XV. Rozmowy ze współwięźniami i nie tylko
|
Rozumiem, że życie łagierne toczyło się swoim trybem. Dzień podobny był do dnia. Czy szybko przyzwyczaiłeś się do takiego sposobu życia, ty który byłeś człowiekiem niezwykle aktywnym? Tak, powoli wdrażałem się w rytm i monotonię więziennego życia. Dalej sprzątałem jadalnię i uważnie obserwowałem ten obcy, znany mi tylko z opowieści, łagierny świat. Zdawałem sobie sprawę z tego, że to dopiero początek, że przyjdzie mi się zmierzyć z różnymi trudnościami, ale jak dotąd nie wyglądało to najgorzej. |
Czy miałeś okazję do rozmów religijnych ze współwięźniami? Czasem po pracy zapraszano mnie na różnego rodzaju pogaduszki. Brali w nich udział: brygadzista, Borys Miechtijew, Wowka Smirnow i Walerka Abramow. Mówili o wielu rzeczach, ale najbardziej interesowała ich religia. Pytali o znaczenie różnych praktyk religijnych, życie duchownych itp. Z ich wypowiedzi widać było, ile zła wyrządziła propaganda antyreligijna, a mimo to gdzieś na dnie duszy tych ludzi, wśród których wielu było przestępców, tliła się jakaś tęsknota za światem, gdzie jest więcej uczciwości, sprawiedliwości i dobra. Czasem nawet odnosiłem wrażenie, że niektórzy z nich zaczynali wierzyć. Słuchali mnie bardzo uważnie i starali się zapamiętać to, co mówiłem. Pytali, czy rzeczywiście Bóg jest? A jeżeli jest, to dlaczego tyle zła na świecie? Dlaczego toczą się wojny? Dlaczego cierpią niewinni? Bardzo interesowało ich, co będzie po śmierci? Czy rzeczywiście człowiek ma duszę, która nie umiera razem z ciałem, tak jak u zwierząt? Bardzo intrygował ich świat duchów. Pytali, czy możliwy jest jakiś kontakt z duchami? Czy ja widziałem kiedyś ducha? Oczywiście, niektórzy mówili, że to bajki, że nic nie ma. To, co mnie uderzało w rozmowach ze współwięźniami, o czym już wyżej wspomniałem, to większa samodzielność w myśleniu. Oni tylko w nieznacznym stopniu posługiwali się tym, co mówiła antyreligijna propaganda. Czasem prosili bym przeczytał im jakąś modlitwę. Wowkę bolały zęby, bardzo się męczył. Kiedyś poprosił mnie, bym odmówił modlitwę "od bólu zęba". Spełniłem jego prośbę i o dziwo, ząb przestał boleć. Potem inni więźniowie, których bolały zęby, prosili mnie o modlitwę. Spełniałem ich prośby i za każdym razem ból ustępował. |
No wiesz, jak umrzesz w opinii świętości, to cię ogłoszą św. Józefem -- łagiernikiem "od bólu zębów". Na tytuł się zgadzam, tylko z tą świętością będzie trudno. Ale wróćmy do rozmów z łagiernikami. Brygadzista Miechtijew okazał się człowiekiem niepoważnym. Dawał mnóstwo obietnic, ale nigdy ich nie dotrzymywał. Ja natomiast przywykłem do tego, że sam starałem się zawsze dotrzymać danego słowa i oczekiwałem tego od innych. On, mimo udziału w tych, nazwijmy przyjacielskich rozmowach, niczego się nie nauczył. W pracy dużo mi nadokuczał, a nawet groził, dopóki jeden z błatnych nie przytarł mu nosa. Przez dwa tygodnie chodził z nami na drugą zmianę kontroler. Miał on około dwudziestu pięciu lat. Często zapraszał do siebie mnie i elektryka Polietajewa. Kontroler był rozmowny. Lubił sobie pofilozofować. Często zaczynał od istnienia materii i świadomości, a także dialektycznego myślenia. Najczęściej jakby coś w rodzaju popłuczyn po propagandzie komunistycznej, ale ich zaletą było to, że prowokowały, przynajmniej mnie do sprzeciwu, a tym samym do myślenia w tej łagiernej codzienności. Jako kawaler lubił rozmowy na tematy kobiet. Zastanawiał się, jaka winna być żona, kobieta i matka. Jak człowiek powinien kształtować swój charakter. Jakie bywają charaktery i jak one wpływają na życie rodzinne. Często pytał się, czy ludzie zawierający małżeństwo mogą być szczęśliwi? Co się dzieje, kiedy małżonkowie mają różne charaktery i gusty? Były to tematy, z jednej strony bardzo proste, a z drugiej poważne i jako duszpasterz mogłem sporo na ich temat powiedzieć. I muszę przyznać, że to co mówiłem, traktowali z dużym respektem i brali na serio. Często też mówili: -- Wy Józefie Antonowiczu, chociaż żony nie macie, to jednak dużo wiecie na ten temat. Takie "biesiady" trwały do 27 października 1984 roku, czyli na początku mojej odsiadki. |
Czy później nie było już takich rozmów? Były. W ostatnich dniach grudnia 1984 roku zwrócił na mnie uwagę więzień, Mamed. Mamed był "błatnym". Siedział już pięć lat i niedługo powinien był wyjść na wolność. Zaczął mnie zapraszać do "błatnych". Interesował się moim życiem, tym co robiłem na wolności. Szczególnie interesowała go moja wiara i -- jak mówił -- poglądy religijne. Myślę, że zauważył moją inność i to mu imponowało, a także intrygowało. Wypytywał o wiele rzeczy nie tylko religijnych. W czasie odpoczynku starał się być blisko mnie. Często przychodził do mnie w czasie pracy i mówił do moich towarzyszy: "Nie obrażajcie starego". Kiedy Miechtijew na mnie krzyczał, on mnie bronił. Warczał na brygadzistę. "U ciebie tylu młodych, a ty wszystko zwalasz na starego". Mamed miał duży autorytet. Jego słowa działały na wszystkich, także na władze. Również Miechtijew bał się go. Spełniał wszystkie życzenia Mameda. Przeniósł mnie, aczkolwiek niechętnie, z górnej praczy na dolną, bo tak chciał Mamed. Mamed często mnie gościł i w zamian niczego nie oczekiwał. Podobały mu się moje -- jak mówił -- opowieści religijne. Najbardziej interesował go problem życia po śmierci. Na ten temat nigdy nie miał dosyć wyjaśnień. Pytał też o to, jak religia i Kościół rozumie więzi rodzinne. Zresztą pytań miał mnóstwo. Zasypywał mnie nimi tak, iż nie nadążałem na nie odpowiadać. Kiedyś po pracy wezwał mnie do siebie Miechtijew. Widać było, że jest po rozmowie z Mamedem. Popatrzył na mnie i powiedział: -- Więcej nie będziesz pracował. Po raz pierwszy odezwał się do mnie po ludzku. Potem powiedział, że ma zamiar wysłać kierowcę do Nowosybirska, do moich przyjaciół i poprosić o trochę pieniędzy, bo chce mnie ubrać "od stóp do głów". Umówiliśmy się, że ja napiszę list, a on będzie czekał na jakąś okazję, żeby go wysłać pod wskazany adres. |
Czy zdarzały się jeszcze takie dziwne rozmowy religijne? O tak. Przytoczę taką jedną, która raczej wzbudzi twój śmiech, ojczeńka. Nie pamiętam, czy już wspominałem, że przeszło miesiąc leżałem w łagiernym szpitalu. Byłem wykończony ciężką pracą. Miałem stan przedzawałowy i dystrofię. Dawano mi jakieś tabletki ale one nie pomagały. Na szczęście zjawił się nowy lekarz, który sumiennie zbadał i skierował mnie do szpitala. Lekarze byli różni i w różny sposób odnosili się do mnie. W szczególności zapamiętałem lekarza, rendgenologa Starowojtowa. Był to człowiek około czterdziestki, który powitał mnie takimi słowami: -- Świdnicki, ty pop? Nie podoba się tobie władza radziecka? Po coś ty poszedł na popa? Ja wiem, że ty prowadzisz tutaj swoją religijną propagandę! Ty wierzysz, że Bóg jest, że istnieje. Jeżeli on naprawdę istnieje, to dlaczego On ciebie nie może uleczyć? Na co tobie lekarz, skoro twój Bóg jest wszechmogący. On może ciebie uzdrowić w ciągu jednej minuty, przecież ty wierzysz? A my lekarze nie wierzymy w Boga tak jak ty. Można nawet powiedzieć, że jesteśmy twoimi wrogami. Dlaczego więc prosisz, byśmy tobie pomogli? Co ty na to powiesz? Przez cały czas, gdy mnie prześwietlał użalał się nade mną, jak żona nad zmarłym mężem. Tym narzekaniem i sposobem zwracania się do mnie chciał podkreślić, że on jako lekarz, nie wierzy tym wszystkim -- jak mówił -- "bajkom". Twierdził też, że my dlatego cierpimy, ponieważ zawracamy sobie głowę nadprzyrodzonymi siłami, że czas już zostawić te antynaukowe brednie. Podkreślał też, że żal mu mojej "zabłąkanej duszy". W jego sądach i narzekaniach było tyle zdań niczym nie popartych, że aż dziw bierze, że ten człowiek uczył się kiedyś w instytucie naukowym i niczego się nie nauczył. Pozostał twardym, wojującym ateistą. Odrzucał wszelką myśl, która mówiła coś innego niż to, co mieściło się w jego głowie. Słuchając go, nie mogłem zrozumieć, że tak nieprzemakalną istotą może być człowiek i to lekarz. Jego horyzonty myślowe, w zakresie wiary, były zbliżone do prymitywnego ateizmu XIX wieku. Wygłaszając swoje tyrady na temat wiary i próby oświecenia mnie, wykazywał tyle ignorancji i ciasnoty umysłowej, że człowiek nie mógł się nadziwić, iż bądź, co bądź lekarz, może w ten sposób myśleć i rozumować. Z drugiej strony, przejmowała mnie zgroza, gdy później myślałem o jego wywodach, jak głęboko w duszę ludzka może sięgać indoktrynacja ateistyczna w wydaniu komunistycznym. Jak jest władna podporządkować sobie myślenie człowieka. To nie były żarty. Byłem też świadomy, że Starowojtow nie był fanatykiem. To był świat jego przekonań, którym żył i przy okazji spotkania z takim odmieńcem jak ja, dawał upust swoim myślom. |
Czy nie sądzisz, że za jego gadaniem mógł się kryć jakiś niepokój, chciał niejako potwierdzić słuszność swoich wyborów, co do których nie miał pewności stuprocentowej. Człowiek bowiem przeświadczony o prawdziwości swoich przekonań, nie będzie o nich bez potrzeby rozmawiał. Nie sądzę bowiem, wnioskując z tego co mówisz, że on chciał ciebie nawracać. Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, tym bardziej, że on o tym mówił tak -- jak to się mówi -- że trawa jest zielona, a człowiek ma ręce i nogi. Słuchając go, miało się wrażenie, że świat inny niż jego, nie istnieje, gorzej, jest absurdem wymyślonym przez tych, którzy szukają sposobów, by podporządkować sobie innych ludzi. |
Czy oni chociaż trochę znali Pismo święte? Czy umieli metodycznie filozofować? Niestety, nie. Najczęściej ich myślenie opierało się na broszurach propagandowych. Czasem jeszcze dorzucali do tego kilka cytatów z Marksa i Lenina -- to wszystko. Żenujący też był brak ogólnej ogłady kulturalnej. Nikt z łagiernych notabli nie był w stanie podjąć jakiejś rzeczowej dyskusji na temat literatury, sztuki, a nawet filmów, które przecież były im dostępne i nieraz stawiające ważkie problemy. A już zupełnie nie zdawali sobie sprawy z kulturotwórczej roli, nie tylko chrześcijaństwa ale wszystkich religii. To, co mnie uderzało, to całkowity brak samodzielnego myślenia. Oni wszyscy, no może z jednym czy drugim wyjątkiem, posługiwali się w myśleniu partyjnym szablonem. Rozmowy z nim były niezwykle nudne. Człowiek od początku wiedział, co powiedzą i o co zapytają. Gdy chodzi o Pismo święte, to cytowali tylko te zdania, które wyczytali w "propagandówkach", jako ich zdaniem śmieszne i bez sensu. |
Czy możesz przytoczyć przykład niezależnego myślenia spośród łagiernej władzy? Myślę, że do takich można by zaliczyć naczelnika części sanitarnej łagru, kapitana Alesinowa. Od pierwszego kontaktu coś go do mnie ciągnęło. Często, kiedy byłem w szpitalu, wzywał mnie na -- jak on to nazywał -- otwarte rozmowy. Opowiadał o sobie i planach na przyszłość. Był to człowiek niezwykle wrażliwy i często w rozmowach nawiązywał do spraw duchowych. Kiedyś przyszedł do mnie, gdy byłem w bibliotece i przez dwadzieścia minut wylewał swoje duchowe rozterki i żale. -- Wszystko mi tu zbrzydło -- mówił -- szczególnie ten drut kolczasty. Jestem przecież lekarzem i zgodnie ze swoim zawodem powinienem być człowiekiem kulturalnym i zawsze z szacunkiem odnosić się do wszystkich i nie okazywać swoich emocji. Ale czy tu można obejść się bez krzyku i grubiaństwa. Chyba widzisz, że to niemożliwe. Tu wszyscy chamieją. To mnie rozdrażnia i nie mogę sobie znaleźć miejsca. Trzeba uciekać z tego systemu, dopóki nie jest za późno. Boję się, że jak tu jeszcze trochę pozostanę, to zrobi się ze mnie monstrum. Tęsknię za innym światem. |
Czy ty też otwarłeś się przed nim? Trochę. Powiedziałem mu, jak sfabrykowano moje oskarżenie, jak prowadzili śledztwo, jak "robili" dowody na podstawie fałszywych zeznań. On wysłuchawszy powiedział: "Pluń na to wszystko. Teraz już niczego nie zmienisz. Nie warto się rozstrajać. Wyjdziesz na wolność i będziesz robił, co zechcesz. Bądź cierpliwy". |
Czy miałeś jeszcze jakieś rozmowy warte odnotowania? Zastanawiam się. Myślę, że można tu wspomnieć o naczelniku szóstego oddziału, kapitanie Judinie Edwardzie Petrowiczu. Kiedyś wezwał mnie do siebie i zaczął wypytywać o to, gdzie się urodziłem, gdzie mieszkałem, czym się zajmowałem, co było moją pasją, jakie mam plany na przyszłość. Prowadził rozmowę prosto i życzliwie. Z zainteresowaniem słuchał tego, co mówiłem. Nie było w nim cienia obłudy, wywyższania się, czy pogardy w stosunku do mnie jako więźnia. Ogólnie rzecz biorąc, Judin miał opinię "sprawiedliwego". Z drugiej jednak stronę myślę, że w jakiś sposób chciał, by ateistyczne "dogmaty" w jakich został wychowany, nadawały kształt jego życiu, myśleniu i praktycznemu działaniu. Dlatego podejmował ze mną rozmowy "otwarte", by wzbudzić zaufanie do niego i systemu wartości, które go ukształtowały. Podjął ten wysiłek, gdyż wiedział, że dosyć dobrze reagowałem na jego czyny i słowa. O jednym jednak nie wiedział, że dobrze znałem ludzi wychowanych na zasadach ateizmu w Związku Sowieckim i wiedziałem, że całe ich myślenie jest ściśle związane z ideologią komunistyczną. Niemniej jednak był on jednym z niewielu ludzi z "wierchuszki" łagiernej, z którymi można było rzeczowo na różne tematy, także religijne, porozmawiać. |
początek strony © 1996-1997 Mateusz |