W każdej ludzkiej miłości jest coś Boskiego
Jestem wdową od pięciu lat. Nie przystąpiłam do Sakramentu Małżeństwa, gdyż
mój pierwszy i jedyny mąż był rozwiedziony. Kochałam go, wydawało mi się, że
jestem mu potrzebna. Był to samotny, ciężko pracujący człowiek, któremu nie udało
się pierwsze małżeństwo. Bardzo tęsknił za małą córeczką, którą wychowywała
żona mieszkająca w innym mieście. Ślub cywilny zawarliśmy w 1950 roku i związek ten
trwał do śmierci mego męża w roku 1984. Zdecydowaliśmy się na zawarcie tego
związku, gdyż nie krzywdziliśmy przez to nikogo. Przez całe życie podtrzymywaliśmy
kontakt z córką i przyjaźnimy się z nią do dziś.
Kryterium ludzkiej krzywdy, krzywdy, jaką można wyrządzić drugiemu człowiekowi,
wydawało się nam najważniejsze w postępowaniu i codziennych życiowych decyzjach.
Przeżyłam wojnę, powstanie warszawskie i obóz koncentracyjny. Widziałam zło,
pozbawianie życia, upodlenie człowieka. Na tle tego wszystkiego zło moralne, jakie
przypisuje się związkom niesakramentalnym, wydawało nam się jakieś nierzeczywiste.
Pierwsza żona mego męża starała się o unieważnienie małżeństwa. Zależało jej na
sakramentalnym związku z drugim mężem. Trzeba było trochę nakłamać w Kurii
Biskupiej. Mąż mój powiedział, że nie będzie fałszywie zeznawał, nie chce też, by
się okazało, że ma nieślubną córkę. Do unieważnienia małżeństwa nie doszło.
Przez cały czas trwania naszego związku, a trwał on trzydzieści cztery lata, nie
przestawałam się modlić, ale żyliśmy na marginesie tego, co działo się w Kościele.
Mąż mój nie chodził do kościoła i chyba miał jakiś żal o to, co go spotkało.
Ogromnie przeżył odejście pierwszej żony i próbę unieważnienia związku. Ja
chodziłam do kościoła, ale o wielu sprawach myślałam kategoriami świeckimi.
Człowiek godzi się z ograniczeniami, które są sprawą wyboru, ale trudno też żyć
z przeświadczeniem, że całe życie, tak bardzo trudne, jest jednym nieustającym
grzechem. Dlatego też myśli się wtedy kategoriami świeckimi. Człowiek odsuwa od
siebie myśl o nieustającym grzechu, boby zwariował. A gdzieś tam w głębi duszy ma
nadzieję, że Pan Bóg jest miłosierny i że nie będzie w sposób biurokratyczny
sprawdzał świadectwa ślubu, tylko może podsumuje pracę i zmagania całego ludzkiego
życia.
Przyjaciółki ewangeliczki, znające moje życie i niesakramentalne małżeństwo,
śmieją się z nurtujących mnie problemów. One jakoś inaczej widzą te sprawy w
świetle nauki Kościoła ewangelickiego.
Najbardziej gnębi mnie to, że decydując się na związek niesakramentalny mogłam
się przyczynić do wiecznego potępienia człowieka, którego kochałam, ale wierzę
także, że Pan Bóg nie jest aż tak okrutny. Wydaje mi się, że słowa przysięgi:
"Nie opuszczę cię aż do śmierci" oznaczają, iż będę się troszczyć do
końca życia o twoje dobro, o twoje potrzeby, o wychowanie dzieci, o ludzkie, godne
życie rodziny. Ale czy to znaczy, że będę zawsze z tobą mieszkał, jadał, spał? Gdy
trudno na przykład wytrzymać pod jednym dachem z kimś, kto jest materialnie
niezależny, samodzielny, lepiej może jednak zamieszkać oddzielnie, mimo nierozerwalnego
związku, i z pewnej odległości pomagać tej osobie w miarę potrzeby? Czy każdy
związek niesakramentalny musi być grzechem wyrzucającym ludzi automatycznie poza
społeczność Kościoła? Kryterium ludzkiej krzywdy w postępowaniu człowieka wydaje mi
się bardzo ważne, a każda sprawa ludzka jest inna.
Trzeba wielkiej wiedzy i znajomości życia, aby odpowiedzieć na te pytania. Nie
śmiem wysuwać propozycji, stawiam tylko pytania. W każdej ludzkiej miłości jest coś
Boskiego.
(ankieta 52)
|