwie na wiek siedemnasty, na tę największą epokę, w której katolicyzm ukazuje swoją żywotność, swoją możliwość ożywienia wszystkich aspektów życia człowieka, od najbardziej powszednich aż do szczytów sztuki. Epoka najbardziej fascynująca, epoka katolickiego baroku, którą jedynie trochę niedorzeczni ideologowie mogą szkalować. Proszę pomyśleć, na mocy kontrastu, o okropnym rozsądku pewnych dzisiejszych teologów, którzy mają już bardzo mało wspólnego z prawdziwą religijnością. Mam nadzieję, że to zrozumiałe, dlaczego mnie nie pociągają i dlaczego ich nie czytam.

-- A więc, żadni teologowie. Ale bibliści, współcześni badacze Pisma Świętego?

-- Kazałem przetłumaczyć pierwszego, w redagowanej serii, Rudolfa Bultmanna, twórcę szkoły tak zwanej "demitologizacji" Biblii, która starała się pozbawić chrześcijaństwo wszelkiego aspektu mitycznego, jaki -- według niego -- jest już niezrozumiały dla dzisiejszego człowieka. Bultmann był bardzo godną osobą, bardzo zdolnym filologiem, niestrudzonym badaczem, ale jego "demitologizacja" chrześcijaństwa należy do rzeczy najbardziej bezsensownych, jakie kiedykolwiek wymyślono. Jest to sposób, by uczynić Biblię banalną i płaską. Powiadam, że im mniej ludzie religijni demitologizują, tym bardziej pomnażają formy tego, co boskie, i lepiej ma się religia.

-- Można się zgadzać lub nie zgadzać z pewnymi metodami egzegetycznymi. Pozostaje jednak fakt, który jest dla chrześcijanina niezmienny, mianowicie potrzeba ustalenia, jakie relacje zachodzą między Jezusem i historią; jaki jest związek między tym, co opowiadają Ewangelie, a tym co się rzeczywiście wydarzyło.

-- Uznaję to; lecz wyznaję także, iż mnie samego ten problem mało interesuje. Wierzę w prawdę każdej linijki Ewangelii, ale równocześnie nie robię sobie problemów z erudycyjnej historii wokół Zmartwychwstania lub cudów Chrystusa. Nie robię żadnej różnicy między tym, co może być kronikarskiego lub mitycznego w Biblii: wszystko ma dla mnie tę samą wartość absolutnej prawdy. Nawet gdyby, przez niedorzeczność, Ewangelie miały być tylko zmową ewangelistów, nawet gdyby Jezus miał nigdy nie istnieć (naturalnie tak nie jest), bogactwo symboliczne, teologiczne, literackie tych tekstów pozostałoby, przynajmniej dla mnie, nie zmienione. Poza wszelkimi trudnościami erudytów, Ewangelie są mimo wszystko "faktem boskim". Co rozumiem przez to słowo? Trudno to wyrazić. Nawet jeżeli łatwo wyczuć: mają pewne "natężenie", które powoduje odczucie Boga, rzucają nas w otchłań, która otwiera się poza historią.

-- Ale czy to nie mogłoby się odnosić do jakiegokolwiek innego tekstu wielkiej tradycji religijnej lub nawet literackiej? Koran na przykład, lub Boska komedia albo Bhagavadgita Hindusów czy Hamlet?

-- Nie, to "natężenie", ten "fakt boski" odczuwa się rzadko. Nie we wszystkich księgach świętych: w Koranie, na przykład, tylko w części. Nawet powiedziałbym, iż nie jest obecny w ten sam sposób w każdej księdze Biblii.

-- Gdzie więc w niej osiąga swój szczyt, to tajemnicze "natężenie", które powoduje wyczuwanie Tajemnicy?

-- Dla mnie w Apokalipsie, tekście, który najbardziej lubię. To tutaj, w mnóstwie innych symboli, znajduje się symbol drogich kamieni: białego i czerwonego. Cała Apokalipsa jest w tych dwóch kolorach: biały aniołów, starców, łaski; czerwony krwi, nierządu, gniewu Bożego. Czerwone i białe jest także oblicze Boga, które w Niebieskim Jeruzalem się przemienia i w końcu staje się tylko światłem. Już nie dobro i zło, już nie łaska i grzech, ale światło. Oto raj, który sobie wyobrażam: Niebieskie Jeruzalem, świetliste.

-- Natomiast piekło?

-- O nim myślę mniej. Zrozumiejmy się, wierzę w diabła jako zło absolutne, jako zło dokonane przez miłość zła. Może, nieświadomie, odsuwam go; ale wyobrażanie sobie ukarania grzesznika mniej mi odpowiada. A nawet powiem, że o śmierci (przynajmniej mojej) prawie nigdy nie myślę.

-- Zdarza się jednak panu myśleć o śmierci w najwyższym znaczeniu, o śmierci Chrystusa?

-- Mogę powiedzieć, że znam niemal na pamięć opowieści o Męce. Mówiłem o Apokalipsie, ale jeżeli przejdziemy do Ewangelii, to temat ukrzyżowania i śmierci Jezusa najbardziej rozbrzmiewa mi w duszy. Jest to moment najdonioślejszy, moment, w którym stykają się dwie sfery: cierpienie Chrystusa odsłania plan Boży dotyczący historii ludzkiej.

-- Pozostając przy Ewangeliach, oprócz tych o tajemnicy paschalnej, które inne stronice są panu najbardziej drogie?

-- Oczywiście Kazanie na górze z jego błogosławieństwami: stronice tak bardzo bogate, że nie do zgłębienia. Doznaje się tam takiego samego zawrotu głowy, jaki się odczuwa czytając niektóre listy Pawła: do Rzymian, drugi do Koryntian. Koncentrat inteligencji w stanie czystym! Nie można przypuścić, że człowiek mógłby myśleć z większą głębią.

-- Aż dotąd poruszaliśmy się, w koncentrycznych kręgach, wokół problemu. Aby dojść do rdzenia, który znajduje się w centrum, gdzie widzi pan siłę chrześcijaństwa, jego istotę, zasadę, wokół której wszystko się organizuje?

-- Nie ma wątpliwości: jest nią niezwykła idea Wcielenia, Boga wszechmogącego, który przyjmuje śmiertelne ciało ludzkie. W ten sposób materia zostaje uświęcona, raz na zawsze; całe profanum zostało przyjęte w samo Sacrum. Dlatego tak bardzo są ważne, dla wszystkich, teksty, które redaktorzy (Orbe, Simonetti, Leonardi) zebrali w tomach Il Cristo. Tam, w dyskusjach pozornie abstrakcyjnych zapomnianych teologów o naturze Słowa, znajdujemy w rzeczywistości korzenie naszej myśli. Jeden przykład między innymi: niektórzy judeochrześcijanie wierzyli, że Chrystus był aniołem, stworzeniem pośrednim między tym co boskie i ludzkie, nie prawdziwym człowiekiem. Gdyby przewagę zdobyła ta doktryna (która reprezentuje, w gruncie, zawsze powracającą pokusę spirytualistyczną) cały Zachód byłby inny, byłby podobny do buddyjskiego Wschodu, z jego odrazą dla materii, z jego walką przeciwko ciału, z jego obojętnością dla problemów historycznych. Również sztuka byłaby inna: nie istniałoby malarstwo weneckie ani flamandzkie, z ich plastyczną dokładnością. Może nie zdajemy sobie już nawet sprawy z decydującej historycznej ważności, jaką miało przyjęcie chrześcijańskiej idei Boga wcielonego.

-- Idea, która osiąga swój szczyt, prawie nie do zniesienia, w katolickim pojęciu Eucharystii: Ciało i Krew Chrystusa, które stają się pokarmem, które łączą się z naszymi wnętrznościami.

-- Obawiam się, niestety, że wielu dzisiejszych teologów nie wierzy już w materialność Eucharystii, właśnie z powodu jej charakteru mało "wykształconego", na pewno gorszącego: w gruncie jest to pewien rodzaj sakralnego kanibalizmu. A jednak, zaniechanie wiary w tę materialność stałoby się najcięższą stratą, nie tylko dla katolików, dla wszystkich ludzi.

-- Panie Citati, nikt z nas nie jest prorokiem, ale każdy z nas, wcześniej lub później, angażuje się w grę o przyszłość. Jak według pana przedstawia się przyszłość religii?

-- Zupełnie brak mi daru proroctwa. Mogę sądzić jedynie na podstawie wielkich tendencji kulturalnych, które, jak mi się wydaje, dostrzegam. Widzę dokoła powracające wielkie zainteresowanie dla rozważań religijnych. Proszę pomyśleć, że jeszcze przed kilku laty "laik" przyłapany na czytaniu książek teologicznych był uważany prawie za głupca. Klimat się zmienia, zainteresowanie jest obecnie bardzo żywe. A jednak ten zdumiewający wzrost "popytu" spotyka się z ubóstwem, niejako niemożnością "podaży". Jak gdyby z niezdolnością do dania odpowiedzi przez tych, którzy jeszcze poruszają się w wymiarze religijnym.

-- Nie myślał pan nigdy o napisaniu, po życiorysach tak wielu ludzi, życiorysu Człowieka w najpełniejszym tego słowa znaczeniu?

-- Nie byłbym najzupełniej do tego zdolny: odczuwam całą moją bojaźń, moją cześć, moją niezdatność. Słowa Nazarejczyka nie mają ograniczeń; a ja jestem pełen ograniczeń, począwszy od ograniczeń językowych. Jezus, nie, nie potrafiłbym nigdy. Święty Paweł, być może: o nim myślę niekiedy, nawet jeżeli jest to zamiar, który może napełniać lękiem. Zobaczymy. Proszę mi pozwolić nie troszczyć się o przyszłość.

 
Eleumire Zolla

Miał rację Pietro Citati, wówczas konsultant wielkiego wydawcy laickiego, który w 1963 roku zlecił antologię tekstów mistycznych trzydziestosiedmioletniemu pisarzowi i eseiście. Kiedy spotkałem tego człowieka, upłynęło już od tego ponad dwadzieścia lat, ale dla autora skutki książki wciąż jeszcze trwały.

Tym człowiekiem jest Elémire Zolla (osobliwe francuskie imię nadał mu ojciec, turyński malarz, wielbiciel pisarza Elémire'a Bourges), obecnie wykładający literaturę anglo-amerykańską na uniwersytecie w Rzymie. Zolla, znany może bardziej w Stanach Zjednoczonych niż u nas -- jego I letterati e lo sciamano zostało uznane za najlepsze dzieło o kulturze Indian amerykańskich -- jest autorem licznych książek na tematy niepokojące i fascynujące (antropologia, historia różnych tradycji, alchemia, astrologia), których jest jednym z największych ekspertów światowych. Między innymi jest założycielem i dyrektorem przeglądu "Conoscenza religiosa", otwartego dla głosów najbardziej starożytnych (a zarazem najbardziej aktualnych) kultur tradycyjnych i sapiencjalnych, które Oświecenie zachodnie chciało stłumić.

Przed epizodem z 1963 roku, nic nie wskazywało na to, że Zolla zostanie zamknięty w gułagu przygotowanym przez pewną kulturę. A nawet, wydawało się, że już jako młody intelektualista, jest przeznaczony do dokooptowania na godne miejsce przy stole tejże kultury. Były wszystkie tego przesłanki, ponieważ jego pierwsze dzieło, powieść Minuetto all'inferno, zostało wydrukowane przez bardziej niż "właściwego" wydawcę i otrzymało natychmiast nagrodę tyleż samo "właściwą": Einaudi i Strega. Również dzieła, które nastąpiły po nim (druga powieść, następnie esej Eclisse dell'intelettuale) zostały dobrze przyjęte. Wystarczy powiedzieć, że antologia mistyków była poprzedzona inną, tekstów współczesnych moralistów (w znaczeniu, rozumie się, literackim, społecznym, politycznym) przygotowana wręcz na cztery ręce z Alberto Moravią, najwyższym kapłanem pewnego "kręgu".

Tymczasem doszło do tego wyboru tekstów z mistyki. Zolla opowiedział, co się zdarzyło w zatłoczonym apartamencie, jednej z wyróżniających się siedzib jego wydziału, w okolicy piazza Indipendenza.

-- Ależ tak -- mówił ze swoim ironicznym uśmieszkiem, nieco zagadkowym -- za tych mistyków zapłaciłem drogo. Cały świat kultury, który się liczy, powstał przeciwko mnie. Ze zdumieniem przyjąłem do wiadomości okrutne ataki prasy, i to takiej, jak prasa włoska, która prawie nigdy nie krytykuje gwałtownie, biorąc pod uwagę, że duża część współpracowników jest między sobą powiązana w środowisku wydawniczo-kulturalnym. Przeciwko mnie natomiast rozpętała się wściekłość. Stałem się czarnym ludem, którym straszy się dzieci.

Ale dlaczego taka reakcja? Znowu ironiczny uśmiech, spokój kogoś, kto się nie przejmuje, oczekując mało lub niczego od ludzi:

-- Czego pan chce, zajmując się takimi tematami, jak mistyka, zwłaszcza w latach zachwytów technologicznych, postępowych, odurzenia pierwszym cudem ekonomicznym -- zostałem uznany winnym pogwałcenia ślubu laickości. I wyrzuconym więc ze zgromadzenia.

Czasy się zmieniają, zainteresowania i refleksje, jakie Zolla przez lata kultywował samotnie, niekiedy wręcz jako wykluczony, wypływają znowu. Wśród ruin nowoczesności coraz bardziej zdobywają prawo obywatelstwa pytania, które on, jeden z pierwszych wśród nas, stawiał: a jeżeli pogardzane kultury preindustrialne, jeżeli mądrość tradycji religijnych każdego kontynentu miałyby rację i znaczyłyby o wiele więcej niż erudycja bez mądrości, która cechuje wyjałowiony już Zachód? Mówił słowami mocnymi, ale tonem spokojnym, cichym:

-- Oszałamiające obelgi lub milczenie uderzają w tego, kto ośmiela się sprzeciwiać zabobonnemu kultowi Wiedzy, celebrowanemu przez nowych kapłanów, owych "ekspertów", którzy teraz nie potrzebują nawet odwoływać się do ramienia świeckiego, aby odebrać dziesięciny, hołdy, posłuszeństwo pospólstwa.

Tym jego tematom i pytaniom zagraża dzisiaj, najwyżej, że staną się modne, a może nawet będą pretekstem dla nowych snobizmów i nowych sił (a to przeraża antykonformizm Zolli). Ale dlaczego przygotowanie tylko antologii tekstów mistycznych zostało ocenione wtedy jako coś tak bardzo niebezpiecznego, iż spowodowało zadekretowanie dla redaktora odpowiedzialnego ostracyzmu, getta, wygnania? ("Nad moim przyjacielem Elémirem Zollą została rozciągnięta zasłona milczenia", zaświadczył jego znakomity kolega z tego samego uniwersytetu, filozof katolicki Augusto Del Noce).

-- Dlaczego tak niebezpieczne? -- odpowiedział na moje pytanie -- Ależ dlatego, że gromadząc znaleziska, ponosiłem odpowiedzialność za informowanie o realności świata, który wymyka się uspokajającym schematom, zbudowanym jak barykady przeciw niepokojowi, przez tę naszą biedną "kulturę". Jest to kultura pochylająca się nad samą sobą, obawiająca się nowego, a która mimo to uważa się za "nowoczesną" i wręcz chwali się z dumą swoimi ograniczeniami. Dla tej kalekiej kultury mistycy są pomyloną ciotką odosobnioną w wieży. Jeżeli ktoś słyszy jej krzyki, powinien udawać, że nic się nie stało. Ja natomiast zebrałem te wołania: stąd kara, na którą sobie zasłużyłem. Owe wołania -- mówił dalej -- są tak bardzo nieznośne, ponieważ wzbudzają wątpliwość co do chwiejnych racji agnostycyzmu, ateizmu: -- Studiując autorów mistycznych, odkrywa się u nich taką niezmienność tematów i akcentów (od orfizmu antycznej Grecji, aż, kto wie?, do ojca Pio z Pietralciny), że muszą świadczyć one w niepodważalny sposób o tajemniczej rzeczywistości, mieszczącej się poza wszelką możliwą krytyką.

Niepokojący dowód prawdy religijnej, gdy się pomyśli, że mistyka jest "konkretnym doświadczeniem boskości", jest "poznawaniem Boga" nie przez filtry i mroki rozumu, lecz niejako w bezpośrednim kontakcie. -- Wywiera wrażenie fakt, że nie ma zasadniczych różnic między tym, co relacjonują mistycy religii: Rzeczywistość, do której dochodzą, Tajemnica, którą poznają, wydaje się, zawsze i wszędzie, ta sama.

Zrozumiałem teraz lepiej strach: należało odizolować Zollę, ponieważ droga wybrana przez niego zagrażała dojściem do nieodpartego znaku zapytania. Jeżeli mianowicie przez wszystkie przeszło trzydzieści wieków historii ludzkiej, dla której mamy pisemną dokumentację, najlepsi ludzie każdego czasu i kultury relacjonują o swoich spotkaniach z Tajemnicą, dając takie samo świadectwo; a więc, jeżeli jest to godne zaufania, wtedy staje się konkretnym ryzyko, że ta Tajemnica istnieje rzeczywiście, otacza nas już teraz i oczekuje nas po drugiej stronie życia.

Coś, co może utwierdzić wierzącego (do jakiejkolwiek religii należy), ale przeciwnie, wywołuje reakcje epigonów cywilizacji, która (on sam to powiedział) "od dwóch wieków uzależnia człowieka zachodniego, ponieważ używa tylko połowy swojego mózgu: tej, która kieruje logiką. Ale jest druga połowa, równie, jeżeli nie bardziej ważna, która została dotknięta atrofią: to ta, która nie obcuje z bezsilną jałowością rozumowania, ale pojmuje symbol, metaforę, głęboki związek między wszystkimi rzeczami".

Połowa więc mózgu, jaka kieruje ową Tradycją, która w każdym narodzie i kulturze jest w sposób istotny religijna. Jak Citati, również Zolla, zafascynowany bogactwem wszystkich religii, twierdzi, iż nie potrafi, nie chce wybierać:

-- Czuję się wszystkim. Jestem rozbójnikiem: nie ma żadnej mądrości religijnej na świecie, której bym nie chciał uczynić własną.

Trzeba zgodzić się z nim, kiedy mówi:

-- Musimy kochać naszą religię, tę, która prowadzi nas do spokoju wiecznego, nie znieważając innych dróg zbawienia.

Ale wydaje się pewne, że jego wizja ("Wszystkie tradycje są tylko promieniami jednego słońca") kończy się w synkretyzmie, choćby nawet fascynującym, i w dominującym zainteresowaniu symbolem, mitem -- ze szkodą dla historii -- co nie może zadowolić chrześcijanina, który stawia swoje karty na historię zbawienia.

Niemniej jednak, to właśnie temu jego instynktowi "wszystko jedzącego", religia ogólnie, więc także i chrześcijaństwo, zawdzięczają wiele: ten człowiek docierał niestrudzenie do najodleglejszych zakątków świata ("te -- mówi -- coraz rzadsze, do których plaga arogancji i ślepoty współczesnego Zachodu jeszcze nie dotarła"), miewał tam najbardziej niezwykłe spotkania, przeszukiwał biblioteki i archiwa najbardziej tajne, aby dojść do jedynego, przemyślanego wniosku. Do wniosku, który tak streszcza:

-- Nie ma drogi, która prowadziłaby do prawdy, do światła, do poznania, do wewnętrznego pokoju, która nie przechodziłaby przez mądrość Tradycji religijnej.

Dosyć to niezwykłe, jak Elémire Zolla -- wróg mentalności oświeceniowej -- zgadza się z Luigim Firpo (którego słuchaliśmy jako jednego z najznamienitszych głosów neooświecenia) we wcale nie podrzędnym punkcie: w najsurowszej krytyce szybkiego porzucenia tysiącletniej tradycji (zwłaszcza liturgicznej, ale także teologicznej) dokonanego w tych latach przez niektórych ludzi Kościoła katolickiego. Gdy Firpo, z ironią laika, ale z goryczą człowieka, który wie jak bardzo to, co chrześcijańskie, stanowi wspólne dziedzictwo kulturowe, mówił o "niewiarygodnym widowisku wspólnoty religijnej, która pozbywa się najbardziej czcigodnej tradycji świata", Zolla opłakiwał (z udziałem homo religiosus), "szalone zniszczenie, w imię oświeceniowego mitu liturgii zrozumiałej dla wszystkich, najcenniejszych skarbów Kościoła".

Na pytanie, dlaczego to się stało, ma natychmiastową odpowiedź:

-- Stało się to, ponieważ zabrakło miłości, ponieważ przeważyła pycha racjonalizmu. W każdym razie, nie ma przyszłości dla Kościoła, który nie stawia na najwyższym miejscu mistyki, kontemplacji.

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Trzy razy nie dla podejrzliwości Żyd i kobieta-antropolog "dla" Jezusa

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz