Wierzę, że Bóg mi pomoże zło dobrem zwyciężyć
Sytuacja małżeństw niesakramentalnych, w których przynajmniej jedna osoba uważa
siebie za wierzącą, nie jest łatwa. Zupełnie inaczej to wygląda zapewne wtedy, gdy
oboje małżonkowie są niewierzący i nie czują związku z Kościołem, nie cierpią
wtedy z powodu odsunięcia ich od sakramentów świętych.
Jesteśmy małżeństwem niesakramentalnym już siedem lat (paradoksalna sytuacja:
mąż, który uważa siebie za niewierzącego, jest związany sakramentalnie z inną
kobietą). Muszę przyznać, że decydując się kiedyś na taki niepełny związek
miałam wątpliwości, czy nie będzie to dla mnie zbyt duże obciążenie psychiczne,
gdyż zawsze zaliczałam siebie do osób wierzących. Dlaczego zatem w ogóle
zdecydowałam się na ten krok? Miałam nadzieję, że taka sytuacja potrwa krótko, gdyż
dawano mężowi duże szanse na stwierdzenie nieważności pierwszego małżeństwa.
Wierzyłam i nadal wierzę w nieważność tamtego związku (choć wątpliwości też mnie
nawiedzają). Ponadto patrząc teraz na siebie krytycznie, widzę, że moje ówczesne
sumienie po prostu pozwalało mi na zastosowanie takiego chwilowego "wybiegu".
Odbyły się kolejne rozprawy w Sądzie Metropolitalnym i okazało się, że nie jest
łatwo udowodnić nieważność małżeństwa, zwłaszcza wtedy, gdy druga strona stale
wszystkiemu zaprzecza. Kiedy zapadł niepomyślny wyrok, poczułam, że grunt usuwa mi
się spod nóg. Sama się zaplątałam w sytuację bez wyjścia. Mieliśmy już dziecko i
doprawdy trudno byłoby zburzyć spokój w rodzinie i rozstać się tylko z powodu moich,
nawet największych, rozterek wewnętrznych.
Nie potrafię już teraz opisać bardzo bolesnych przeżyć z tamtego strasznego
okresu...
Czułam wielką potrzebę porozmawiania z kimś na ten temat. Podejmowałam różne
próby, ale nie znajdowałam zrozumienia. Myślałam o rozmowie z jakimś księdzem,
bałam się jednak sama wyjść z taką inicjatywą, obawiałam się odtrącenia, a co za
tym idzie, utraty zaufania do Kościoła. Był więc w moim życiu, po okresie burzy i
walk wewnętrznych, okres oczekiwania, pozornego tylko pogodzenia się z sytuacją
pozostawania na pograniczu Kościoła.
Po raz pierwszy nadzieja wstąpiła w moje serce, kiedy usłyszałam w czasie Mszy
świętej intencję modlitwy: "Za tych, którzy nie ze swej winy nie mogą
przystępować do Komunii świętej": Było to bardzo silne przeżycie, poczułam
się zauważona i do końca nie potępiona. Ucieszyłam się, że ktoś myśli o takich
jak ja. Potem dowiedziałam się o rekolekcjach dla małżeństw niesakramentalnych
prowadzonych przez ks. Dudaka w Gdańsku. Spora odległość i małe dziecko nie
pozwoliły mi na osobisty kontakt, a listownie jakoś nie chciałam opisywać swoich
problemów. Potencjalna możliwość kontaktu z kimś, kto takich jak ja rozumie,
uspokoiła mnie jednak wewnętrznie. Wkrótce, czytając "Tygodnik Powszechny",
w artykule o. Jacka Salija poświęconym Eucharystii, znalazłam cudowne rozwiązanie dla
siebie, dowiedziałam się o tak zwanej komunii pragnienia, czyli duchowym przyjęciu Pana
Jezusa w czasie Komunii świętej pozostałych wiernych. Wreszcie nastąpiło
najważniejsze: ogłoszenie w kościele Św. Andrzeja Boboli możliwości powstania
duszpasterstwa małżeństw niesakramentalnych. Zgłosiłam się. Nasz wspólny wyjazd do
Podkowy Leśnej stał się dla mnie wielkim oczyszczeniem. Wróciłam stamtąd odmieniona.
Taka jest moja historia.
Muszę przyznać, że teraz, kiedy należę do duszpasterstwa, gdy znalazłam swoje
miejsce w Kościele i ludzi, którzy myślą i przeżywają podobną historię jak ja,
szczególnie trudno przychodzi mi opisanie tego wszystkiego, co nagle stało się tylko
bolesnym wspomnieniem. Niechętnie wracam myślą do tamtych, najtrudniejszych w moim
życiu, beznadziejnych lat. Cieszę się, że pomimo pozornego braku zmiany sytuacji
(tamto małżeństwo męża wciąż uważane jest za ważne, dopiero niedawno wnieśliśmy
nową sprawę, ale na wynik trzeba jeszcze poczekać) powróciłam do równowagi
psychicznej. Spokój, którego teraz doświadczam, nie wynika bynajmniej z
usprawiedliwienia mojej sytuacji - jej ocena w dalszym ciągu jest negatywna. Największe
znaczenie ma dla mnie świadomość tego, że Kościół nie odpycha jednak takich jak ja,
choć postępowanie ich uważa za grzeszne (co nigdy nie budziło mojego sprzeciwu). Nie
można przecież wykluczać wiary u osób, które popadły w grzech. Trudno jest oceniać
siebie obiektywnie, muszę jednak przyznać, że sytuacja, jaką opisałam - niewierzący
mąż i głód sakramentów - w zadziwiający sposób wpłynęła na pogłębienie mojej
wiary. Jest ona jeszcze daleka od doskonałości, ale zmianę, którą odczuwam, z całą
pewnością zawdzięczam tym bolesnym przeżyciom. Czasami przychodzi mi nawet do głowy
myśl, że był to może jedyny sposób, aby obudzić we mnie głód Boga. Traktuję w
każdym razie te lata związku niesakramentalnego jako swoją drogę do pogłębienia
wiary. Wierzę, że Bóg pozwoli mi zło zamienić na dobro, i staram się do tego
dążyć.
Dodam jeszcze, że nie można wszystkich małżeństw niesakramentalnych traktować
jednakowo. Są przecież wśród nich ludzie, którzy mogą zawrzeć ślub kościelny, a
nie czynią tego, bo nie czują potrzeby. Są też tacy, którzy kiedyś, w zgodzie ze
swoim ówczesnym sumieniem, weszli w związek niesakramentalny, teraz cierpią z tego
powodu, szukając wyjścia z sytuacji. Wyjściem takim nie może przecież być rozbicie
istniejącej rodziny, w której są już dzieci, bo pojęcie mniejszego i większego zła
jest bardzo problematyczne. Z różnych powodów nie wszystkie małżeństwa stać na tak
zwane życie w czystości i też nie można ich za to jednoznacznie potępiać. W
małżeństwach niesakramentalnych są osoby (wiem to z doświadczenia naszego
duszpasterstwa), którym bliskie są sprawy wiary i Kościoła. Szczególna sytuacja, w
jakiej się znajdują, pozwala im na "przeżywanie" Kościoła przez pryzmat
często bolesnego odtrącenia, a zawsze głębokiego pragnienia bycia pełnym
chrześcijaninem. Moim zdaniem, wszyscy ci ludzie, abstrahując od tego, że nie mogą
przyjmować sakramentów świętych, powinni mieć możliwość włączenia się w życie
Kościoła. Księża nie mogą pozwolić na to, aby stracili oni wiarę w Boga. Może się
to zdarzyć, jeśli spotkają na swej drodze jedynie ludzi (duchownych czy świeckich),
którzy ich bezwzględnie potępią. Jak już wspomniałam, nie czułam nigdy pretensji do
Kościoła za to, że ludzie ze związków niesakramentalnych nie mogą przystępować do
Komunii świętej. Rozumiem, że nie powinni tego czynić w sposób demonstracyjny.
Zupełnie inaczej jednak patrzę na zakaz wybrania na rodziców chrzestnych ludzi z takich
związków, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie istnieje minimalne niebezpieczeństwo
zgorszenia opinii publicznej. Muszę przyznać, że w okresie największej zawieruchy
wewnętrznej marzyłam, żeby chociaż w ten sposób móc podkreślić przynależność do
Kościoła, dać dowód swojej wiary (może to nawet śmiesznie brzmi). Moje pragnienie
się spełniło, zostałam matką chrzestną. Ksiądz, który zgodził się na to,
otwarcie powiedział, że chrzestni powinni być tacy, jakim rodzice naturalni
powierzyliby wychowanie swojego dziecka. Popieram to zdanie, dodając od siebie, że
rodzice chrzestni (wynika to z moich obserwacji) zwykle mają tylko niewielki wpływ na
wychowanie religijne "swoich dzieci". Zresztą można byłoby uniknąć
niebezpieczeństwa wyboru chrzestnych, zdecydowanych ateistów, przez wcześniejszą,
umiejętnie przeprowadzoną z nimi rozmowę.
Uważam, że część związków niesakramentalnych powstaje jako wynik wcześniejszego
niezrozumienia istoty małżeństwa według nauki Kościoła. Bardzo często śluby
kościelne są zawierane z dopuszczeniem możliwości rozwodu. Gdzieś musi leżeć
przyczyna, może nauki przedślubne nie są prowadzone tak, aby zaangażowały w pełni
uczestników i uświadomiły im wagę kroku, który podejmują. Wiem, że w wielu
przypadkach rozmowa przedślubna traktowana jest przez obie strony jako przeprowadzona w
pośpiechu czysta formalność. Myślę, że księża, stykający się z narzeczonymi
zamierzającymi zawrzeć związek kościelny, powinni większy nacisk położyć na
ukazanie im konsekwencji tej decyzji. Wiadomo bowiem, że wielu młodych zawiera ślub
kościelny tylko dla rodziny, dla bogatej oprawy, wreszcie - bez poczucia
odpowiedzialności. Może właściwe podejście do tej sprawy uratowałoby choć część
osób od ewentualnych cierpień życia w związkach niesakramentalnych, gdyby te pierwsze
związki kościelne nie zostały kiedyś lekkomyślnie zawarte.
Na zakończenie cytat: "Kiedyś - powiada sędzia Michalska - zawarcie
małżeństwa było niby zatrzaśnięcie za sobą drzwi; teraz to tylko lekkie ich
przymknięcie". Przez rok była prelegentką na parafialnych kursach
przedmałżeńskich. Ze stu ankietowanych przez nią osób siedemdziesiąt - tak, aż
siedemdziesiąt! - dopuszczała myśl o rozwodzie, gdyby ich pożycie małżeńskie
ułożyło się bardzo źle. "Rozwód jest; rzecz jasna, ostatecznością" -
mówili narzeczeni, ale kiedy pani Michalska pytała, co według nich jest (lub mogłoby
być} taką ostatecznością, odpowiadali: "Gdybyśmy przestali się kochać!"
(J. Makowska Nie opuszczę aż do śmierci, "Przegląd Katolicki" 1989, nr 18,
s. 4).
(ankieta 44) |