TĘSKNOTA I GŁÓD I. MÓWIĄ PARY NIESAKRAMENTALNE

 
8. Zawierzyć Chrystusowi.
1. "SAMOTNIA MIRIAM"
"Cahiers du renouveau" 1984, nr 43
  1. Maurycy
  2. Ręka Boga
  3. Pięć lat
  4. Wylanie Ducha
  5. Znałem cię po imieniu
  6. Pójdź za mną
  7. "Miriam Betlejem"
  8. Sen
  9. "Samotnia Miriam"
2. "SAMOTNIA MIRIAM"
"Cahiers du renouveau" 1989, nr 73
  1. Żyć wiernością
  2. Bóg daje ci wolność wyboru
  3. Zaakceptować przebaczenie
  4. Zdecydowałem się oddać życie...
  5. Z Maryją u stóp Krzyża
3. Wyznania "Świętej grzesznicy"
Małgorzata Majdańska

 

"SAMOTNIA MIRIAM"

    Publikujemy świadectwo Danieli Bourgeois, przedstawione podczas rekolekcji dla księży we wrześniu 1984 roku w Tressaint.

    Daniela Bourgeois, zamężna, matka jednego dziecka, rozwodzi się, a potem żyje z Maurycym i rodzi drugiego syna. Hospitalizowana z powodu poważnego krwotoku, prosi Pana Boga o darowanie jej kilku lat życia, by mogła wychować dzieci.

    Po odzyskaniu zdrowia dużo pracuje, dobrze zarabia, wydaje pieniądze na prawo i lewo, lecz zabezpiecza także przyszłość swych dzieci... nie myśli jednak o podziękowaniu Panu, który w miarę upływu czasu stopniowo będzie się jej objawiał.

    Wtedy rozpoczyna się życie w miłości z Bogiem. Pan okazuje jej przede wszystkim, że oczekuje od niej współczucia i modlitwy za małżeństwa żyjące w separacji lub za ludzi rozwiedzionych. Wreszcie zostaje powołana do życia "Samotnia Miriam": kobiety i mężczyźni, żyjący w separacji, poświęcają swą samotność w intencji posługi kapłanów.

"Urodziłam się i wychowałam w chrześcijańskiej i wierzącej rodzinie w Quebecu. Jako osiemnastoletnia dziewczyna wyszłam za mąż mając najlepsze chęci, bo przecież nie po to wychodzi się za mąż, żeby się rozwodzić czy też żyć w separacji. Od początku małżeństwa jednakże między mężem a mną dochodziło do starć. Najważniejsze jest jednak to, żebym opowiedziała, co za sprawą Pana stało się ze mną potem. Łudziłam się więc, że mąż się poprawi i podtrzymywałam w sobie tę nadzieję. Mieliśmy czteroletniego synka, mimo to stosunki pomiędzy mną a mężem pogarszały się z dnia na dzień. Niszczyliśmy siebie nawzajem i pewnego dnia, gdy już miałam tego wszystkiego dosyć, odeszłam z domu. Opuściłam męża, zażądałam rozwodu i zabrałam ze sobą synka. Dwudziestoczteroletnia samotna kobieta, z dzieckiem, odpowiedzialna za jego wychowanie - kiedy sięgam teraz pamięcią w przeszłość, te dwadzieścia kilka lat wstecz, widzę, że kobiecie nie było wówczas łatwo zarobić na życie. Z trudem godziłam się z tą sytuacją - wtedy to spotkałam pewnego samotnego mężczyznę, Maurycego. Zakochaliśmy się od pierwszego spojrzenia, a potem miałam skrupuły, gdyż jako osoba wierząca nie mogłam uznać ślubu cywilnego za prawdziwy związek małżeński.

Nie zgodziłam się żyć w konkubinacie, gdyż znałam słowo Boże. Spróbowałam więc pójść do kurii biskupiej, żeby się dowiedzieć, czy nie dałoby się unieważnić małżeństwa. Ale po przejrzeniu dokumentów stwierdzono, że to niemożliwe, bo małżeństwo zostało zawarte zgodnie z przepisami, a zatem na całe życie, na wieczność. Miałam więc do wyboru: pozostać na zawsze samotna albo żyć z Maurycym. Dzisiaj należy naprawdę pomagać tym ludziom, którzy zmagają się z podobnymi problemami.

 

Maurycy

Skończyło się na tym, że wybrałam Maurycego. Odsunęłam się od Kościoła i rodziny, z wyjątkiem bliskich krewnych. Nasze życie w konkubinacie prowadziliśmy trochę z dala od ludzi, by uniknąć zgorszenia. Ale mimo wszystko wywołaliśmy zgorszenie; matka zalewała się łzami, wolałaby mnie raczej widzieć martwą. Wkrótce urodziłam dziecko poczęte z Maurycym, czyli miałam już jednego syna z moim mężem i drugiego z mężczyzną, z którym teraz mieszkałam pod jednym dachem. Potem przeżyłam poronienie.

Maurycy od razu zawiózł mnie do szpitala. Sytuacja była poważna. Walczyłam ze śmiercią. Bóg mówi przecież, że "nie należy czekać na ostatnią chwilę, gdyż ta chwila przychodzi, kiedy się jej nie spodziewamy". I to jest prawda; zdaję sobie sprawę, jak człowiek oddala od siebie śmierć, a chwyta się życia.

W pewnej chwili przyszedł do mnie lekarz dyżurny. Po jego pytaniach zrozumiałam, że zbliża się koniec. Zażądałam widzenia z Maurycym i dziećmi, bo chciałam ich zobaczyć przed śmiercią. I teraz proszę, byście dobrze słuchali, co chcę powiedzieć, a Boga proszę, by trzymał rękę na każdym ze swych dzieci.

 

Ręka Boga

A teraz spójrzcie na rękę Boga, który przychodzi ratować grzesznika, na rękę Bożą w mym życiu. Dyżurny w szpitalu próbował zadzwonić do mojego domu. Nikt jednak telefonu nie odbierał, bo to było w środku nocy; Pan tak postanowił. Bóg odmówił mi prawa rozmawiania z dziećmi. Zwróciłam się więc ku gipsowemu wizerunkowi Chrystusa przedstawionemu na murze: "Panie, jestem tak biała jak Ty. W moich żyłach nie ma już krwi, Ty jednak nie możesz przyjść po mnie. Moje dzieci zostaną rozdzielone: jedno z jednym ojcem, drugie - z drugim. Panie, przez miłość do moich dzieci, proszę Cię o pięć lat życia".

Pięć lat to niedużo, ale tylko to przyszło mi do głowy. Matka powiedziała: "Dlaczego pięć? Masz zaledwie trzydzieści, mogłaś poprosić o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat".

Nie byłam wymagająca, bo nie bałam się śmierci, tylko pozostawienia dzieci własnemu losowi. Dlatego powiedziałam: "Panie, użycz mi pięciu lat życia, a przygotuję dzieci na moją śmierć".

Dokonałam pierwszego aktu oddania się Bogu. W tym samym momencie spłynął na mnie spokój, jakbym została okryta płaszczem. Mogłam zgiąć nogi, które miałam od kilku godzin sparaliżowane, serce zaczęło mi bić i poczułam, że wraca we mnie życie.

 

Pięć lat

Wiedziałam, że mam pięć lat na przygotowanie swoich dzieci do przyszłego życia. Miały wtedy sześć i jedenaście lat. Wyszłam ze szpitala, nie myśląc nawet o podziękowaniu Bogu za dar życia. Jedyna myśl, jaka mnie opanowała, to przyszłość dzieci. Znalazłam więc posadę, pracowałam w pocie czoła, dobrze zarabiałam, Maurycy również nie szczędził sił. Myśląc o tej pięcioletniej "prolongacie" widzę, że popełniałam głupstwa, wydawałam sporo pieniędzy na ubrania, biżuterię, podróże. Pewnego dnia nabyłam małą nieruchomość, a kilka lat później, za niewielką sumę, drugą posiadłość. Każdy z synów miał otrzymać swoją część.

Czas mijał i pewnego wieczora, gdy leżałam w łóżku, przyszło mi na myśl, że dobiega już końca piąty rok. Nie mogłam uwierzyć. I nagle, bez głębszego zastanowienia, bez stawiania sobie pytań, ujrzałam, że doszłam do tego punktu z pustymi rękoma, całkiem pustymi. Szukałam czegoś, co miałoby w moim życiu jakiś sens, ale nie znalazłam niczego i Bóg pozwolił mi zrozumieć, że zostaliśmy stworzeni przez Niego, aby spotkać się z Nim po śmierci. Ziemia jest tylko drogą, czasem daną nam do oczyszczenia naszej miłości i naszego poznania, abyśmy mogli dojść do takiego ukochania Boga, żeby przygotować się na oglądanie Go w wieczności twarzą w twarz. A ja nie zajmowałam się ani oczyszczeniem, ani pielgrzymowaniem ku Niemu.

Sumienie dręczyło mnie najbardziej nie z powodu cudzołóstwa, ale z powodu uświadomienia sobie, że nigdy nie kochałam Jezusa. Zostałam stworzona przez Niego i dla Niego, a nigdy się Nim nie zajmowałam ani nie przejmowałam. Bóg dawał mi teraz do zrozumienia, że najpiękniejszym spadkiem, jaki mogłabym zostawić dzieciom, jest wiara, nie pieniądze. A ja nigdy nie mówiłam dzieciom o Jezusie. Zaczęłam płakać. Nie miałam już czasu na rozpoczęcie życia od nowa.

 

Wylanie Ducha

Pewnego razu przyjaciel mego szefa przyszedł do magazynu i zaczął z nim rozmowę, zapraszając na spotkania charyzmatyczne. Szef odmówił. Powiedział do mnie: "Danielo, dziś Kościół bardzo się zmienił. Wychowujesz dobrze dzieci, mogłabyś pójść do Komunii",. Odparłam, że od piętnastu lat nie byłam w kościele. Bóg nie życzyłby sobie mojej obecności.

Wreszcie zgodziłam się pójść na spotkanie charyzmatyczne i pewnego wieczora wybrałam się tam z rodziną i znajomymi. Usiedliśmy w ostatnich rzędach. Zaskoczeni śpiewem "alleluja," i śpiewem w różnych językach wyszliśmy ze śmiechem, zastanawiając się, czy to jest ruch katolicki. Nie podobała mi się ta uroczystość. Odmówiłam przyjęcia "chrztu w Duchu", który miał się odbyć nazajutrz. Pracowałam dwanaście do szesnastu godzin przez sześć dni w tygodniu, a niedzielę poświęcałam na wysypianie się za wszystkie czasy. Nie chodziłam do kościoła, cały dzień spałam. Ale tego dnia o siódmej byłam zupełnie przebudzona i chodził mi po głowie "chrzest w Duchu". Poszłam na spotkanie sama, przyszła tam również pewna niewysoka kobieta, która usiadła akurat przede mną. Chodziła o kulach i prosiła o uzdrowienie Powiedziałam sobie w duchu: "Panie, Ty możesz ją uzdrowić, jeśli zechcesz" (według mnie, nie chciał często uzdrawiać, ale uczynił to dla mnie, i wtedy uwierzyłam). Popatrzyłam na zgromadzonych: wydawało mi się, że są trochę mniej zwariowani. Pomyślałam sobie, że nie wyglądają na zbyt inteligentnych, ale przynajmniej są szczęśliwi. Czułam, że ich szczęście jest szczere.

Uważałam się za zbyt inteligentną i za zbyt wielką damę, żeby podnosić ręce i śpiewać jak inni. A jednak byłam śmiertelnie smutna. Wtedy na Ofiarowanie owa niewysoka kobieta, która akurat siedziała przede mną, podniosła kule i ruszyła głównym przejściem. Szła - była uzdrowiona. Płakała i jej mąż płakał, całe zgromadzenie płakało, a ja zawołałam: "Panie, wysłuchałeś ją, wysłuchałeś, uzdrowiłeś!" - i w ten sposób odkryłam Jezusa żywego. To był szok. Zrozumiałam nagle, że On żyje, i już nie dziwiłam się darowi języków czy charyzmatom wiedzy lub uzdrowień.


 

Znałem cię po imieniu

Wtedy, zachwycona odkryciem Boga żywego, wróciłam do domu cała we łzach. Dzieci pomyślały, że zwariowałam, gdy im powiedziałam, że właśnie odkryłam Jezusa żywego.

Wytłumaczyłam wtedy Maurycemu, że niczego w naszym życiu nie pojęliśmy i że Bóg jest naprawdę żywy. Przeżyłam wówczas historię Samarytanki, której Jezus powiedział: "Człowiek, z którym żyjesz, nie jest twoim mężem". Chwyciłam za telefon i dzwoniłam do całej rodziny i przyjaciół. Wołałam: "Widziałam cud, Jezus żyje!" Ale wszyscy się mnie bali, wszyscy myśleli, że jestem bliska załamania nerwowego. Ukryłam się wtedy w pokoju i czytałam Biblię. Gdy za pierwszym razem otworzyłam Pismo Święte, mój wzrok spoczął na moim imieniu wydrukowanym dużymi literami: DANIEL.

Wrażenie było mocne. Bóg mi przypomniał: "Znam cię po imieniu. Wezwałem cię twym imieniem, jesteś wyryta na moich dłoniach,". A gdy się mówi, że Bóg wzywa kogoś po imieniu, to znaczy, że chce powierzyć mu jakąś misję jak Mojżeszowi, Abrahamowi. Mnie wezwał imieniem Daniel. Zostałam pochwycona przez Boga, rozpoczął się jakby dialog między Bogiem a mną. Znał całe moje życie, wiedział o konkubinacie. Zapragnęłam czystości, zastanawiałam się jednak, jak powiedzieć Bogu "tak" bez rozbijania rodziny.

Wtedy płakałam nad historią Marii Magdaleny i odczułam, że Jezus kocha mnie mimo grzesznego życia. Czułam, że nie mogę być już dłużej kobietą cudzołożną. Jezus nie osądza nas, nie potępia, lecz przemienia. To jest dar szczodry, prezent z nieba. Nie chciałam już odwracać się od Jezusa i byłam świadoma, że raniły Go wszystkie moje grzechy. Kochałam Go miłością szaloną. Zmagałam się w sobie i mówiłam Panu: "Ty widzisz moją nędzę, co mam uczynić, Panie, z rodziną, aby pójść za Tobą?" I otworzyłam Pismo Jezus powiedział do Piotra: "Teraz ludzi będziesz łowił,". Po przybiciu do brzegu Piotr zostawił wszystko i poszedł za Jezusem. Pan powiedział do mnie: "Piotr przybił swą łodzią do brzegu. Przyprowadź i ty swą łódź do brzegu. Nadejdzie dzień, gdy wszystko opuścisz i pójdziesz za Mną".

Ale jak to zrobić, żeby przybić do brzegu? Kochałam Jezusa coraz bardziej, Bóg umacniał me serce, jeździłam na liczne rekolekcje. I wreszcie pewnego dnia, w sposób zupełnie opatrznościowy, postawił na mojej drodze księdza. Pojechałam do wielkiego hotelu, żeby wziąć odwet na Maurycym za drobną kłótnię i poszłam do biblioteki poszukać książki o św. Franciszku z Asyżu, a nawet kupiłam okładkę, żeby tę książkę schować. Recepcjonistka zdziwiła się, widząc moje zainteresowanie tak poważną książką, a ja odparłam z rumieńcem na twarzy: "Znalazłam w niej spokój, którego szukam". Spojrzała mi w oczy i powiedziała: "Tak, bo Jezus bardzo cię kocha,". Zaczęłam płakać, a ona spytała, czy chciałabym widzieć się z księdzem. Zgodziłam się. Był to ksiądz w wieku około osiemdziesięciu lat, w sutannie. Upadłam mu do stóp i płakałam. Wyznałam wszystkie grzechy, jakie popełniłam w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Był to dobry ksiądz, powiedział: "Wiesz, Danielo, żyjesz w cudzołóstwie, a Chrystus tego nie chce. Wróć do domu i zaproponuj Maurycemu, żebyście żyli jak brat z siostrą, a Bóg da wam moc. Nasłuchujcie Ducha Świętego",. Wróciłam do domu i do Maurycego, który nie spotkał jeszcze Jezusa. Odpowiedział mi: "Przecież nie jestem z drewna". Rzekłam mu: "Słuchaj, wybrałam Jezusa, nie mogę się cofnąć. Jeśli przez dwadzieścia cztery lata odrzucałam krzyż, który pojawiał się w moim życiu, jeśli na różny sposób szukałam szczęścia, to dzisiaj chcę wziąć swój krzyż, zaprzeć się samej siebie i iść za Jezusem, jak tego żąda od nas w swoim słowie. Możesz wybrać, czy pójść ze mną, możesz poszukać sobie nowej żony,". Maurycy starał się wtedy znaleźć sobie jakąś kobietę, wyjeżdżał na weekendy. Pakowałam mu walizkę w piątki, a rozpakowywałam w poniedziałki. Muszę powiedzieć, że nie było to łatwe, bo kochałam jeszcze Maurycego, a i on mnie kochał. Pan jednak dawał mi siłę.

 

Pójdź za mną

Zwróciłam się wtedy naprawdę ku Jezusowi. Pewnego dnia Maurycy wrócił do domu i powiedział: "Danielo, zdaję sobie sprawę, że w życiu trzeba wybierać dobro albo zło. Ja wybieram i jedno, i drugie". Bóg w swej dobroci szanuje naszą wolność. Ponieważ Maurycy nie powiedział jeszcze "tak", zostawiłam go w spokoju, ale w dniu, gdy wyciągnął rękę i rzekł: "Potrzebuję cię, bo sam nie dam sobie rady", Pan dał mu siłę. Bądźcie przekonani, że daje ją wszystkim. Wierzcie w takich wypadkach w łaskę Bożą. Pewne znaki wzywały mnie do życia zakonnego, pomyślałam jednak, że to nie ma sensu, a wtedy Bóg powiedział: "Prosiłaś mnie o pięć lat. Darowałem ci pięć lat; teraz jest już osiem. Nie chcę twojej śmierci, potrzebuję cię jednak w swoim Kościele; pójdź za mną!" A ja odpowiedziałam: "Panie, a moje dzieci?", Ale On powtórzył swe wezwanie.

Wtedy poszłam do mego kierownika duchowego i powierzyłam mu swą troskę. Odpowiedział: "Poślę cię do nowej wspólnoty w Bequomont, "Miriam Betlejem,", której założycielka ma charyzmat rozeznawania powołań. Jestem pewien, że coś tam w tobie jest, coś prawdziwego".

 

"Miriam Betlejem"

Wyjechałam wtedy na miesiąc, a siostra Joanna, ujrzawszy mnie, odezwała się: "Danielo, zanim przemówiłaś, wiedziałam, że to jest wezwanie, powołanie, ale co za powołanie dla ciebie, zamężnej, rozwiedzionej i matki rodziny? Czy możesz poświęcić rok życia na formację?", Zdecydowałam się porozmawiać o tym z dziećmi. Wróciłam do domu i one zachęciły mnie do podjęcia próby, gdyż widziały, że Bóg mnie przemienia i prowadzi.

I wyjechałam na rok formacji, rok oczyszczenia; jak się oczyszcza złoto w ogniu, tak i ja zostałam oczyszczona. Bóg przygotowywał mnie do poddania się Jego woli. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, czy mam wracać do Maurycego. Żyliśmy w całkowitej czystości, ale nikt, prócz Boga, o tym nie wiedział. Przeżywałam chwile bardzo ciężkie, powiedziałam Panu "tak,", ale znaki błogosławieństwa, które poprzednio otrzymywałam, nie występowały już wyraźnie. Musiałam wracać do siebie. Siostra Joanna powiedziała: "Pan przemawia przez wydarzenia; dawał ci znaki błogosławieństwa po wyjeździe. Teraz rzecz przedstawia się inaczej, musisz wracać. Nasłuchuj, co Duch Święty chce z tobą zrobić".

Pewnego dnia poproszono mnie, by dać świadectwo w parafii i w następstwie tego świadectwa różne osoby rozwiedzione i żyjące z separacji zaczęły do mnie telefonować. Młode dwudziestopięcioletnie kobiety, których mężowie odeszli z innymi kobietami. Nie godziły się z samotnością. Rozumiałam je, cierpiałam i płakałam razem z nimi. Pewnego wieczoru, nie mogąc już dłużej tego znieść, zaczęłam spierać się z Bogiem. Czy to i wam się zdarza? Wołałam: "Słuchaj, Boże, tych wszystkich, którzy telefonują do mnie i suszą mi głowę. Nie mogę dla nich nic zrobić, a oni tkwią przy mnie, jakbym była Bogiem. Nic nie mogę uczynić, mówię tylko, że będę polecać ich Panu, że będę się modlić, choć ta modlitwa nic im nie daje, Panie! Trzeba, żebyś Ty im jakoś pomógł, bo to są Twoje dzieci, nie moje!" I byłam wściekła.

Wielki spokój ogarnął moje serce i Pan rzekł: "Tak właśnie czynił Mojżesz. Wszedł na górę i płakał za swój lud i zawsze dawałem Mojżeszowi wszystko, czego potrzebował, by mógł wyciągnąć swój lud z utrapienia. Również tobie dam to, czego potrzebujesz, żeby pomóc tym ludziom".

 

Sen

Bóg działa, ponieważ jest wszechmogącym Ojcem. Tego wieczoru usnęłam spokojnie. I miałam sen. W tym śnie widziałam dużo owiec, które jednocześnie były ludźmi, i usłyszałam głos Boga (nie widziałam Go, ale słyszałam) mówiącego: "Patrz, to są moje owce. Spójrz, jak są poranione; zgromadź je przy sobie, a ja będę je leczył. Wybawię je od wszelkiego smutku i niepewności i dam im znowu życie, a ty przemienisz je, osoby rozwiedzione, w poświęcone Bogu, gdyż potrzebuję ich do mego Królestwa. Twój dom będzie się nazywał "Samotnia Miriam" i przyjdą do ciebie liczni kapłani w poszukiwaniu siły, aby przeżywać własną czystość i samotność".

Budząc się, czułam, że to nie był sen, lecz misja. Zastanawiałam się nad losem osób rozwiedzionych, poświęcających się Bogu.

 

"Samotnia Miriam"

Siostra Joanna poradziła mi zebrać te osoby i nasłuchiwać Ducha Świętego. Zaprosiłam na jeden wieczór kobiety, które do mnie telefonowały. Za pierwszym razem przyszło ich dwanaście. Opowiedziałam im swój sen. Były zaskoczone.

Uklękłyśmy przed obrazem Matki Bożej i modliłyśmy się. Na początku płakały, ale już po kilku tygodniach, ku memu wielkiemu zdziwieniu, łzy przestały się lać. Chwaliły Boga i dziękowały Mu za to spotkanie, które przyniosło im pokój, i mówiły, że już się nie martwią o przyszłość. Zdobywają się na cierpliwość wobec dzieci i pogodziły się z faktem oddalenia od swoich mężów. Widziałam, że Bóg wypełniał to, co obiecał wtedy we śnie.

Mała grupa liczyła z początku dziewiętnaście osób. Mój kierownik duchowy poradził mi odwiedzić biskupa i opowiedzieć o wszystkim. Czułam się trochę jak Jonasz, który chciał być już na brzegu. Znalazłam się w biurze biskupa i opowiedziałam nasze doświadczenia: "Księże biskupie, mam dziewiętnaście kobiet gotowych poświęcić się Bogu, które pragną przeżywać swą samotność zgodnie z Ewangelią, z szacunkiem dla swego zaangażowania w Sakramencie Małżeństwa i które chcą złożyć ślub czystości. Czy ksiądz biskup akceptuje to ich poświęcenie się Bogu?" Był zaskoczony, płakał, ale odpowiedział: "Wasze doświadczenie bardzo mnie poruszyło, gdyż wielu księży żyje niegodnie w celibacie". I zgodził się przyjąć naszą konsekrację.

Kościół tego dnia był pełen ludzi, choć nie dawałyśmy żadnych ogłoszeń. Nie chciałyśmy, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Ale zauważyłam, że obecność ludzi zachęca też inne osoby. Księża i członkowie rodzin chcieli wziąć udział w ceremonii i gdy zadzwoniłam do biskupa, powiedział: "Nie zapala się lampy, żeby ją stawiać pod korcem, lecz na świeczniku, by świeciła ludziom". Wtedy dopiero zdeklarowałyśmy się publicznie.

W tym roku trzynaście nowych członkiń poświęciło się Bogu, a w grudniu następnych dwadzieścia.

W naszej wspólnocie w Quebecu obowiązują cztery ważne etapy. A co do waszej posługi, jeśli Bóg pozwolił, żebym przybyła do was i wszystko opowiedziała, to dlatego że istnieją problemy z osobami żyjącymi w separacji i rozwiedzionymi, czy rozwiedzionymi żyjącymi w nowych związkach bądź też ludźmi pozostającymi w konkubinacie, z dziećmi. To jest problem Kościoła na dzień dzisiejszy."

(tłumaczył: Tomasz Ludwisiak SJ "Cahiers du renouveau" 1984, nr 43)

 

"SAMOTNIA MIRIAM"

Jak wszyscy członkowie "Samotni Miriam", Daniela Bourgeois, założycielka wspólnoty, i Alina, i Donald poznali, co to jest separacja czy rozwód. Odrodzili się teraz duchowo dzięki temu, że przebaczyli...

Daniela Bourgeois: "Wszyscy członkowie stowarzyszenia "Samotnia Miriam" w cudowny sposób doświadczyli miłosierdzia Bożego; w wielkiej tajemnicy cierpienia odkryli źródło zbawienia. W ten sposób właśnie odnaleźli sens życia. I począwszy od tej chwili uświadomili sobie ponownie wielkość Sakramentu Małżeństwa. Mimo porażki, jaką była separacja lub rozwód, możemy przecież żyć tym sakramentem. Wszyscy odnaleźliśmy radość życia i - co jest szczególnie ważne, gdy człowiek czuje się odrzucony - godność dzieci Bożych. Bóg ukazał, że nasze klęski może obrócić w zwycięstwo. Temu właśnie służy "Samotnia Miriam". Jest to stowarzyszenie ludzi, którzy - doświadczywszy niegdyś rozbicia rodziny - mogą powiedzieć, że odnajdują obecnie na nowo swe rodziny dzięki ofiarowaniu całego życia Bogu, aby nawrócić i uświęcić współmałżonków i dzieci.

Dwadzieścia pięć osób, mężczyzn i kobiet (dane z 1989 roku), nie mających już zobowiązań rodzinnych, żyje pod jednym dachem. Wspólnota nasza liczy w Quebecu około dwustu osób, z których sto pięćdziesiąt ślubowało wierność swemu wcześniej złożonemu przyrzeczeniu małżeńskiemu i wybrało życie w czystości. Obecnie "Samotnia Miriam" istnieje w kilkunastu innych krajach.

Ci, którzy żyją we wspólnocie, poświęcają każdego dnia cztery godziny na modlitwę. Resztę czasu przeznaczają na przyjmowanie osób, prace porządkowe i ewangelizację w różnych formach. Osoby żyjące poza wspólnotą, z rodzinami i dziećmi, także poświęcają wiele czasu żarliwej modlitwie.

Nasze poświęcenie konsekracji ma za główny cel ofiarowanie siebie Bogu po to, aby wesprzeć posługę kapłańską i modlitwą wyprosić jedność rodzin.

W Quebecu mamy duży dom, dzięki któremu możemy przyjmować każdego, kto jest w potrzebie lub poszukuje swojej drogi. Gdyż "Samotnia Miriam" działa przede wszystkim na płaszczyźnie duchowej: nie prowadzimy działalności społecznej jako takiej; wszystko sprowadza się do modlitwy. Skupiamy się wokół Chrystusa i pozwalamy, by On sam nas uczył i przeobrażał.

 

"Żyć wiernością"

Nie żyjemy w związku małżeńskim, ale jesteśmy nim związani. Żyć łaską Sakramentu Małżeństwa oznacza trwanie w wierności Chrystusowi, który może sprawić, że powiedzie się nam ta próba. I który czyni nas również miłosiernymi dla siebie wzajemnie, ponieważ istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że nasze serca ulegną znieczuleniu, że zaczniemy osądzać i potępiać byłych współmałżonków. Łaska zatem Sakramentu Małżeństwa staje się także łaską miłosierdzia. Łaską miłości wykraczającej poza własne ja, łaską zapomnienia o sobie ze względu na kogoś. Jak można przekreślić swoje ja w samotności? Poświęcając własne życie drugiej osobie, ponieważ małżeństwo jest ofiarowaniem siebie drugiemu człowiekowi. Wznosząc się ponad zdradę, jaką przeżyliśmy, oddajemy się Bogu, aby On przywrócił nam współmałżonka. I jesteśmy pewni, że tak się dzieje. Zdarzały się już liczne przypadki pojednania. Ale jeśli pojednanie nie następuje, jeśli współmałżonek nie chce o niczym słyszeć, poświęcamy się całkowicie Bogu, oddając posługi innym, podobnie doświadczonym braciom. Możemy wnieść do Kościoła posłannictwo nadziei. Świadectwo, że po tej klęsce życie się nie kończy, że może być przeobrażone w Chrystusie. Jeśli pozwolisz przeobrazić je Chrystusowi, wtedy poznasz inną radość, już nie tę radość wynikającą z życia małżeńskiego, ale radość z wypełnienia woli Bożej, dzień po dniu, w cierpieniu. To tak, jakbyś dzielił trudy cierpień Chrystusa, których On kiedyś doznał na krzyżu. Myślę, że On zachęca nas do udziału w tych cierpieniach. A kiedy akcentujemy je w przekonaniu, że wydadzą owoc, to już jest radość, bo te cierpienia nabierają wtedy sensu.

 

Bóg daje ci wolność wyboru

Alina: "Do separacji doszło po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa. Był to dla mnie straszliwy szok. Pogrążyłam się w skrajnej rozpaczy. Przez sześć miesięcy płakałam. Potem, w pewnym momencie, choć nie praktykowałam od wielu lat, poczułam pragnienie powrotu do Kościoła. Zostałam zaproszona na spotkanie z biskupem, który opowiedział mi o "Samotni Miriam". Umówiłam się wtedy z Danielą. Powiedziała mi: "Wiesz, Alino, Bóg wzywa cię do czegoś więcej. Wzywa cię do poświęcenia się Jemu. Ale pozostawia ci wolny wybór". Wybrałam wtedy Boga. Zaczęłam uczęszczać na spotkania wspólnoty. Bracia i siostry zachęcili mnie do tego, żeby przebaczyć mężowi. Z ludzkiego punktu widzenia było to niemożliwe. Trzeba było, żeby Bóg dokonał we mnie tego przebaczenia. W miarę ukazywania tego braku przebaczenia w sakramencie pojednania, w miarę zbliżania się do Eucharystii oraz wspominania o tej ranie w chwilach wspólnej modlitwy, zdobywałam się na przebaczenie. Spotkałam się wtedy z mężem. Dyskutowaliśmy przez dwie godziny, a w końcu przebaczyliśmy sobie nawzajem. Po rozstaniu się z nim doznałam uczucia, że wyrosły mi skrzydła. Przebaczenie uwolniło mnie od przygniatającego ciężaru. Odnalazłam radość życia. Przemogłam się i zobaczyłam z osobą, która żyje z mym mężem od dnia chrztu mych wnuków i ślubu córki. Mogłam tę kobietę przyjąć naprawdę jak siostrę. Uświadomiłam sobie własną grzeszność. Zdałam sobie sprawę, że byłam bardzo niesprawiedliwa wobec męża po jego odejściu: powiedziałam mu tyle głupstw! Cała miłość, jaką miałam do niego, zmieniła się jakby w nienawiść. W wyniku przebaczenia stwierdziłam, że powinnam okazać mu miłosierdzie i przyjąć jak zranionego brata.

Dzięki tym doświadczeniom uświadomiłam sobie, że Bóg jest miłosierny i wzywa mnie także do okazania miłosierdzia. Przebaczenie to naprawdę źródło wyzwolenia i uzdrowienia Życzyłabym wszystkim, którzy przeżywają taką próbę, aby mogli doświadczyć podobnego uczucia. Ale przyznaję, że sama z siebie nie mogłam zdobyć się na przebaczenie i że to Bóg przybył, aby dokonać we mnie przemiany".

 

Zaakceptować przebaczenie

Daniela: "Myślę również, że łaskę przebaczenia człowiek naprawdę przeżywa, gdy uznaje się za grzesznika. W przypadku osoby porzuconej istnieje niebezpieczeństwo, że oskarży drugą stronę i obarczy ją winą. Tymczasem zazwyczaj błędy popełnia nie tylko jedna strona. Łaską jest odkrycie własnych błędów, co pozwala łatwiej przebaczyć drugiej osobie.

Ważne jest również dostrzec rany drugiego człowieka. Często miałam okazję uświadomić sobie, że u podstaw wielu separacji i rozwodów leżą nigdy nie wyleczone rany wyniesione z dzieciństwa. Te rany mogą uniemożliwiać "współżycie", z drugą osobą. Kiedy człowiek odkrywa we współmałżonku raczej tę skazę niż grzech, łatwiej przebacza. Otóż wszyscy jesteśmy bardziej zranieni niż grzeszni".

Alina: "Mąż był bardzo wstrząśnięty tym przebaczeniem i sądzę, że nosił się z myślą o pojednaniu, gdyż pod koniec rozmowy powiedział: "Trzeba będzie jeszcze wrócić do tego tematu". Ale oczywiście, jeśli współmałżonek już rozpoczął życie z inną osobą, znajduje się w rozterce. Niemniej jednak pozostaje fakt, że pojednanie wypływało z serca, i od tego czasu mogliśmy spotykać się znowu z okazji zjazdów rodzinnych. Poprzednio dzieci zapraszały nas tylko oddzielnie.

Dzieci na początku nie zrozumiały mego postępowania. Teraz mówią: "Wiesz, mamusiu, kiedy widzę cię tak promienną i tak zmienioną, tak radosną, muszę stwierdzić, że obrałaś dobrą drogę". Była to gruntowna zmiana, gdyż na początku, nie mogąc znieść mego cierpienia, dzieci oddaliły się ode mnie, przymuszały się do odwiedzin. Teraz ten problem już nie istnieje".

 

Zdecydowałem się oddać życie...

Donald: "Wziąłem ślub katolicki, żyliśmy z żoną dziesięć lat. Ale wszedłem na złą drogę. Pewnego dnia porzuciłem żonę i córkę, by zamieszkać z inną kobietą, która miała syna. Żyłem z nią około dwunastu lat. Żyliśmy w luksusie, powiększając majątek... Ale cierpiałem. Zacząłem pić, zacząłem szukać nowych wrażeń seksualnych i szedłem tą drogą, aż do momentu, kiedy naszła mnie myśl o samobójstwie. Powstrzymały mnie wtedy te okruchy wiary, jaką przekazali mi niegdyś rodzice. Wiedziałem, że samobójstwo jest niedopuszczalne. Pewnego dnia doświadczyłem łaski i pokory na tyle, by zwrócić się o pomoc do pewnego stowarzyszenia.

Poznani tam ludzie zachęcili mnie do modlitwy. Zacząłem wtedy powtórnie odkrywać wiarę. I nawróciłem się.

To nawrócenie wypływające z serca spowodowało zerwanie wszelkich kontaktów z kobietą, z którą mieszkałem. Chciałem żyć w większej czystości. Nie było to łatwe, ale w moich dążeniach wspierał mnie spowiednik i gdy zdarzał mi się upadek, powracałem do tego księdza. Równocześnie podjąłem próbę pojednania się z żoną. Pojednaliśmy się, ale tylko jeśli chodzi o wspólne dyskusje i wymianę zdań, nie było natomiast mowy o zbliżeniu małżeńskim. Nie urządziła sobie ponownie życia, ale nie sądziła też, żeby po tylu latach nasze współżycie mogło być możliwe.

Opuściłem kobietę, z którą żyłem, pozostawiając jej cały wspólny majątek i pojechałem do rodziców, którzy przyjęli mnie akceptując takim, jakim byłem. Zawsze mnie kochali i jeśli mógłbym dać radę innym rodzicom: kochajcie dziecko, nawet gdy wydaje się ono zupełnie stracone. Taka właśnie miłość może je uratować. Potem poznałem "Samotnię Miriam" i zdecydowałem na poświęcenie życia dla innych braci i sióstr w łonie tej właśnie rodziny kościelnej. Widuję nadal raz na miesiąc żonę i córkę. Obecnie czerpię radość ze szczęścia, jakie odkrywają ci wszyscy, którzy znaleźli swe miejsce w "Samotni Miriam".

 

Z Maryją u stóp Krzyża

Daniela: "Często ludzie odnoszą się sceptycznie do mężczyzn i kobiet żyjących po bratersku pod tym samym dachem. Ale sprawił to Duch Święty i zdajemy sobie sprawę dlaczego: w przypadku separacji czy rozwodu człowiek często traci zaufanie do płci odmiennej, znalezienie się nagle w sytuacji brata i siostry pomaga w przywróceniu tej więzi zaufania. I myślę, że jest to wyzwanie, jakie Bóg chce rzucić dzisiejszemu światu, przyzwyczajonemu do ujmowania wszystkiego w kategoriach seksu. Mocą Chrystusa, dzięki modlitwie odnajdujemy siłę do takiego życia. "Samotnia Miriam" to samotność Maryi w doświadczeniu, Maryi u stóp krzyża, na którym wisi Jej martwy Syn, która ma odwagę wierzyć w zmartwychwstanie. My właśnie stoimy pod krzyżem razem z Maryją w tej próbie i wybiegamy wzrokiem poza życie małżeńskie, które dziś wydaje się martwe, by móc wierzyć, że zostało ono wskrzeszone w sercu Jezusa i Maryi".

(tłumaczył: Tomasz Ludwisiak SJ "Cahiers du renouveau" 1989, nr 73)

 

Małgorzata Majdańska
Wyznania "Świętej grzesznicy"

Szczególniej niż zwykle zwróciłam się ku Bogu dziewięć lat temu. Byłam wówczas, od trzech lat, po raz drugi mężatką. Mój pierwszy mąż zmarł na raka trzustki w wieku czterdziestu lat. Nasze sześcioletnie małżeństwo daleko wprawdzie odbiegało od szczęśliwego, ale śmierć męża bardzo przeżyłam. Dzieci nie mieliśmy, ponieważ mąż ich nie chciał. Uważał, że zostałby wtedy odsunięty na drugi plan.

Drugie małżeństwo, zawarte po kilku latach, miało charakter cywilny, ponieważ mąż sakramentalnie związany był z pierwszą żoną. Kobieta ta odeszła od niego po dziesięciu latach współżycia. Nie chciała mieć dzieci. Zawarła potem szybko nowy związek i urodziła dziecko.

Wiążąc się z moim drugim mężem miałam nadzieję, że w przyszłości zawrzemy ślub kościelny, ponieważ będzie możliwość unieważnienia tamtego małżeństwa. Mąż wniósł pozew do sądu kościelnego o unieważnienie, ale niestety nie otrzymał go. Brak było przyczyny kanonicznej do takiego orzeczenia. Musiałby się znaleźć świadek, który potwierdziłby, iż jego żona jeszcze przed ślubem zwierzyła mu się, że nie chce mieć dzieci. Ponieważ nie było takiego świadka sprawa pozostała nie do rozwiązania.

Sytuacja, w której się znalazłam, zaczęła mnie coraz bardziej niepokoić. Wiele też zmartwienia przysparzałam swojej matce, która się tym dręczyła.

Zaznaczam, że mam bardzo dobrego męża, spokojnego, troskliwego, starającego się na co dzień różnymi drobiazgami zrobić mi przyjemność. Potrafi on stworzyć atmosferę ciepła w domu, jest uczciwy i wyrozumiały.

Po dwóch latach naszego związku mąż wyjechał na rok za granicę. Zostałam sama. Zbliżała się Wielkanoc. Poszłam do kościoła i zapytałam księdza, czy. mogłabym przystąpić do spowiedzi? Wyjaśniłam, iż jestem po ślubie cywilnym, ale nie rozbiłam małżeństwa, nie skrzywdziłam dzieci, a teraz będę sama prawie rok. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu ksiądz mnie wyspowiadał.

Poczułam ulgę, ale nie na długo. Był to rok 1982. W Polsce Kościół obchodził uroczystości związane z sześćsetleciem Obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej. Również i ja pragnęłam uczcić tę ważną rocznicę.

Udałam się do kościoła Zbawiciela w Warszawie, mając nadzieję, że znowu zostanę wyspowiadana. Kiedy w skrócie przedstawiłam księdzu swoją sytuację, zostałam strasznie skrzyczana. Ksiądz był oburzony, że jak ja mogę prosić o rozgrzeszenie, żyjąc w grzesznym związku, a kiedy usłyszał o niedawnej spowiedzi, krzyknął jeszcze głośniej, że popełniłam spowiedź świętokradzką. Ponieważ należę do osób nieśmiałych i wrażliwych, a w kościele było sporo ludzi - wybiegłam z takim uczuciem, jakbym popełniła wielkie przestępstwo i została złapana na gorącym uczynku.

Zdenerwowana, pojechałam na Stare Miasto, gdzie znajduje się kilka kościołów blisko siebie. Wstępowałam do każdego po kolei, podchodziłam do konfesjonału i prosiłam o to samo. Każdy ksiądz grzecznie, ale stanowczo odpowiadał mi, że nie może dać mi rozgrzeszenia.

Gdy znalazłam się w ostatnim "na trasie" kościele, spotkałam księdza, który również mnie nie wyspowiadał, ale w sposób bardziej ciepły i serdeczny porozmawiał ze mną. Powiedział między innymi, iż Bóg kocha mnie tak samo jak tych, którzy mają ślub kościelny, tylko powinnam się dużo modlić, Jemu wszystko zawierzyć, a On na pewno znajdzie sposób, aby mnie zbawić. Rozmowa ta była dosyć długa, ale zrobiła na mnie takie wrażenie, aż się rozpłakałam, szłam potem ulicą i nie mogłam opanować łez. To samo było w autobusie. Dopiero w domu po pewnym czasie przyszło odprężenie.

Długo nie mogłam zapomnieć wszystkich "spowiedzi", a zwłaszcza tej pierwszej i tej ostatniej.

Był to moment zwrotny w moim życiu, postanowiłam pomimo wszystko zrobić coś dla Matki Bożej. Ofiarowałam jej sto dobrych uczynków za wiele łask, jakich w życiu doznałam. Spełniłam je wkrótce. Chciałam podziękować też Matce Bożej za największą łaskę, za wspaniałe zdrowie. Nigdy nie chorowałam, a przekroczyłam już pięćdziesiąty rok życia. Zaczęłam szukać kogoś starszego, komu mogłabym bezinteresownie pomagać. W krótkim czasie zaczepiłam na ulicy staruszkę, która poruszała się o "balkoniku". Zaproponowałam jej pomoc, dowiedziawszy się od niej, że jest zupełnie sama. Zaczęłam ją często odwiedzać, robić zakupy, gotować czasem obiad. Często przychodziłam tylko na pogawędkę, ponieważ babcia ciężko znosiła samotność. Bardzo mnie polubiła. Nie mogła doczekać się następnego spotkania. Opieka ta trwała wiele lat.

Obecnie babcia jest w domu starców w Konstancinie, ma bardzo dobre warunki, ale dokucza jej samotność. Odwiedzam ją tam również, ale rzadziej, gdyż dojazd w jedną stronę trwa około dwóch godzin.

Potem zaczepiałam jeszcze inne babcie, kiedy widziałam, że niosą coś ciężkiego. Aktualnie mam pod opieką trzy takie babcie.

Czas płynął, a ja dalej nie mogłam iść do spowiedzi. Moja udręka wewnętrzna trwała nadal. Zaczęłam się coraz więcej modlić. Modliłam się zawsze rano i wieczorem, a nawet w ciągu dnia. Przedtem wiele razy opuszczałam pacierz.

Przypadkowo w kiosku kościoła Św. Anny kupiłam książeczkę Tajemnica szczęścia. Jest to piętnaście modlitw objawionych w XIV wieku przez Pana Jezusa św. Brygidzie, w kościele Św. Pawła Apostoła w Rzymie. Odmawiając każdego dnia przez cały rok te piętnaście modlitw wraz z Ojcze nasz... i Zdrowaś Maryjo... uczcimy w ten sposób wszystkie ciosy, jakie otrzymał Pan Jezus podczas bolesnej męki (tych ciosów było pięć tysięcy czterysta osiemdziesiąt). Pan Jezus dodał potem św. Brygidzie, iż ktokolwiek odmówi te modlitwy w ciągu roku, otrzyma wspaniałe obietnice, które są wymienione w dwudziestu jeden punktach. Jedna z nich zapewniała łaskę zbawienia największemu nawet grzesznikowi. Odmawiałam te modlitwy przez rok. Zajmowały mi dwadzieścia minut w ciągu dnia.

Drugim momentem, który przybliżył mnie do Boga, była śmierć mojej matki, która zmarła w 1985 roku w wieku osiemdziesięciu lat. Kiedy odwiedziłam mamę ostatni raz na trzy miesiące przed śmiercią, powiedziała mi, że od dłuższego czasu odmawia cały różaniec, czyli trzy jego części. Mama dużo się modliła, odmawiała też codziennie koronkę do Miłosierdzia Bożego. Wierzę również, iż mama wymodliła zdrowie mojej młodszej siostry, która - jako pięcioletnie dziecko - bardzo się poparzyła. Wiele lat z przerwami była w szpitalu, trzy razy przeszła śmierć kliniczną, pięćdziesiąt cztery operacje razem z różnymi mniejszymi zabiegami. Pomimo słabego zdrowia i małej renty siostra wychowuje od urodzenia córkę brata, która jest największą radością jej życia. Obecnie mieszka na wsi i ciężko pracuje.

Po śmierci matki, gdy wyjechałam z mężem na urlop na Mazury, postanowiłam odmawiać codziennie cały różaniec i koronkę do Miłosierdzia Bożego. Przed urlopem przeczytałam książeczkę Prawdziwy sekret różańca świętego - św. Ludwika Marii Grignione de Montfort. Zrobiła ona na mnie wielkie wrażenie. [...]

Przez ostatnie lata czytałam dużo książek religijnych Im więcej myślałam nad swoją sytuacją, przybywało mi ciągle różnych problemów. Nie mogłam się nimi podzielić z księdzem, bo nie miałam z nim kontaktu. Szukałam więc odpowiedzi na różne pytania w książkach i czasopismach religijnych. Zapisałam się do MI (Milicji Niepokalanej) oraz Rodziny Różańcowej w Częstochowie.

Od dłuższego czasu staram się pomagać biednym. Zawsze pomagałam swoim rodzicom, a kiedy zmarli, najwięcej pomagam chorej siostrze oraz bratu, który ma czworo dzieci. Staram się też pamiętać o upominkach dla wszystkich z okazji świąt. Jestem nauczycielką. Spotykam się nieraz z bardzo trudnymi warunkami w rodzinach. Od roku systematycznie, co miesiąc, pomagam pewnej samotnej matce-rencistce, która wychowuje dwóch synów. Jednemu z nich, mojemu byłemu uczniowi, opłacam obiady w średniej szkole. Czasem moja pomoc materialna jest jednorazowa.

Z okazji świąt Bożego Narodzenia bardzo lubię robić bliskim znajomym "gwiazdkę". Poza najbliższą rodziną "gwiazdki" otrzymują zawsze wszystkie moje babcie. Zwyczaj ten przekazała mi moja mama, która zawsze przed świętami starała się dać coś biednemu. Moja sytuacja materialna jest lepsza niż mojej mamy kiedyś, więc prezentów robię sporo. Przed ostatnimi świętami było ich dwadzieścia. Pieniądze odkładam ze swojej pensji. Stwierdziłam, że jest prawdą powiedzenie: "Kto biednemu daje, temu nigdy nie zabraknie.

Do moich praktyk religijnych należy jeszcze częsty udział - od trzech lat - we Mszy świętej w dni powszednie. Każdą Mszę ofiarowuję Bogu w innej intencji. W ubiegłym roku zebrałam ich sto dziewięćdziesiąt dziewięć. Od dwóch lat postanowiłam pościć o chlebie i wodzie w poniedziałki i piątki. Post z poniedziałku ofiarowuję za dusze czyśćcowe. W ubiegłym roku tych intencji zebrałam sześćdziesiąt. Post nie sprawia mi większych trudności. Każdego dnia odmawiam cały różaniec, nowennę do Miłosierdzia Bożego w różnych intencjach, koronkę do Miłosierdzia Bożego - przepraszając Boga za grzechy moje, męża i rodziny, koronkę do Ran Chrystusa - za umierających grzeszników oraz drugą o ratunek życia dla nie narodzonych. Codziennie też dziękuję Bogu za wszystkie łaski.

Kiedy mam na to czas? Otóż wstaję wcześnie rano i odmawiam część modlitw, między innymi: codzienne ofiarowanie, modlitwę do Ducha Świętego oraz nowennę do Miłosierdzia Bożego. Gdy idę na Mszę świętą - odmawiam jedną część różańca. Pozostałe części różańca i koronki odmawiam w drodze do pracy, w tramwaju, w drodze po zakupy, w drodze do babć, na spacerze. Gdy wracam do domu po różnych zajęciach w ciągu dnia - prawie wszystkie modlitwy mam już odmówione. Czasem na wieczór pozostaje mi już tylko jedna koronka lub część różańca.

To, co napisałam o sobie, nie oznacza, że nic innego nie robię poza pracą i modlitwą. Mam dużo różnych zajęć, którym poświęcam sporo czasu. Lubię nastrojową muzykę, przyrodę, zwierzęta; lubię spacery po lesie, po górach. Przepadam za zbieraniem grzybów w jesieni. Potem je suszę, marynuję, a największą przyjemność zostawiam na koniec, kiedy 90% tych zbiorów rozdaję swoim bliskim. Tak jest od wielu lat. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, poza pracą w szkole, spędzam czas na działce, która daje mi dużo radości. Zapraszam tam znajomych i dzielę się z nimi tym, co mi urośnie.

Z perspektywy czasu, gdy spoglądam wstecz na swoje życie, wiem, że bardzo zmieniłam się przez te ostatnie lata. Moje życie wewnętrzne jest coraz bogatsze, ciągle szukam czegoś nowego i wiem, że będę szukać nadal, aby być bliżej Boga, pomimo iż w dalszym ciągu nie mogę iść do spowiedzi. Widocznie Bóg mnie zmusza do tego, abym obok Niego nie przechodziła obojętnie, tylko starała się Go kochać coraz bardziej. Kiedyś, kiedy mogłam spowiadać się i przyjmować Komunię świętą, robiłam to czasem z przyzwyczajenia, bez głębszych przeżyć. Teraz; kiedy bardzo pragnę, jest to dla mnie niedostępne. Widocznie moje pragnienie jest jeszcze za słabe. Mam nadzieję i wierzę w to, że Bóg mnie nie opuści, tylko prowadzi okrężną, trudną drogą do siebie. Sądzę, że wytrwam do końca. Bóg przy moich wszystkich udrękach wewnętrznych daje mi tę łaskę, iż żadna modlitwa mnie nie męczy ani nie nudzi. Często nawet sprawia mi zadowolenie. Jeśli zdarzyło mi się, że nie odmówiłam danego dnia wszystkich modlitw, to tylko dlatego, że nie byłam w stanie, bo pracowałam.

Przeżycia inspirują człowieka do różnych wielkich czynów. Widocznie ta kuracja wstrząsowa, jaką była moja "spowiedź" opisana na początku, zaczęła wyzwalać ukrytą we mnie energię, o której nawet nie wiedziałam, że istnieje. To, co robię dla innych, niech będzie moją skromną spłatą długu wdzięczności dla Boga i Matki Bożej za wszystko, co w życiu otrzymałam. A moje udręki - może kiedyś zamienią się w radość. Taką mam nadzieję i będę o to prosić Boga do końca mojego życia.

Może ktoś mi zadać pytanie - dlaczego dalej jestem ze swoim mężem? Wystarczy, abym odeszła od niego, a cały mój problem będzie rozwiązany.

Jest to dla mnie trudna decyzja. Gdybym w życiu kierowała się tylko rozumem - sądzę, iż dawno zrobiłabym ten krok. Ponieważ nasze małżeństwo należy do udanych, więc przez te wszystkie wspólne lata bardzo przywiązaliśmy się do siebie. Kiedy pobieraliśmy się - mąż prosił mnie kilka razy, abym go nie zostawiła, gdybym z czasem doszła do wniosku, iż nie spełnił moich oczekiwań. Rozstanie się byłoby dla niego wielką tragedią, tym bardziej że mocno przeżył odejście pierwszej żony.

Wiem na pewno, że gdybym odeszła od męża, miałabym wielkie poczucie krzywdy wyrządzonej człowiekowi, który kochając mnie stara się, aby mi było z nim dobrze.

Sprawa druga, to niełatwy problem zdobycia oddzielnego mieszkania.

W swoich codziennych modlitwach polecając Bogu siebie, proszę również o łaskę zbawienia dla niego.

("Królowa Apostołów", czerwiec 1991, nr 6, s. 22-23)
 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
Móc uwierzyć w dobrego Boga... Sakrament małżeństwa

początek strony
(c) 1996-1998 Mateusz