Przewodnik dla zniechęconych...
P O W R Ó T :   R O Z D Z I A Ł   I I I
ZANIM PRZYSTĄPIMY DO SAKRAMENTU POKUTY

 

Nie zapominajmy, że spowiedź to jest sakrament wcale niełatwy i że "pokuta" oznacza metanoię, czyli ciągły proces nawracania się całkowitego, przede wszystkim w strefie myśli, koncepcji.

Nie chcielibyśmy rozliczać się całkowicie z Bogiem -- w rachunku sumienia nie chodzi tylko o statystyczne ujęcie popełnionego zła, ale przede wszystkim o roztropne programowanie rozwoju. W procesie codziennego przekraczania siebie, stawania się lepszym, wielką rolę może odegrać korekta poprzez codzienny, wieczorny rachunek sumienia.

Nie pomijajmy drugiego człowieka, tzn. starajmy się najpierw pojednać z bliźnim, a później dopiero uzyskać pojednanie z Bogiem w sakramencie przebaczenia.

Przed spowiedzią nie powinniśmy zapominać o kilku zasadniczych sprawach. Przede wszystkim, że zbliżamy się do sakramentu pokuty. Wiele osób, które wreszcie po latach przełamało opory i spowiada się, żalą się na trud związany z tym sakramentem. Zwykle tłumaczę wtedy, że wyraz "pokuta" w swojej treści niesie ze sobą wysiłek, a nawet cierpienie, które kończy się radością odrodzenia. Wyjaśniam, iż tylko człowiek o pewnych odchyleniach od normy "psychicznej" czuje "samą radość", podchodząc do kratek konfesjonału. Każdy zaś "normalny" powinien przeżywać trud, a nawet niekiedy niepokój pokuty.

Wyraz "pokuta" po grecku wyraża się przez słowo metanoia, co oznacza zmianę, radykalne przeobrażenie. Taka istotna przemiana człowieka nazywa się po prostu "nawróceniem". Do takiej pokuty wzywał Chrystus już na początku swej działalności (Mk 1,15). Jezus zwracał się z tym wezwaniem nie do bezbożników, cudzołożników i innych jeszcze grzeszników, ale wołał do ludzi głęboko wierzących w Jahwe, często ludzi czystych i szlachetnych. Teologowie tak wytrawni jak dominikanin o. Garrigou-Lagrange uważali, że dojrzały chrześcijanin powinien przejść przez trzy "drogi" nawrócenia. Teraz wydaje się to zbyt małe! Mówi się o "stałym" nawracaniu. A zatem, pamiętając o konieczności ciągłego procesu przemiany, zupełnie inaczej rozumiemy przystąpienie do sakramentu pokuty. Jest to element, fragment nurtu "codziennego nawracania się", które w teologii nazywa się mądrze cnotą pokuty. Cała zresztą nasza Wspólnota z Chrystusem, czyli Kościół, ma być semper reformanda, czyli w stanie nieustannego nawracania. Zdając sobie sprawę z tego, że nawet Kościół, przeniknięty Duchem Świętym, potrzebuje stałego korygowania, będzie nam łatwiej przystąpić do sakramentu osobistej pokuty.

Przystępując do spowiedzi św., nie powinniśmy chcieć rozliczyć się skrupulatnie ze wszystkiego. Wcale nie znaczy to, iż nie powinniśmy zrobić przed sakramentem pokuty rachunku sumienia. Z dużym jednak niepokojem słucham przesadnie szczegółowych prób rozliczenia się z Bogiem. Największym smutkiem przejmuje wizja Boga -- Wielkiego Buchaltera lub Niemiłosiernego Szefa urzędu finansowego. A taki obraz często przebija ze słów człowieka, klęczącego przy konfesjonale. Taka to karykatura Ojca syna marnotrawnego powstała w mentalności niektórych wiernych. Piszę ze smutkiem, bo skrupulaci są biednymi ludźmi. Są na ogół bardzo gorliwi, chcą jak najlepiej, ale wskutek trudnych do wyleczenia nerwic efekt nie jest najlepszy. Oczywiście sąd Najsprawiedliwszego i Najmiłosierniejszego Ojca, przenikający intencje i motywy człowieka, może być zupełnie inny. W pewnym momencie życia duchowego "choroba skrupułów" jest twórcza. Mam na myśli okresy życiowego przełomu, "nawrócenia". Wówczas pojawia się zapał neofitów i pewna delikatność, wrażliwość sumienia z pogranicza nieomal skrupułów. Mówiąc ze współczującym niepokojem o przesadnym rozliczaniu się, nie można zaprzeczyć, iż z jeszcze większą obawą myśli się o ludziach z szerokimi sumieniami, którzy ze skromną miną wyznają, że właściwie "nie mają się z czego spowiadać". Po "wstrząśnięciu" sumieniem okazuje się, że "zapomnieli" o opuszczonej dobrowolnie i świadomie niedzielnej mszy św., o kilku poważniejszych kradzieżach lub o takim "drobiazgu" jak szóste przykazanie. Przestronne i szerokie jak stepy są sumienia ludzi, którzy beztrosko oświadczają przy konfesjonale: "nikogo nie zabiłem, nic nie ukradłem, więc czuję się czysty i w porządku".

Fałsz nadmiernego zawężenia, jak i zbytniego rozszerzenia sumienia pochodzi (poza przyczynami organicznymi i wpływami środowiska) ze zbyt jednostronnego pojmowania samego sumienia. Większość z nas określa sumienie jako "jakiś głos wewnętrzny, sygnalizujący złe postępowanie". Jest to rozumowanie zbyt negatywne i retrospektywne. W tym ujęciu sumienie przypomina boczne lusterko w samochodzie, pozwalające kontrolować sytuację z tyłu, a przecież to lusterko ma również swoją pozytywną funkcję, umożliwiającą bezpieczną jazdę "do przodu". Podobnie i sumienie, obok funkcji retrospektywnych, badających sytuację w przeszłości, ma swoje istotne zadanie kształtowania przyszłości. Człowiek bowiem nie jest "już gotowy", ale wciąż przekracza siebie, "staje się", dokonuje się. W zdążaniu do czegoś lub kogoś bardzo ważne jest postawienie pytania: "dokąd ja właściwie idę?" Na początku rachunku sumienia muszę znać cel mego "stawania się". Jeżeli powiem, że rozwijam się po to, aby "ludziom było lepiej", to już wspaniale, lecz za mało! Bo i niewierzący mogą dążyć do tego samego. Jeżeli dążę do zremoalizowania dziesięciu przykazań, to po pewnym czasie ogarnia mnie znużenie i zniechęcenie. Czy warto aż tak się wysilać dla przestrzegania przepisów prawnych? Tylu ludzi łamie codziennie prawo i śpi spokojnie. Dla mnie, chrześcijanina, sens życia polega na upodabnianiu się do największego Przyjaciela -- Jezusa Chrystusa. Jedno z pierwszych pytań rachunku sumienia to nie "ile razy" i "z kim", ale czy "jestem podobny", czy "naśladuję".

Mając sprecyzowany cel działania, powinienem zająć się ustaleniem właściwych środków, które mogą mi umożliwić prawidłowe zdążanie. I tu dotykamy sfery zapomnianej przez wielu współczesnych, a którą określa się w teologii jako cnotę roztropności. Zastanawiające, że człowiek o tak wybitnym intelekcie jak św. Tomasz z Akwinu główny nacisk kładł właśnie na roztropność, a nie na sumienie. Wychowując roztropność, wychowujemy prawidłowo reagujące sumienie.

W działaniu, czyli zdążaniu do celu, przechodzimy przez kilka etapów roztropności. Najpierw powinien być "namysł" -- namyślam się nad środkami, które powinienem zastosować. Są ludzie, przeważnie sangwinicy, którzy za mało poświęcają czasu na refleksję. Chcą działać od razu, z miejsca. I od samego początku popełniają głupstwa.

Po teoretycznym rozważeniu sposobów, rozsądek powinien dokonać wyboru najodpowiedniejszej metody działania. Niektórzy ludzie roztropnie dostrzegają wiele możliwości działania, ale ich błędem życiowym jest to, że nie mogą się zdecydować. Właśnie rozsądek powinien doprowadzić do najodpowiedniejszego wyboru. Nie można wyboru dokonywać bez zastanowienia, ale też nie można decyzji odkładać w nieskończoność.

Po tej fazie teoretycznego wyboru następuje realizacja. Dotychczas dużo zależało od sprawności intelektualnej, teraz wola musi nakazać działanie. Bywają świetni teoretycy, doskonale programujący, którym niestety brakuje niekiedy sił do urzeczywistnienia planów. W pewnej chwili z teorii trzeba przejść do życia. I tu jest potrzebna roztropność, która nie tylko czuwa nad realizacją teoretycznych ustaleń, ale i kontroluje proces wykonania. Chcąc udoskonalić działanie roztropności, a przez to i wykształcić prawidłowe reakcje sumienia, trzeba pamiętać, że sama roztropność składa się jakby z kilku części integralnie połączonych. Pierwszym składnikiem tej cnoty (lepiej po polsku brzmi: "sprawności") jest "pamięć", która powinna mieć zakodowane dotychczasowe klęski i sukcesy. Ułatwia ona prawidłowe działanie, nie naraża na powtórzenie błędów już raz popełnionych. To bardzo ważne, bo łatwo możemy wpaść w zakłamanie. Często wiele rzeczy zapominamy i nam to otoczenie wypomina. Wówczas następuje proces normalnej, instynktownej samoobrony poprzez tzw. projekcję. Wszystkie własne błędy, niedbalstwa przerzuca się na kogoś. W ten sposób, zamiast otwarcie się przyznać, powoli, coraz bardziej okłamujemy siebie i innych. Rodzi się zakłamanie, powodujące po latach trudność odróżnienia prawdy od fałszu. Fałsz początkowo drobny, pozornie nieszkodliwy wnika w głąb psychiki i rozpoczyna proces zakłamania.

"Zmysł rzeczywistości" -- drugi składnik roztropności jest tym samym, co określamy jako "wyczucie realizmu". Zmysł rzeczywistości, związany z rozpoznaniem prawdy, również należy w sobie kształtować. Samowychowanie powinno doprowadzić do tego, aby panować nad wyobraźnią, aby zawsze jasno zdawać sobie sprawę z tego, co jest tylko jej grą, a co dzieje się naprawdę. Nieopanowanie fantazji jest źródłem strat nie tylko w życiu osobistym.

Starożytni Rzymianie mawiali mądrze: age quod agis -- "czyń, co czynisz", tzn. czyń, działaj z całą energią. Zlekceważenie tych może banalnych zasad prowadzi do osłabienia roztropności w fazie wykonania, a przez to także deprawuje sumienie.

Człowiek roztropny powinien posiadać również docilitas, tzn. zdolność, gotowość uczenia się od innych, umiejętność przyjmowania od nich uwag. Tak nie lubimy, żeby nas ktoś pouczał. Oczywiście rad nie trzeba przyjmować bezkrytycznie. Należy wiedzieć, z czyjego doświadczenia można skorzystać. Zawsze wartościowe będą uwagi autentycznych fachowców i speców. Sami (trzeba to umieć przyznać) niestety nie jesteśmy najmądrzejsi. Najmądrzej będzie jednak skorzystać z rady Najmądrzejszego. Duch Święty działa swoim światłem przez specjalny dar rady. Dar ten ma za zadanie uzupełnić to, czego niedostaje krótkowzrocznej i ograniczonej myśli ludzkiej. Nie może ona przeniknąć tajemnic planów Bożych. O dar rady powinni prosić w modlitwie zwłaszcza ci, którzy chcąc znaleźć cel swego życia, wahają się przy wyborze dalszej drogi. Męczą się, bo nie wiedzą, do czego zostali powołani. Roztropność nakazuje wówczas zastosować jedyny właściwy środek: modlitwę -- prośbę o światło.

Działając roztropnie, nie można działać schematycznie, lecz elastycznie. Jasne, że nie chodzi tu o elastyczność w stosunku do niezmiennych, podstawowych zasad moralnych. Elastyczność ta polega na umiejętności przystosowania się do zmiennych okoliczności, w których człowiek działa. Należy mieć oczy szeroko otwarte, być spostrzegawczym, nie upierać się przy ciasnym doktrynerstwie, lecz reagować na nowe okoliczności i umieć zmieniać nawet najmądrzejszą uprzednią decyzję. W nowej sytuacji nie będzie ona już najmądrzejszą. Trzymanie się kurczowo zdezaktualizowanego programu nie tylko w życiu osobistym, ale i w każdej sferze może prowadzić do katastrofalnych skutków społecznych.

Ostatni element -- zdolność przewidywania -- jest niezmiernie istotnym elementem roztropnego działania. Sterując działalnością osobistą czy społeczną, trzeba umieć wyprzedzać sytuacje. Widzieć ciąg dalszy, przewidzieć posunięcia współpartnerów, a w dziedzinie politycznej i wojskowej -- przeniknąć strategię przeciwnika. Przy szalonym tempie współczesności nie można się spóźniać, trzeba iść co najmniej krok z przodu. Tu jest potrzebna wyobraźnia nie kolorowa, bajeczna, ale regulowana przez spokojny realizm. Ludzie pozbawieni wyobraźni są bezradni, zagubieni, ograniczają się tylko do spojrzenia w przeszłość, opłakiwania popiołów historii własnego życia lub dziejów narodu. Brakuje im dynamiki -- twórczego ukierunkowania na istotny cel życia.

Przy próbie podkreślania roli roztropności w kształtowaniu niezafałszowanego sumienia, twórczego ustawienia na cel działania, umiejętny wybór środków i prawidłową realizację zamierzeń, nie należy bynajmniej pomijać retrospekcji. I ona ma swoje znaczenie w tworzeniu przyszłości. Dla "liberałów duchowych", dość swobodnie traktujących wszystko i wszystkich, ważne będzie przypomnienie, że beztroskę należy porzucić, gdy się myśli o tym, co określamy jako grzech ciężki, czyli śmiertelny. Poza naszą przyjemnością i to momentami niezwykle intensywną, jak przy wykroczeniach seksualnych, równolegle istnieje ból zdradzonego Przyjaciela -- Jezusa Chrystusa. I dlatego należy dokładnie sobie przypomnieć wszystkie chwile zdrady. Jeśli trudno podać dokładną ilość tych grzechów poważnych, bo to było tak dawno, wystarczy określić w przybliżeniu częstotliwość. Również nie będzie skrupulanctwem, gdy podamy okoliczności, konkrety zmieniające sytuację w sposób istotny.

Przypomina mi się góral, spowiadający się podobno z tego, że zrzucił kożuch z dachu. "Zapomniał" biedaczysko dodać "drobiazg", iż w kożuchu była... teściowa. Natomiast warto wiedzieć, że nie ma obowiązku spowiadania się ze wszystkich grzechów powszednich. Wystarczy spowiadać się z kategorii pewnych czynów zła. Chodzi o to, aby nie skoncentrować zbytnio uwagi na drobiazgowych obliczeniach, a przeoczyć sprawy najważniejsze. Eliminując pewne marginalne fakty, można skupić uwagę na stworzeniu systemu naprawy zła, co jest cenniejsze od nieproduktywnego zagubienia się w samym rozliczaniu. Mówimy: "grzech powszedni", "grzech śmiertelny". Niektórzy mają wielki problem, jak odróżnić jeden od drugiego. Popełnić grzech ciężki, wbrew pozorom, nie jest tak łatwo. Nie chodzi tutaj o szybkość, bo samo dokonanie może nastąpić w ciągu ułamka sekundy, tylko decyduje pełna świadomość i dobrowolność czynu. Oczywiście sam przedmiot działania, rzecz o którą chodzi, nie może być drobiazgiem. Wynika z tego, że zakłócenie rozpoznania, pomyłka, stworzenie sytuacji przymusowej powoduje, że czyn nie może być kwalifikowany jako grzech ciężki. Samo szczere postawienie pytania: "Czy to grzech śmiertelny?" wskazuje, że go nie popełniono, bo zabrakło elementu pełnej świadomości, której towarzyszy pewność.

Jeśli przypominamy sobie i zastanawiamy się nad popełnionymi złymi czynami, to należy sięgnąć głębiej -- do samego źródła. Jeśli kłamię, to "dlaczego"? Czymś zupełnie innym jest kłamstwo z tchórzostwa, innym kłamstwo z bezmyślności, a zupełnie różnym mijanie się z prawdą ze względu na przerost ambicji. Ocena moralna tej samej sytuacji, zależnie od ujawnionej motywacji będzie zupełnie inna. Dokonując jeszcze głębszej introspekcji, powinno się dojść do ustalenia: "co jest moją główną wadą?"

Konstruktywne jest również pytanie, odnoszące się do wszystkich grzechów: "czy popełniam je wskutek słabości?" "Czy jest w tym premedytacja?" Albo: "może już przyzwyczaiłem się do zła?" W ostatnim przypadku chodzi nam przede wszystkim o grzechy powszednie. Zapewne niekiedy można się oswoić i ze zbrodnią, ale znacznie łatwiej przyzwyczaić się do małego zła, które sprawia nawet odrobinę satysfakcji. Osobiście lubię plotkować. Niby głupstwo, ale czuję, iż to "lubienie" jest w tym drobiazgu najgorsze. Powtarzany grzech powszedni z przyzwyczajenia, to jakby "kurz na miłości". Początkowo nieomal niewidoczny, później pokrywa coraz grubszą warstwą, która może zacząć dusić, tak iż z wolna tracimy oddech życia, umiera miłość. Warto pamiętać, że tolerowane grzechy powszednie mogą prowadzić do popełnienia grzechu ciężkiego. Grzech lekki może nagle "skoczyć jakościowo" w grzech śmiertelny. Najplastyczniej to widać przy kradzieży. Drobna kradzież jest drobnym grzechem. Tak jest na ogół (ale trzeba zwrócić uwagę na okoliczności: "Kogo okradziono?"; dla człowieka w skrajnej nędzy albo w sytuacji ostatecznego zagrożenia drobiazg wcale nie jest drobiazgiem, np. kawałek chleba w naszej rzeczywistości i ta sama porcja w obozie koncentracyjnym). Systematyczne powtarzanie drobnej kradzieży, wskutek kumulacji wartości, w pewnym momencie przechodzi ze względu na intencję w "dużą aferę", staje się wielką kradzieżą, grzechem poważnym.

Przy końcu rachunku sumienia nie powinno zabraknąć pytania: "Czy od ostatniej spowiedzi jestem lepszy?" A może np. przy spowiedzi przedślubnej: "czy wytrzymaliśmy próbę miłości?" (konflikt pomiędzy miłością pożądania wzajemnego a Miłością do Chrystusa, który mówi: "jeżeli Mnie miłujecie... przestrzegajcie moich przykazań..." -- zaczekajcie jeszcze do ślubu ze zjednoczeniem seksualnym) lub: "czy nasza wzajemna miłość wzrosła?" Wobec ogólnego pędu do rozwoju byłoby dziwne, gdyby na najważniejszym odcinku życia człowieczego -- miłości -- była stagnacja. Właściwie w miłości nie ma stania w miejscu: jeżeli nie ma rozwoju -- jest regres. Dlaczego wszędzie jestem zdobywczy, łapię dodatkowe pół etatu, prace zlecone, i nawet -- pomimo trudności z materiałami budowlanymi -- z szalonym wysiłkiem stawiam "chatkę"? Może dokształcam się zawodowo, biorę lekcje angielskiego, chociaż jestem już "starym koniem" -- a tu, w miłości, się cofam, maleję. Gdzie jest tego przyczyna?

Przy rachunku sumienia unikajmy schematycznych pytań, nawet z najpobożniejszych książeczek. Używanie szablonu to pierwszy krok do hamowania rozwoju.

W sposób nietypowy, antyschematyczny, można pró- bować siebie samego "zaskoczyć" takimi pytaniami, jak: Co o mnie sądzi sam Bóg? A co dodałby do mego rachunku sumienia człowiek, który mnie najlepiej zna? A człowiek, który mnie nie znosi lub nie lubi? Czy przypadkiem moje życie nie jest wypełnione jedynie troską o samego siebie? Jakie jest zasadnicze nastawienie i dążenie mojego życia? Jak słucham natchnień Ducha Świętego? Czy jestem świadkiem Zmartwychwstałego? Czy mówiąc o Kościele, myślę: "my", a nie "oni"? Czy zrealizowałem postanowienie poprawy z ostatniej spowiedzi św.?

A dla małżonków pytania:

Co przeczytałem na temat sakramentu małżeństwa i miłości małżeńskiej? Czy z chwilą zawarcia małżeństwa nauczyłem się modlić inaczej, we dwoje? Jak włączam "ofiarę" naszego życia małżeńskiego w Najświętszą Ofiarę mszy św.? Czy umiem dla dobra naszej wspólnoty opanować się, zamilczeć i przeczekać, gdy jestem zdenerwowany i rozdrażniony lub czuję się urażony i dotknięty? Czy w naszych sprzeczkach skłonny jestem uznać wzajemną winę, również moją? Czy potrafię skoncentrować się na tym, co nas łączy, a nie zatrzymywać się na sprawach, które mogą nas dzielić lub poróżnić? Czy w naszej rodzinie jest Pismo Święte -- i czy je czytamy? Czy umiemy rozmawiać z dziećmi na tematy religijne? Czy nasz dom jest otwarty dla innych? Czy poważnie traktujemy pytania i problemy dzieci? Czy staramy się obydwoje zachować jedną "linię wychowawczą" wobec naszych dzieci? Czy nie boimy się stawiać dzieciom coraz większych wymagań i zachęcać je do wysiłku twórczego? Itd.

Wreszcie na końcu, w związku z rachunkiem sumienia, radzę: róbmy codzienny rachunek sumienia. Zwykle są kłopoty z odtwarzaniem przeszłości, zwłaszcza gdy się nie było u spowiedzi św. dłuższy czas. Taki "czcigodny jubilat" mógłby tak nie łamać sobie głowy, gdyby codziennie poświęcił minutę lub dwie na krótki obrachunek dnia. A ponadto niezmierne korzyści duchowe, płynące z częstego rachunku sumienia, jak choćby tylko z kontroli rozwoju wewnętrznego, powinny skłonić nas do podjęcia tej praktyki. Tym bardziej że "nie stracimy" nic ze swego czasu, którego nam brakuje i o który stale walczymy. Codzienne rozliczenie z Bogiem i ludźmi najlepiej włączyć do wieczornej modlitwy. Często jest ona taka "usypiająca", "odbębniona", schematyczna. Wprowadzenie rachunku sumienia do modlitwy wieczornej byłoby dużym jej ożywieniem. Ponadto pora wieczorowa sprzyja rozliczeniu z całego dnia. O wieczornej godzinie jest już względny spokój -- dzieci poszły spać, nikt inny już nie przeszkodzi...

Proponuję codziennego rachunku sumienia nie rozpoczynać zawsze modlitwą o światło, ale niekiedy podziękowaniem za cały dzień, bo najlepszą prośbą jest umiejętne dziękowanie. Ważne jest wkomponowanie rachunku sumienia w całość modlitwy. Niech będzie to na przykład mała kartka papieru. Nawet ten drobiazg przełamie dotychczasowy schemat modlitwy. Biorę coś do pisania i zaczynam tworzyć na karteczce plan następnego dnia. Wszystko w myśl tego, co powiedzieIliśmy poprzednio o dynamicznej koncepcji człowieka i wychowywaniu roztropności, a tym samym i sumienia. Programując dzień najbliższy, bądźmy litościwi dla siebie. To nie jest wyścig pracy! Obok godzin sumiennego wysiłku mam przemyśleć i relaks -- rodzinny, osobisty. Może uda mi się wygospodarować 10 minut na codzienne refleksyjne czytanie Pisma Świętego? A może jest jeszcze coś do zrobienia dla ludzi? Aby nasze małżeństwo nie zamykało się tylko w sobie i na sobie, bo szybko ucieknie z niego miłość.

Ważne jest, aby programować nie za "wysoko", by można było plan zrealizować, i nie za "nisko". Miejmy odwagę i ambicję stawiania sobie wymagań! Z doświadczenia wiem, iż niektóre sprawy należy ustawiać elastycznie, z pewnym oddechem, luzem, przerwą. Nagromadzenie jednego po drugim powoduje napięcie nerwowe i groźne wybuchy wobec otoczenia. Niestety, są sprawy do załatwienia "tylko na minuty". My przynajmniej -- o ile to zależy od nas -- zrezygnujmy z superekonomicznego wykorzystywania czasu i nie niszczmy nerwów własnych i cudzych, ustawiając "sprawy" zbyt blisko siebie.

Następnego dnia modlitwa wieczorna będzie polegała na skorygowaniu zamierzeń wczorajszych z dzisiejszym dniem. Jeśli masz żonę czy męża, wydaje mi się, że byłoby wielką nieroztropnością programowanie życia wspólnego oddzielnie, w samotności. Wspólnie przeprowadzany rachunek sumienia ma dodatkowy walor obiektywizacji. Współpartner twego życia, który widzi ciebie dniem i nocą, na pewno do programu dorzuci obiektywną, chociaż być może krytyczną uwagę. Wczorajszy plan dnia po wieczornej korekcie ma szansę stać się bardziej realny -- jutro!

Po rozliczeniu z programem warto chwilę zastanowić się nad momentem, w którym rozwój duchowy był już może wyraźny, ale i również chodzi o to, by nie bawiąc się w szczegóły, zauważyć największy błąd dnia. Wyciągając konstruktywne wnioski z klęski, nie można zapomnieć o przeproszeniu Boga za zło i o prośbie, aby na odcinku dzisiaj "zawalonym" jutro było lepiej. Sam się przekonałem, że modląc się intensywnie wieczorem o lepsze jutro, włączałem siły przekraczające moje własne słabe energie i następny dzień był dniem wzrastania.

Czego jeszcze nie powinno się robić przed spowiedzią? Na pewno nie można pominąć drugiego człowieka. Sartre zdefiniował bliźniego jako "tego drugiego, który przeszkadza". Każdy z nas sprawia mnóstwo kłopotów innym, a ci inni nam. Miłość człowieka to największa próba autentyczności mojej miłości. My, Polacy, jesteśmy skłonni do wielkich czynów miłości: skoczyć do wody, by uratować tonącego, wynieść z płonącego domu dziecko. Natomiast niewesoło jest w przypadku spraw mniejszych, codziennych, sąsiedzkich. Ile awantur, kłótni o rozlaną wodę na korytarzu, o trzaskanie drzwiami -- to jest ten "drugi, który przeszkadza", nie daje żyć. W obronie zagrożonej "egzystencji" bronimy się krzykiem, a gdy to nie pomaga -- ciszą, zerwaniem stosunków towarzyskich, sąsiedzkich, a nawet rodzinnych. Stwierdzamy: "ja tylko nie rozmawiam". Ta cisza jest groźna. Każdy dzień milczenia oddala, tworzy przepaść coraz trudniejszą do pokonania. Przychodzimy do sakramentu przebaczenia i stwierdzamy: "nie gniewam się, ale udaję, że go nie widzę -- jest dla mnie powietrzem, nie istnieje". Bliźni, brat w Chrystusie, nie istnieje? A sam chcę uzyskać przebaczenie w sakramencie pokuty! Pomijam człowieka, chcę dojść bezpośrednio do Boga. Zapominam, iż Jezus powiedział: "Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że twój brat ma coś przeciw tobie, zostaw tam swój dar przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim! Potem przyjdź i dar swój ofiaruj!" (Mt 5,23-24) W słowach Chrystusa ważna jest kolejność: najpierw człowiek -- pojednanie z nim, dopiero później Bóg -- dar dla Niego, czynność sakralna, spowiedź św. U nas przeważa świadomość odwrotnej kolejności. Jest już dużym sukcesem spowiednika, jeśli uda mu się skierować penitenta po spowiedzi po przebaczenie do drugiego człowieka. W Cerkwi prawosławnej nie może być rozgrzeszony człowiek "trwający w niesnaskach i nie chcący pogodzić się ze swymi wrogami".

Jeszcze jedno, prawda z Ewangelii wg św. Mateusza, z fragmentu już przytoczonego, często nie dociera do naszej świadomości, nie przenika sumienia. Jezus powiedział: ,,...jeśli twój brat ma coś przeciwko tobie..." Oznacza to sytuację, w której ty możesz czuć się niby zupełnie w porządku. Mogę nie poczuwać się do żadnej winy. Wystarczy jednak, iż mój brat ma "coś przeciwko mnie". Mistrz z Nazaretu nie osądza, czy żal, który ma ten brat, jest słuszny, czy niesłuszny -- stwierdza tylko sytuację konfliktową. Do tego stopnia Ewangelia jest delikatna, subtelna! Oczywiście, jak zwykle w życiu, są sytuacje wyjątkowe, w których każda próba wyjaśnienia kończy się jeszcze większą awanturą. W tych przypadkach lub w sytuacji możliwości "rozzuchwalenia" drugiej strony naszą ustępliwością, albo w kontakcie z osobnikami o psychice patologicznie skrzywionej, należy w inny sposób rozwiązywać bolesny i trudny konflikt. Niekiedy jesteśmy tacy z grubsza ciosani, nawet tekst tak wyraźny o stałym, bez końca przebaczaniu potrafimy zinterpretować w sensie ograniczenia przebaczenia tylko do kilku sytuacji. A przecież u św. Łukasza czytamy: jeśli twój brat siedem razy zawini przeciw tobie na dzień i siedem razy zwróci się do ciebie, mówiąc: "żałuję" -- to mu przebaczysz. A wiemy, że "siedem", hebrajska cyfra sakralna, oznacza coś więcej niż nasze siedem. Piotr otrzymał dziwną odpowiedź na pytanie "ile razy ma przebaczać?" -- "siedemdziesiąt siedem razy". Zestawienie dwóch siódemek obok siebie u Hebrajczyków oznaczało "nieskończoność", czyli zawsze mam przebaczać i to przed przystąpieniem do sakramentu pokuty.

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
CZY KSIĘŻA WYMYŚLILI SPOWIEDŹ? TO JEST NAJWAŻNIEJSZE

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz