P O W R Ó T : R O Z D Z I A Ł I DLACZEGO UNIKAM SPOWIEDZI? |
Odpowiedź na to pytanie nie może być jednoznaczna, samo bowiem zjawisko odchodzenia od sakramentu pokuty jest skomplikowane i nie występuje powszechnie. Przy spowiedziach, odbywanych przed ślubem, coraz częściej obserwuje się fakty powrotu do sakramentu po wielu latach zaniedbania. Wyczuwa się w większości wypadków niepokojący motyw "powrotu". Jest nim presja środków administracyjnych w postaci zdobycia podpisu na świadectwie odbycia spowiedzi, warunkującym dalszą procedurę ślubną. Jednakże oprócz procesu zmniejszenia częstotliwości spowiedzi, zwłaszcza wśród młodzieży i inteligencji, spotyka się ludzi -- i to niekoniecznie w wieku "balzakowskim" -- korzystających systematycznie i świadomie z sakramentu pojednania. Dla nich spowiedź jest źródłem dynamizmu wewnętrznego. |
W ankietach, przeprowadzonych przeze mnie w wielu miastach naszego kraju, w ciągu ostatnich lat, wśród młodzieży szkół średnich, studentów oraz absolwentów wyższych uczelni, pytanie o przyczyny "ucieczki" od spowiedzi było zawsze żywo komentowane. Budziło ono kontrowersje. U wielu młodych, żyjących w epoce pragmatyzmu, dążenie do uzyskania jak największej skuteczności w działaniu wpłynęło na krytyczną ocenę sakramentów. Większość młodzieży, z którą się stykałem, wartościowała sakrament pojednania w kategoriach nieomal ekonomicznych: "skuteczny-nieskuteczny". A ponieważ zdaniem wielu sakrament ten działał nieefektywnie, dlatego stracił dla nich sens egzystencjalny. Ocena nieefektywności wyrażona zostaje w popularnym powiedzeniu: "po co się spowiadać, jak się nic nie zmienia?" albo: "dlaczego mam powtarzać na spowiedzi stale te same grzechy?" Mentalność współczesna jest również źródłem drugiego z kolei, jeśli chodzi o częstotliwość występowania, oporu wobec spowiedzi. W atmosferze dążenia do uzyskania maksymalnej wolności osobistej, powszechnej obawy przed zagrożeniem niezależności, samodzielności, szczególną trudność sprawia konieczność przyjęcia w sakramencie pokuty pośrednika: spowiednika. Trudno dzisiaj ugiąć się przed Bogiem. Może znacznie trudniej przed drugim człowiekiem. Zwłaszcza iż ten drugi nie zawsze jest "na poziomie", prezentując niekiedy niezbyt wysoki stopień inteligencji, a nawet kultury osobistej. W czasie spowiedzi tworzy się napięcie. Z jednej strony: zrozumiały wstyd i lęk u wyznającego, z drugiej: przykra konieczność osądzenia, oceny winy penitenta przez spowiednika. Zarzuty wobec księży "odstraszających" były formułowane w kierunku dwóch ekstremów: zbytnia pasywność albo nadmierna aktywność spowiedników -- obydwie drażnią i niepokoją. Zdaniem młodych największą przeszkodą u spowiednika jest nie jego skłonność do ingerencji, lecz "nijakość". Kapłan wydaje się często schematyczny, wręcz banalny. Aplikuje z góry przygotowane pobożne frazesy, nie wczuwając się w konkretną, niepowtarzalną sytuację. Rzadko spotyka się, na co się uskarżają zwłaszcza absolwenci wyższych uczelni, umiejętnego doradcę, "ojca duchowego" z prawdziwego zdarzenia. Spowiednik przeciążony niekiedy zbyt wieloma funkcjami, naciskany psychicznie przez wydłużoną kolejkę "pierwszopiątkowców", zaczyna "załatwiać" penitentów zbyt pośpiesznie, a nawet nerwowo. A straty są nie do odrobienia. Penitenci potraktowani zbyt agresywnie nie tylko unikają spowiedzi, ale wracają do niej dopiero po kilku lub kilkunastu latach przerwy, a czasami, niestety, nigdy. Do atmosfery nerwowości, a nawet wybuchowości nigdy by nie doszło, gdyby spowiednik mógł widzieć drugiego człowieka, tymczasem przez kratki konfesjonału dostrzega jedynie zarys postaci, sylwetkę. Patrząc w oczy szukające ratunku, miłosierdzia, na pewno opanowałby swój (niekiedy i słuszny) wybuch. Brak wzajemnej widoczności nie ułatwia rozegrania sytuacji konfliktowych, utrudnia dialog. Ankietowani, zrażeni niekomunikatywnością, często szukają spowiedzi poza konfesjonałem. Po wielu latach przerwy, kryzysu, załamania -- odrodzenie następuje w spowiedzi, która przypomina niekiedy rozmowę przyjaciół. Odbywa się ona otwarcie, "w cztery oczy". W takiej atmosferze o ile łatwiej jest kapłanowi pomagać penitentowi, ukierunkować drugiego człowieka, nie potrzebuje on odgadywać reakcji penitenta, widzi, wyczuwa swego brata. |
Konfesjonał został wprowadzony nie tak dawno, a wszystkie racje, przemawiające za ochronnym "osłonięciem" spowiednika przed ewentualnymi pokusami, grożącymi mu ze strony płci pięknej, wydają się dzisiaj zbyt sztuczne i przesadne. We współczesnym klimacie bezpośredniości, w atmosferze ruchliwości wczasowo-turystycznej, wobec zanikania barier opinii społecznej, powstało znacznie więcej możliwości pokus, bardziej atrakcyjnych i łatwiejszych do akceptacji, aniżeli w ciemnym pudle konfesjonału. Wszystko to nie oznacza jednak tendencji do rewolucyjnego "obalenia" konfesjonału. Trzeba bowiem pamiętać, że zanik anonimowości utrudnia wielu ludziom samo wyznanie winy. Przez wyeksponowanie bezpośredniej obecności spowiednika zaciera się, zmniejsza się świadomość istotnego przy spowiedzi kontaktu z samym Bogiem. Powracając do drugiego ekstremu -- nadmiernej aktywności spowiednika, wyraża się ona w nieprzyjemnej "wścibskości". Pomimo wyraźnych instrukcji i zakazów najwyższych władz kościelnych penitent spotyka się niekiedy ze zbyt natrętnymi szczegółowymi pytaniami, zwłaszcza z krępującego na ogół zakresu spraw seksualnych (oczywiście ze strony penitenta konieczna jest szczerość, odważne wyznanie win -- również z tej dziedziny, gdyż wyznanie wszystkich grzechów ciężkich jest warunkiem otrzymania rozgrzeszenia i związanego z nim Bożego przebaczenia). Brak delikatności może być skutkiem źle pojętej gorliwości, płynącej z fałszywego przewartościowania przykazania szóstego na pierwsze. Niepokojące są głosy kobiet, zrażonych do spowiedzi przez dziwnie lekceważący stosunek spowiednika do samej instytucji małżeństwa i nieomal pogardę dla rodzaju żeńskiego. Na całe szczęście są to wypadki odosobnione, świadczące o niewłaściwym zepchnięciu do podświadomości przez człowieka żyjącego w celibacie problematyki płci. Trzecia kategoria zarzutów wobec spowiedzi w ankiecie była mniej sprecyzowana. O ile problem skuteczności sakramentu i błędy kapłanów zostały jasno określone, o tyle następne wypowiedzi krytyczne formułowano mniej konkretnie. Wyczuwa się, że "młodzi gniewni" ostrze krytyki kierowali przeciwko temu, co trudne było dla nich do nazwania, a co można by ująć jako błędy formacji w katechezie, mającej przygotować do przyjęcia sakramentów świętych. W kształtowaniu świadomości penitentów centralnym problemem jest pojęcie samego grzechu. Nastąpiło tu zbytnie podkreślenie aspektu jurydycznego. Pamiętamy katechizmową definicję grzechu: że jest to "świadome i dobrowolne przekroczenie przykazania Boskiego lub kościelnego". W sformułowaniu "przekraczać normę prawną" uderza mentalność prawnika, układającego kodeksy, grożącego sankcjami. Nie mam nic przeciwko ludziom spod znaku paragrafu karnego. Ich orzeczenia są precyzyjne, funkcjonalne, chociażby przykładowo sklasyfikowanie grzechu ciężkiego jako naruszenie przykazania w "materii ważnej", a grzechu lekkiego wówczas, gdy sprawę można ocenić jako mniej ważną. Można długo i szeroko dyskutować, co oznacza "materia ważna", a w konkretnym wypadku, gdzie leży granica "lekkości" grzechu, czy już jest "ciężki", czy jeszcze nie. Trzeba jednak przyznać, iż w większości wypadków w układzie zdrowego i realnego myślenia, poddanego światłu Ducha Świętego, definicje powyższe sprawdziły swą przydatność. Prawo jednak nie wystarcza w życiu, jest ono zbyt jednostronne, powierzchowne -- życie jest silniejsze. Tyle razy, tylu ludzi przekracza przepisy np. ruchu drogowego i często nic się nie dzieje. Owszem, "sypią się" mandaty, zapełniają się sale szpitalne i kostnice ludźmi łamiącymi przepisy ruchu, ale w rezultacie... gdy się spieszymy, znowu wkraczamy na jezdnię przy czerwonym świetle. Ilu ludzi łamie groźniejsze przepisy, paragrafy i... śpi spokojnie. Aby coś się zmieniło w tym "przekraczaniu", przynajmniej na terenie prawa moralnego, należy podkreślać, jak to już uczynił Piet Schoonenberg SJ, że prawo Boże nie jest jedynie zespołem norm jurydycznych, ale jest pewną rzeczywistością bytową, stojącą u ich podłoża. Grzech zatem nie jest przede wszystkim i jedynie przekroczeniem normy moralnej, ale "naruszeniem" struktury ontycznej. Nie ma grzechu, który byłby tylko "obrazą Boga", bez negatywnych skutków w porządku istnienia. Każdy grzech powoduje uszkodzenie więzi, łączących człowieka z innymi ludźmi i otaczającym go środowiskiem. Często ludzie krytyczni wobec sakramentu pokuty pytają się: "po co ten spowiednik-ksiądz, czy nie można bezpośrednio z Bogiem?" Przeakcentowano grzech w wymiarze indywidualnym. Podkreślając akcent społeczny grzechu, można niejako równolegle uwydatnić znaczenie funkcji pośrednika -- kapłana jako przedstawiciela wspólnoty, Kościoła. Zrozumiałe i słuszne jest stanowisko jakiejś społeczności, zagrożonej destruktywnym oddziaływaniem zła, że przez swego przedstawiciela domaga się od "niszczyciela" rekompensaty, przynajmniej w formie wyznania winy. W zamian za to kapłan w imieniu Boga i wspólnoty -- Kościoła -- rozgrzesza, przyjmuje z powrotem do społeczności wiernych. Na tym tle wydaje się pewnym anachronizmem wyodrębnianie "grzechów przeciw sobie" od "grzechów przeciwko bliźniemu". Tak jak przykazanie miłości Boga jest organicznie zespolone z nakazem miłości bliźniego, tak każdy czyn przeciw sobie jest czynem wobec Boga i drugiego człowieka. Ścisłą współzależność przypominają słowa Chrystusa: "Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych braci najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili" (Mt 25,45). |
Przy problematyce grzechu nie należy również pomijać faktu, że w nomenklaturze jurydycznej zgubiono gdzieś po drodze samego... Boga. Mówi się co prawda w definicji o "przekroczeniu przykazania Boskiego", ale praktycznie przy spowiedzi, wyznając winę, stwierdza się to zbyt mało dobitnie wobec Boga. Mówi się jakoś bezosobowo, nijako do nieokreślonego, mglistego Adresata. Brakuje nam gorącego, autentycznego krzyku bólu króla Dawida z Psalmu 51: "Przeciwko Tobie samemu zgrzeszyłem". Pozbawione szczerego, osobistego zwrotu do Boga spowiedzi stają się schematyczne, zdepersonalizowane i powoli następuje proces odchodzenia od tego, co może być źródłem życia. Jurydyzm powoduje często stępienie świadomości grozy grzechu ciężkiego. Być może nasze spowiedzi nabrałyby innego charakteru, gdybyśmy zrozumieli chociaż w pewnym stopniu, że suche sformułowanie prawnicze oznacza to, co św. Tomasz pisał w swoich traktatach o laesio caritatis. To znaczy, że grzech jest "zranieniem miłości", miłości Dobrego Pasterza, Ojca oczekującego na powrót syna, miłości jedynego autentycznego Przyjaciela. Może kogoś już nie wzruszają rany. Nadmiar krwawiących ran na całym świecie prowadzi do znieczulenia. Zranienie miłości jest uszkodzeniem czegoś istotnego, sparaliżowaniem samego życia. Żyć w chrześcijaństwie to przecież nic innego niż kochać! Problem grzechu ma jeszcze inny aspekt. Coraz więcej ludzi nie przystępuje do spowiedzi ze względu na konflikt z normą Kościoła. Nie uznają oni za sprawę grzechu czy winy tego, co Kościół określa jako zło. Najczęściej konflikt ten ma miejsce w problematyce moralności seksualnej. Coraz liczniejsze są pary młodych, którym trudno wytłumaczyć niewłaściwość współżycia przedmałżeńskiego. Uważają oni siebie za pełnoprawnych partnerów ze względu na głęboką, autentyczną miłość, a nie tylko przelotną sympatię uczuciową. Dla nich stosunek seksualny jest dopełnieniem zjednoczenia psychicznego, tym bardziej, że już wyrazili sobie nieodwołalną decyzję zawarcia małżeństwa. W tym stanie trudno im przystąpić do sakramentu pokuty, musieliby bowiem podjąć decyzję przerwania współżycia, czego sensowności absolutnie nie mogą czy też nie chcą zrozumieć. Pojawia się tutaj problem nie zawsze skutecznego nauczania moralnego Kościoła. Można przypuszczać, iż błąd leży znowu w nadmiernie jurydycznej argumentacji. Zbyt silnie podkreśla się prawo lub brak uprawnienia do współżycia seksualnego. Za mało akcentuje się samą strukturę egzystencjalną spotkania człowieka z człowiekiem i konsekwencji, wynikających z tego związku. W ostatnich latach próbuje się zaradzić temu zjawisku obowiązkowymi kursami przedmałżeńskimi. W dużej mierze, zwłaszcza jeśli chodzi o zbliżenie przedmałżeńskie, jest to oddziaływanie zbyt późne. Większość par, biorących udział w kursach przedmałżeńskich, robi wrażenie takich, którym sprawy współżycia nie są obce. Nie należy do wyjątków sytuacja, w której wzniosłych nauk o czystości przedmałżeńskiej słucha dziewczyna w szóstym czy w siódmym miesiącu ciąży. Kształtowanie postaw w zakresie zagadnień seksualnych należałoby rozpoczynać znacznie wcześniej, już na terenie szkoły podstawowej. Równolegle powinna być prowadzona akcja uświadamiania przez szkołę i katechezę. Nie należy zasłaniać się argumentem zbyt wczesnego wprowadzania w sferę zagadnień niezmiernie delikatnych. Uświadomienie nadejdzie i tak... i to z najgorszej strony, bo z ulicy. Mądra katecheza, zastosowana w odpowiednim momencie, może zmniejszyć w przyszłości opory wobec spowiedzi. W nauczaniu sam proces "odpuszczenia grzechów" został potraktowany zbyt negatywnie. "Odpuszczenie" jest nowym stworzeniem tego, co przez grzech zostało uszkodzone. "Stworzenie" -- oznacza więcej niż powrót do pierwotnego stanu przed grzechem. Przebaczenie grzechu jest to stworzenie nowej szansy dalszego rozwoju, który został przez dokonane zło zahamowany. Zwrócenie uwagi na aspekty twórczości, możliwości rozwoju przez sakrament pokuty, może stanowić ważny element w likwidowaniu niesłusznych uprzedzeń. W procesie formacyjnym w katechezie mocno zaniedbaną strefą oddziaływania są tzw. "rachunki sumienia". Należy przynajmniej zasygnalizować szkody, jakie poczyniły przy spowiedzi niewłaściwe rachunki sumienia. Nie chodzi tutaj jedynie o to, że ludzie dorośli spowiadają się z dziecinnych grzechów: "nie odmawiałem paciorka", "byłem nieposłuszny", coś innego jest tu znacznie ważniejsze. Rachunki sumienia, zawierające nawet jak najsłuszniejsze sformułowania, przyzwyczajają do schematyzmu w życiu religijnym. Po pewnym czasie człowiek, posługujący się stereotypem, traci samodzielność, a co gorzej: spontaniczność. Stosowanie schematów spłyca, stopniowo prowadzi do zniechęcenia. Spowiedź "zalicza się" jak wiele banalnych czynności. Traci sens działania twórczego, ożywiającego. |
Katecheza, wprowadzająca we właściwe przyjmowanie sakramentów, jest niezwykle trudna. Powinna oscylować pomiędzy dwoma niebezpiecznymi ekstremami: przesadnym wkładem, rolą współpracy człowieka a pewną magicznością. Zwykle groźniejszy i częściej spotykany jest ten drugi błąd, kładący nacisk na automatyzm działania sakramentów. U wychowanków tworzy się mit "cudownej skuteczności" spowiedzi św. Wystarczy się tylko wyspowiadać, a "wszystko będzie w porządku". Gorzej, gdy w życiu po spowiedzi św., po takiej spowiedzi, "nie wszystko jest w porządku", ale dzieje się wręcz coraz gorzej. Zawiedzione nadzieje, frustracja powodują zaniechanie na wiele lat albo na zawsze "magicznych znaków" sakramentalnych. Jeszcze gorzej, gdy penitent nie współpracujący z działaniem sakramentu jest bezkrytyczny. Stale przyjmuje, nic nie dając, powiększa szeregi bezwartościowych "wiernych". Ci właśnie ludzie, nadużywający sakramentu pokuty, oddziałują negatywnie na otoczenie. Środowisko ocenia krytycznie mierny poziom moralny penitentów-dewotów i stwierdzając "bezskuteczność" sakramentów, samo ulega zniechęceniu. Wspomniana kategoria penitentów-dewotów należy do ludzi o małym poczuciu odpowiedzialności za własne czyny. Paradoksem jest zjawisko, występujące znacznie rzadziej -- ludzie o wybitnie rozwiniętej odpowiedzialności negują wartość spowiedzi. W ich przekonaniu sakrament pokuty stwarza sytuacje nieodpowiedzialne. Wystarczy bowiem wyrazić żal, a wszystko ulega naprawie. Sakrament likwiduje odpowiedzialność za czyny. Ludzie myślący w ten sposób nie widzą miejsca dla siebie przy konfesjonale. Mając rozbudzone poczucie odpowiedzialności, nie mogą przejść do porządku dziennego nad tym płytkim, powierzchownym załatwieniem sprawy. Nasuwa się tu problem stosowania pokut nieproporcjonalnych, nieadekwatnych w stosunku do czynu. Spowiednik często bez zastanowienia rzuca banalny nakaz: "a za pokutę odmów sobie..." Odmawiają ludzie "paciorki", litanie, a tymczasem zapomina się o konieczności zadośćuczynienia. W końcu do przemyślenia pozostaje sytuacja, która doprowadza mnie przy spowiedzi do irytacji, a nawet -- przyznaję się do winy, bijąc się tym razem we własne piersi -- niestety do gniewnej ironii. Spowiadając spotykam ludzi powracających z daleka, po wielu latach. Istnieje radość w niebie i na ziemi z powodu jednego pokutnika, wyrażającego żal. To na pewno i przede wszystkim. Ale prócz tego chciałbym niezmiernie doprowadzić mego brata spoza drugiej strony "kratek" do momentu refleksji. Tylko po to, aby analiza powstrzymała go od zła na przyszłość. Na moje pytanie: "Bracie, dlaczego tak długo nie byłeś u spowiedzi?", otrzymuję jakże często i to od ludzi inteligentnych odpowiedź: "A bo tak się złożyło". Nieco ironicznie pytam się, usiłuję pobudzić do myślenia: "A kto ma wpływ na to, że się tak złożyło: teściowa, Marsjanie czy Ty sam?" Nierzadko odnoszę wrażenie, że moi penitenci nadal nie rozumieją, czego chce od nich ten dziwny spowiednik. Zadaniem tego rozdziału było właśnie postawienie pytania: "Dlaczego nie ktoś, ale właśnie TY unikasz spowiedzi?" Jeśli, Drogi Czytelniku, nie odnalazłeś siebie w przyczynach wyliczonych przeze mnie, szukaj dalej, głębiej. Tylko, proszę, nie mów nigdy bezosobowo, "że tak się złożyło", bo jesteś osobą i na pewno człowiekiem i mam nadzieję... myślącym, to znaczy... poszukującym. |
|
początek strony (c) 1996-1998 Mateusz |