Przewodnik dla zniechęconych...
P O W R Ó T :   R O Z D Z I A Ł   I V
TO JEST NAJWAŻNIEJSZE

 

Istnieje szereg określeń, definiujących inteligencję człowieka. Nie odpowiada mi definicja stwierdzająca, iż jest to: "zdolność przystosowania się do sytuacji". Pomijając w takim pojmowaniu inteligencji brak ostrości granic pomiędzy człowiekiem inteligentnym a sprytnym, przebiegłym, poważniejszym jej mankamentem jest jakaś wtórność definiowania. Inteligencja tak określana jest wynikiem, skutkiem czegoś uprzedniego. Uważam za inteligentnego człowieka, który potrafi w całym splocie skomplikowanej rzeczywistości uchwycić bezbłędnie to, co jest w danej sytuacji decydujące, istotne, czyli -- najważniejsze.

Myśląc i pisząc o wielu ważnych sprawach, związanych ze spowiedzią, w pewnym momencie trzeba się zapytać: "co w tym wszystkim jest najważniejsze?" Na pewno nie historia sakramentu pokuty, nie przygotowanie do spowiedzi, nie samo podejście do konfesjonału: ale jedynie skrucha. I od razu zjawia się możliwość całkowitego nieporozumienia. "Nie mam w sobie tego, co najważniejsze -- żalu, bo popełniam grzechy, nawet te poważne, ciężkie -- jak je nazywacie -- ale przy spowiedzi nic nie czuję. To znaczy bez tego istotnego elementu moja spowiedź nie ma sensu. Czy nie logicznie rozumuję???" Ależ tak -- jak najbardziej poprawnie, konsekwentnie, tylko że żal jest czymś innym. Nie polega w swojej istotnej treści na przeżyciu emocjonalnym; to znaczy -- jest dobrze, jeśli odczuwamy smutek, ból z powodu dokonanego zła. To nam pomaga, nawet ułatwia przeżycie sakramentu pokuty. Bardzo się cieszę, gdy coś odczuwam, to polepsza moje samopoczucie, mobilizuje siły psychiczne, ale są dni, gdy jestem suchy, wyprany z wszelkich wzruszeń, nic nie przeżywam. Jeśli coś jest we mnie, to zniechęcenie do siebie samego, wszystko mnie "odrzuca" od spowiedzi. I nawet w takim stanie wyznanie grzechów wobec kapłana jest w pełni wartościowe i może powstać twórczy żal. Mówiąc o tym, czym nie jest żal za grzechy, należy ponadto zwrócić uwagę, że nie jest on psychoanalitycznym poczuciem winy. Dla psychoanalityka, wyznającego zasady Freuda, istnieje zbieżność świadomości winy i schorzeń psychicznych. Religię i poczucie winy freudysta traktuje jako archaiczne relikty i neurotyczne fikcje. Usiłuje on zasugerować pacjentowi, że na jego poczuciu winy nie ciąży rzeczywista wina, lecz raczej jakiś kompleks, jakieś seksualne praprzeżycie, jakiś przymus. W wyniku takiego "leczenia" chory, nękany poczuciem winy i jej neurotycznym kompleksem, powinien uświadomić sobie przekorną grę podświadomości, a przez to poznanie wyzwolić się od "fałszywego ciężaru winy", a także i od neurozy. Niestety, pacjent po odczuciu chwilowej ulgi nadal pozostaje nie wyleczony, bo choroba tkwi głębiej niż sięga psychoterapia.

Czym zatem jest żal za grzechy? Przeczuwam pewne opory psychiczne u Czytelnika, bo za chwilę chcę powołać się na definicję Soboru Trydenckiego. Niestety, nie spotkałem we współczesnej teologii bardziej precyzyjnego określenia żalu za grzechy niż to, które podał Trydent. Nieco uwspółcześniając to określenie, można powiedzieć, iż żal ten jest bólem psychicznym, obrzydzeniem sobie popełnionych grzechów połączonym z postanowieniem poprawy. Kluczowym wyrazem definicji jest: "ból". Sobór wyraził się jeszcze dosadniej, mówiąc o "bólu duszy". Nie ma się tu na myśli jedynie przeżyć, ale przede wszystkim odczucia naszej świadomości, jak strasznym cierpieniem psychicznym i fizycznym dla Chrystusa był i jest nasz każdy grzech śmiertelny. Spowodował przecież śmierć Boga-Człowieka. Tylko przez taki ból może człowiek umrzeć dla grzechu. Boleść ta budzi życie, bo jednoczy się ona nie tylko ze śmiercią, ale i ze Zmartwychwstaniem Chrystusa. Prawdziwa boleść żalu nie jest tylko suchym aktem woli, lecz bólem "serca", bo jesteśmy syntezą ducha i ciała. Jednak stale to przypominać należy, że decydującym elementem jest strefa najgłębszej świadomości.

W analizie treści świadomości warto zwrócić uwagę na strefę motywacji. Motywem skłaniającym często do żalu, zwłaszcza u ludzi powierzchownych i niedojrzałych duchowo, jest lęk. Obawa przed piekłem nie jest motywem najszlachetniejszym, ale już wystarcza, aby powstał żal, co prawda -- niedoskonały. Do skutecznego przyjęcia sakramentu pokuty wystarcza jako minimum motyw obawy przed karą piekła, jednak w tym żalu musi się zawierać jakiś początek miłości. Jeśli ktoś rozumie, iż piekło to nie tylko "smoła i siarka", ale przede wszystkim wieczna samotność bez Boga, czyli przekreślenie przyjaźni z Chrystusem, wówczas jest nie do pomyślenia, aby z bojaźni przed taką wizją potępienia żal nie zawierał elementów początkowej miłości. W jednym tylko wypadku sprawa niebezpiecznie się skomplikuje, mianowicie gdy ktoś jest skłonny popełnić grzechy ciężkie z założeniem warunkowym: "jeśliby nie istniało zagrożenie mękami piekielnymi". Trudno uznać takiego grzesznika za właściwie przygotowanego do sakramentu przebaczenia. Z ograniczenia do minimum motywu skruchy widać wyraźnie jakąś wielką, Boską wyrozumiałość, miłosierdzie dla grzesznika. Wystarcza bowiem przy spowiedzi zdobyć się jedynie na żal niedoskonały, o tak mało wzniosłej motywacji. W chwili rozgrzeszenia Bóg przez swe tajemnicze działanie przekształca żal niedoskonały w doskonały, tzn. taki, którego pobudką nie jest lęk, lecz miłość Boga.

Do zlikwidowania grzechów śmiertelnych poza sakramentem przebaczenia potrzeba karkołomnej sztuki. Należy wówczas zdobyć się sua sponte na żal doskonały. Umiejętność ta polega nie tylko na wysiłku, ale przede wszystkim na wielkim ryzyku. Nigdy nie mogę mieć pewności, czy poza spowiedzią zdobyłem się na żal wystarczający, czyli doskonały. Polega on nie tylko na zmianie motywacji, ale i ponadto na większej intensywności. Niestety, nie mamy żadnego wskaźnika, kiedy przekraczamy granicę pomiędzy żalem niedoskonałym a doskonałym. Czy natężenie miłości osiągnęło dostateczną intensywność do uzyskania przebaczenia Boga? Przy spowiedzi wiem z pełnym przekonaniem, iż gdy żałuję, nawet z lęku przed konsekwencjami grzechu, wówczas mocą wewnętrzną sakramentu następuje niejako "automatyczna" modyfikacja jakościowa mojej niedoskonałej motywacji. Oczywiście są wypadki, gdy trzeba uciec się nawet do ryzyka sprowokowania żalu doskonałego. Są sytuacje zagrożenia egzystencjalnego, wypadki, katastrofy, gdy nie ma w pobliżu kapłana, a życie nagle zaczyna się kończyć. W tym wypadku decydującą moc ma miłość. "Ponieważ wiele umiłowała, wiele jej się przebacza" -- usłyszała kiedyś zapewnienie Chrystusa jawnogrzesznica. Decydujące znaczenie ma łaska, która wyprzedza nasze odczucia i czyny. I z tego punktu widzenia można optymistycznie powiedzieć, że wszystko w przebaczeniu zależy w istotnym wymiarze od miłosierdzia Jezusa Chrystusa.

W związku ze skruchą istnieje paradoksalna sytuacja. Zasadniczo trudniejsza jest sprawa z odpuszczeniem grzechów ciężkich niż lekkich. Pod pewnym względem jednak do darowania grzechów lekkich potrzeba czegoś bardziej subtelnego niż do zgładzenia grzechów śmiertelnych. Przy wyznawaniu grzechów śmiertelnych trzeba żałować za wszystkie, bez żadnego wyjątku i przebaczenie Boże dotyczy każdego grzechu, chociażby nawet penitent zapomniał wymienić konkretnie jakieś poważne zło.

Zupełnie inaczej jest z przebaczaniem grzechów powszednich. Grzech lekki może być odpuszczony jeden bez drugiego, np. łakomstwo bez zlikwidowania grzechu obmowy. Dzieje się to, dlatego iż ktoś mógł żałować tylko za jeden, a miał przywiązanie, upodobanie do drugiego grzechu. Jest to bardzo dziwne, ale jeśli łaska uświęcająca, otrzymywana w chwili rozgrzeszenia, nie może koegzystować z grzechami ciężkimi, to może ona współistnieć z grzechami lekkimi i dlatego otrzymywanie łaski uświęcającej nie wystarcza ani też nie jest konieczne do oczyszczenia z grzechów lekkich. Do zlikwidowania grzechów powszednich jest konieczna czynność wykonana osobiście przez tego, kto grzech popełnił. Taką czynnością jest akt skruchy -- żalu. Nie chodzi tu tylko o bezpośredni, wyraźny żal, ale skrucha może być zawarta pośrednio w każdym akcie miłości. Efektywność żalu, oczyszczającego z grzechów lekkich, zależy od miłości, która go powoduje. A z miłością bywa bardzo rozmaicie. Istnieje miłość gorąca i wspaniała o maksymalnym natężeniu. Komuś, kto zdobędzie się na tak intensywną miłość do Boga, że do wszystkich grzechów lekkich, jakie popełnił, będzie miał odrazę i niechęć, gdyż stanowią one przeszkodę w całkowitym zjednoczeniu z Bogiem, wszystkie te grzechy zostaną zgładzone.

Zwykle jednak jesteśmy połowiczni. Żałujemy za jeden lub najwyżej za kilka grzechów, a całe warstwy pozostają nieporuszone. Obrastamy w grzechy powszednie, bo nie mamy chęci ich zlikwidowania. Po prostu przyzwyczailiśmy się do grzechów codziennych, właśnie małych, drobnych. Jest nam wygodnie z nimi, nawet je jakoś lubimy. A później dziwimy się, że coś zaczyna blokować wzrost łaski. Brakuje intensywności żalu, miłości, tego, co określamy jako "gorącą" miłość, a łacina określa pięknie: fervor caritatis. Grzechy powszednie są często bardziej zdradliwe niż śmiertelne. Wobec tych ostatnich, jako bezpośrednio zagrażających życiu z Bogiem, jesteśmy na ogół bardziej czujni, uwrażliwieni. Z tego trzeba chyba wyciągnąć wnioski praktyczne przy żalu za grzechy powszednie, aby nie tolerować uczuć pobłażliwości czy nawet wręcz pewnej "sympatii" w stosunku do małego zła. Żal trzeba uczynić bardziej totalnym, obejmującym możliwie cały zakres "powszedniego" zła. Nie chodzi tutaj o wysiłek świadomości, która może nie ogarnąć całego zła, zróżnicowanego w konkretnych wielopostaciowych formach. Istotne jest zdobycie się przy spowiedzi św. na wielką miłość, która nie toleruje przeszkód w zjednoczeniu z Boskim Przyjacielem. W refleksjach o zagrożeniu rozwoju duchowego przez grzechy powszednie jest nieco pesymizmu. Niech optymizmu koniecznego w walce ze złem doda przekonanie, że grzechy lekkie poza sakramentem pokuty można likwidować w bardzo prosty sposób. Każdy znak Krzyża Świętego, krótka modlitwa, pokropienie wodą święconą, a przede wszystkim przyjęcie Eucharystii -- to wszystko gładzi grzechy lekkie. Jakość i zakres oczyszczenia zależą od stopnia świadomości, z jaką uczestniczymy w obrzędach liturgicznych czy wykonujemy czynności sakralne, a przede wszystkim -- od intensywności miłości. Wiele naszych modlitw jest mało skutecznych, bo tak niedbale się modlimy. Ile tu zmarnowanych szans w oczyszczaniu się z codziennych grzechów!

Jeśli żal za grzechy jest tym "sednem sprawy", to bez niego -- choćbym się spowiadał niezwykle szczegółowo i bił się w piersi, a ksiądz wypowiadałby słowa absolucji -- nic nie będzie, spowiedź jest "nieważna". Powstaje wobec tego niepokojące pytanie: Czy ja w mojej spowiedzi zdobywam się na ten żal? Na pozornie trudne pytanie odpowiedź jest wyjątkowo nieskomplikowana: jeśli postanawiam poprawę, to znaczy, iż autentycznie wyrażam skruchę za grzechy. Skutkiem prawdziwego żalu jest zawsze świadomość konieczności zmiany trybu życia. Zastanawiamy się niekiedy, dlaczego nasze spowiedzi są tak mało efektywne. Nic się po nich nie dzieje. Nadal te same grzechy, grzeszki. Uczciwy człowiek zaczyna zniechęcać się do siebie lub do sakramentu pokuty. Zniechęcenie może przejść w poczucie bezsensu. I w pewnym momencie -- mówimy sobie: po co siebie i innych oszukiwać i... przestajemy korzystać z sakramentu przebaczenia.

Tymczasem błąd tkwi gdzie indziej: w niewłaściwym postanowieniu poprawy. Niezmiernie bowiem rzadko zdarza się absolutny brak żalu. Chociaż stary wilk morski z powieści Marshalla, konając przy ostatniej spowiedzi, z całego barwnego swego żywota nie może uczciwie wyrazić skruchy za przygody z dziewczynami portowymi, takie to było przyjemne, to jednak żałuje, jak stwierdza, że "nie może żałować". Najczęściej zdarza się nie brak skruchy, lecz zbyt ogólnikowe postanowienie poprawy. Gdy na moje pytanie: "z czego się chcesz poprawić?", penitent odpowiada, iż chce poprawić się "ze wszystkiego", mówię mu, że to bzdura. Nie można tak nagle, przynajmniej w zakresie grzechów powszednich, poprawić się ze wszystkich złych czynów. Postanowienie poprawy staje się autentyczne przez konkretyzację. To ma być realny program poprawy sytuacji. Należy go przed spowiedzią przemyśleć, przekalkulować szanse. Niekiedy spowiednik, zmęczony, nic na ten temat nie powie. Nie ma już sił na to albo ochoty (tyle razy mówił już i wszystko bezskutecznie!) Trzeba samemu spontanicznie ustanowić program własnej konkretnej poprawy. Nie należy w postanowieniu zapominać o właściwym rozegraniu sytuacji, które stanowią bezpośrednią czy chociażby pośrednią okazję do ponownego zła. Nieraz to bardzo kosztuje.

Wielu ludzi załamuje się wobec realizacji mądrych postanowień, bo tak jak nie ma prawdziwego żalu bez postanowienia poprawy, tak samo nie może być autentycznego postanowienia bez skruchy. Właściwie to wróciliśmy do punktu wyjścia -- do żalu. Znowu muszę się odwołać do Soboru w Trydencie. Sobór ten podkreśla z naciskiem, że żal nie polega na samym "odpuszczeniu grzechów wraz z postanowieniem nowego życia", lecz istotnie na czynnym przeciwstawieniu się popełnionym grzechom. Słabość postanowienia poprawy bardzo często wynika z tego, że chociaż decydujemy się na zmianę stylu życia, nie ma to nośnej energii, bo nie wypływa z dynamiki przeciwstawienia się, jakim jest właściwe przeżycie skruchy. Posłuchajmy, co mówi o tym znany współczesny filozof, Max Scheler: "Jowialni panowie powiadają: nie żałować, tylko wziąć się do dobrych postanowień i przyszłość czynić lepszą! Ale tego nie powiedzą ci jowialni panowie, skąd brać siły do powzięcia dobrych postanowień, a jeszcze bardziej siłę do ich wprowadzenia w czyn, jeżeli przedtem żal nie uwolni danej osoby od determinacyjnej mocy jej przeszłości... Droga do całkowitego wzgardzenia sobą prowadzi przez nie wypełnione dobre postanowienia, których nie uprzedził prawdziwy żal" (Ruhe und Wiedergeburt, w: Vom Ewigen in Menschen, Leipzig 1921).

Psychologia i teologia są zgodne, że bez zlikwidowania obciążenia przeszłością przez autentyczną skruchę jest niesłychanie ryzykowne przejście od winy do początku nowego życia. Wina i grzech przez swą wewnętrzną strukturę pozostają destruktywnymi siłami, które potem w różny sposób działają. Im mniej zdajemy sobie sprawę z tego procesu, tym swobodniej i mocniej oddziałuje raz popełniony grzech. Dopiero żal niszczy istotę winy, usuwa motyw i zły czyn i umożliwia spontaniczny początek nowego życia. Żal więc w konsekwencji powoduje moralne wyzwolenie. Ponieważ strefa żalu należy do miłosiernego oddziaływania Boga, dlatego nie należy zapominać o efektywnej roli modlitwy-prośby. Mistycy Wschodu modlili się o specjalny "dar łez". Nie chodzi tu o rozhisteryzowaną reakcję uczuciową wobec popełnionego zła, ale o moc oczyszczającą. W Psalmie 51 mamy przecież obietnicę: "Sercem skruszonym i upokorzonym nie wzgardzisz, o Boże!"

Poza żalem do najważniejszych czynności spowiadającego się należy samo wyznanie grzechów. Podejście do konfesjonału, gdy nie ma tłoku, stwarza szansę spokojniejszej i głębszej rozmowy ze spowiednikiem. Nie jest to co prawda najważniejsze -- zawsze bowiem sam Jezus Chrystus będzie pierwszym partnerem dialogu -- ale pozwoli przynajmniej uniknąć spięcia z przemęczonym i zdenerwowanym spowiednikiem. Warto również pokusić się nieco o zmniejszenie anonimowości. Wzajemna nieznajomość penitenta i kapłana stwarzają potrzebną dla niektórych osłonę, ale utrudniają efektywne spełnienie funkcji spowiednika. Ułatwia mi rozpoznanie "drugiej strony", gdy słyszę po słowach staropolskiego pozdrowienia "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", krótką informację, np. "jestem studentem", "małżonkiem", "mam lat 23" itp. Ta mała "wizytówka", jak ją nazywam, daje garść niezbędnych informacji, ułatwiających wzajemny dialog. Jeśli o tych wstępnych "grzecznościach", dotyczących przedstawienia się, mało kto pamięta, to na ogół nieomal wszyscy wiedzą o konieczności podania daty (przynajmniej w przybliżeniu) ostatniej spowiedzi i jej ważności: czy nastąpiło rozgrzeszenie. Niekiedy ktoś zapomina o obowiązku odprawienia pokuty, należy wówczas ten fakt podać spowiednikowi. Informuje się też o ewentualnych przeszkodach w należytym wypełnieniu pokuty.

W samym wyznawaniu trzeba zachować umiar, mówić to, co konieczne: przede wszystkim grzechy śmiertelne, a później wybrane grzechy lekkie. Dla spowiedników kłopotliwi są skrupulaci, którzy wywlekają z przeszłości grzechy wątpliwe. Warto pamiętać, że należy spowiadać się ze złych czynów według oceny własnego sumienia. Ocena ta może nastąpić przed popełnieniem lub w czasie dokonywania grzechu. Biedni ludzie o przewrażliwionych sumieniach, słysząc jakieś kazanie, na którym ktoś długo i z "namiętnym" zapałem analizował grzechy przeciwko szóstemu przykazaniu -- zaczynają po kilkunastu latach rozdrapywać swoje sumienie: "a może wówczas popełniłem grzech ciężki?" Może! Ale to mało ważne, bo wówczas subiektywnie nie uważałem tego za tak wielkie zło, a więc nie mogłem popełnić subiektywnie grzechu śmiertelnego. Rozgrzebywanie sumienia najmniej jest potrzebne Bogu, który już dawno przebaczył. Przecież jest Sędzią, ale nade wszystko Najmiłosierniejszym Ojcem. Odnoszenie się do Niego jak do bezdusznego urzędnika jest przynajmniej nietaktowne, jeśli nie boleśnie obraźliwe. Szukanie w przeszłości jest szkodliwe dla samego penitenta. Może go sprowokować właśnie do nowego, już prawdziwego grzechu, a przy tym zasłania to, co istotne: konieczność kształtowania postawy autentycznego katolika.

Umiar należy zachować ponadto przy ujawnianiu okoliczności. Należy wymienić te, które wpływają na "jakość" grzechu. Najczęściej rozgadani penitenci popełniają grzech obmowy w czasie spowiedzi. Wyznając własne winy, ciężar gatunkowy oskarżenia przesuwają przez "projekcję" na wszystkich, tylko nie na siebie. Inni snują barwne opowieści z własnego lub cudzego życia. Chociaż bardzo mile słucha się ludzi z prawdziwą fantazją, spowiednik musi przerwać zdecydowanie i zwrócić uwagę, że w ten sposób spowiedź traci swój właściwy charakter samooskarżenia. Strata największa: penitent w zbyt szczegółowym opisie własnej biografii traci to, co decyduje o jakości wyznania -- klimat żalu, skruchy. Następuje wówczas jedynie terapeutyczna ulga. Z jednej strony penitent powinien się niejako "przedstawić", stracić coś ze swej anonimowości i podzielić się swoimi troskami i bólami z kimś, może jedynym bezinteresownie życzliwym. Ale czynić to tak, aby nie utracić istotnej wartości. Nie należy w spowiedzi szukać za wszelką cenę ulgi. Może ona nadejść i często nadchodzi. Ale to nie jest najważniejsze! Niekiedy dla penitenta znacznie zdrowszy będzie niepokój, który pobudzi go wreszcie do twórczego wysiłku.

W chwili otrzymywania rozgrzeszenia starajmy się nigdy nie myśleć o tym, czy wszystko powiedziałem. Najlepiej jest zakończyć wyznanie słowami: "Za te wszystkie grzechy, które powiedziałem lub zapomniałem wyznać, żałuję i postanawiam poprawę". Wyraziłem żal za wszystkie grzechy, nawet zapomniane, dlatego jestem spokojny. Teraz już się nie zastanawiam nad przeszłością. Nie mogę przeoczyć najcenniejszego momentu, gdy dzięki Krwi Chrystusa, przelanej na krzyżu, staję się znowu czysty i napełniony Łaską. Warto więc w tym momencie nie myśleć o własnych kłopotach i troskach, ale o bólu Jezusa. Niestety, wielu egocentryków w chwili rozgrzeszenia żałuje... siebie. Tylko siebie. Bo tylko siebie widzą.

Za granicą warto sobie przypomnieć, że chociaż nie znam języka danego kraju, mogę się spowiadać przed człowiekiem, który nie włada moim językiem. Może to odbyć się przez tłumacza. Na ogół jednak jest to zbyt krępujące i trudne. Dlatego wystarcza mój żal i jego okazanie. W podróżach na Wschód trzeba pamiętać, że mogę ważnie (jeśli nie ma w pobliżu kapłana katolickiego) spowiadać się w cerkwi prawosławnej. Po powrocie z zagranicznych peregrynacji często rodacy oskarżają się w konfesjonale, że nie byli w niedzielę w kościele. Ze zdziwieniem dowiadują się, że obowiązek uczestnictwa w liturgii można również wypełnić, z braku kościoła katolickiego, w każdej cerkwi. Przecież to jest nasz Kościół bratni, w którym w "inności" obrzędów liturgicznych dokonuje się ta sama, co w polskich kościołach, Bezkrwawa Ofiara. Różnice dogmatyczne pomiędzy rzymskim a wschodnim Kościołem nie mogą przesłonić tego samego Chrystusa, w tym samym kapłaństwie i sakramentach.

Trzecim z kolei istotnym momentem spowiedzi św. jest zadośćuczynienie, czyli jak mówimy, wypełnienie nałożonej pokuty. Uderza przede wszystkim nieproporcjonalność pomiędzy karą a winą. Ktoś popełnił poważne przekroczenie i otrzymuje śmiesznie niską pokutę sakramentalną. Istnieje dzisiaj na pewno jakaś nadmierna łagodność, ostrożność, "aby nie zrazić klienta". W porównaniu z pierwszymi wiekami chrześcijaństwa wygląda to nawet na zbytnią miękkość. Większy jednak błąd leży gdzie indziej. Księża operują schematycznymi pokutami, zazwyczaj nie wykraczającymi poza odmówienie modlitwy. Nie umniejszając wartości pokutnym modłom, wydaje się, iż karę należałoby bardziej dostosować do błędów, popełnianych przez spowiadającego się. Np. za niepohamowane wybuchy gniewu pokutujący powinien otrzymać polecenie zrobienia jakiejś przyjemności dla skrzywdzonych. A może najmniej infantylnie byłoby, gdyby sam penitent podał propozycję efektywnej (przecież on najlepiej zna siebie) własnej pokuty?

Uwzględniając nawet wielkość i odpowiedzialność zadośćuczynienia, trzeba zauważyć, że pokuta, nawet najsurowsza, nigdy nie będzie proporcjonalna do winy, a nawet nie powinna być taka. Właśnie brak tych proporcji mówi nam o czymś. O czym? A właśnie o tym, że istotne zadośćuczynienie zostało dokonane przez Jezusa Chrystusa na krzyżu. Bracia protestanci mieli nam bardzo za złe, że w ogóle ośmieliliśmy się wprowadzić koncepcję satysfakcji. Na pewno mają rację, jeśli ktoś przesadnie przeceniając swoje zadośćuczynienie, zapomina o istotnym wyrównaniu naszej winy przez Boga. Natomiast ze względów pedagogicznych byłoby wielką stratą, gdyby winowajca na sobie nie odczuł skutków popełnionego zła. Jest dla mnie przeżyciem, kiedy spowiadający "spiera się" ze mną, że otrzymał za małą pokutę. W tym człowieku jest (jeśli nie jest masochistą) poczucie prawdziwego żalu i autentyczna chęć odkupienia winy. Powinien jednak mieć zawsze świadomość, że nawet jego najcięższa pokuta jest zawsze współuczestnictwem w zbawczej mocy zadośćuczynienia, spełnionego na Golgocie.

Penitenci nie wiedzą, że mają prawo dyskutowania na temat wymierzonej kary. Oczywiście nie chodzi tu o sprzeczkę, ale o spokojne przedstawienie swych racji, dlaczego danej pokuty nie mogą przyjąć, co im przeszkadza w wypełnieniu takiego, a nie innego zadośćuczynienia. W uprawnieniu tym jest zawarta myśl, że należy jak najbardziej urealnić możliwość spełnienia zadośćuczynienia. Po zaakceptowaniu pokuty przez penitenta wzrasta jego odpowiedzialność za dokładne i właściwe wypełnienie pokuty. Niewykonanie otrzymanej kary (jeśli oczywiście zaistniały wszystkie warunki do jej zrealizowania, nic poważnego nie stanęło na przeszkodzie) może w konsekwencji spowodować nawet grzech.

Chrześcijaninowi, gdy wypełni pokutę, często wydaje się, że to już wszystko. Trzeba się jeszcze postarać o wynagrodzenie wyrządzonych szkód. Ponieważ wymaga tego prosta sprawiedliwość, dlatego czynność ta nosi jurydyczną nazwę "restytucji". Nie tylko trzeba wyrównać straty materialne, które ktoś poniósł wskutek naszej niewłaściwej działalności (w tym sensie "wierzącemu" złodziejowi kradzież się nie opłaca, bo musi zwrócić skradzioną rzecz). Ponadto należy pamiętać o stratach w sferze duchowej. Jeśli kogoś "poniosło" i nastąpiło zniesławienie, oszczerstwo, należy teraz to sprostować, publicznie wyjaśnić. Gdyby ludzie na serio bardziej traktowali obowiązek wynagradzania szkód, na pewno byliby ostrożniejsi w grzeszeniu.

W tym rozdziale akcentowaliśmy wielokrotnie sprawy istotne. Na koniec przypomnijmy pokrótce główne myśli. W sakramencie pokuty najważniejsze są trzy czynności penitenta: żal, wyznanie, zadośćuczynienie. Ponieważ w pewnych okolicznościach, np. za granicą lub w wypadku penitenta głuchego, albo w sytuacji katastrofy, gdy z braku czasu udziela się rozgrzeszenia zbiorowego, nie dochodzi do wyznania grzechów, wynika z tego, że nie jest to czynność najistotniejsza. Podobnie jest i z pokutą -- zadośćuczynieniem. Niekiedy biedny zagoniony grzesznik odkłada ją na ostatnią chwilę, i tej ostatniej chwili nagle mu zabraknie, a pomimo to sakrament nie stracił swej ważności. Z tego jeszcze raz wynika, że najważniejsza jest skrucha. Czy jednak rzeczywiście nie ma nic ponadto jeszcze istotniejszego? Do niedawna i ja myślałem, że nic nie ma ważniejszego. Dopiero znany współczesny teolog, Bernard Häring, przypomniał mi to najważniejsze: "najważniejsze jest to, czego dokonuje Zbawiciel. On oczyszcza naszą duszę, Boskie działanie pojednawcze jest tym najważniejszym. Dlatego najpiękniejszą nazwą sakramentu pokuty jest POJEDNANIE".

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
ZANIM PRZYSTĄPIMY DO SAKRAMENTU POKUTY KOMU MOŻE ZASZKODZlĆ STAŁY SPOWIEDNIK?

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz