Łagry -- za "Fatimę"
XVI. Nowa praca

 

 

Jak rozpocząłeś tę nową pracę

Dla mnie i ogółu więźniów raczej nietypowo. Gdy tylko przyszliśmy do pracy, mnie i brygadzistę wezwał do siebie naczelnik strefy produkcyjnej Kurdiukow. Gdy weszliśmy do jego gabinetu, siedziały tam oprócz niego dwie kobiety. Kurdiukow zapytał mnie, czym się zajmowałem na wolności i z jakiego artykułu zostałem osądzony. Gdy mu odpowiedziałem, zachmurzył się i podwyższonym tonem powiedział: -- To poważny artykuł. Po takim wyroku możecie wyjść na wolność tylko po wypracowaniu określonej normy. I zwracając się do Michtijewa nakazał mu, by przy końcu zmiany poinformował go osobiście jak pracowałem i czy wyrobiłem normę.

Na czym polegała twoja nowa praca?

Na zbijaniu skrzynek 40x40x40. Norma -- 50 skrzynek dziennie. Otrzymałem młotek i poszedłem do pracy. Na wprowadzenie do pracy dano mi trzy dni. Tego dnia zrobiłem tylko 40 i to przy pomocy zastępcy brygadzisty. Następnego zrobiłem tylko 36 skrzynek. Na trzeci dzień tylko 25. Czwartego dnia musiałem już wyrobić normę, a potem każdego dnia oddawałem od 35 do 40 skrzynek.

Dlaczego nie mogłeś wyrobić normy? Czy ona była aż tak zawyżona?

Nie w tym rzecz. Ja nie miałem żadnej wprawy w bijaniu gwoździ. Już w pierwszym dniu pracy przy skrzynkach uderzyłem się kilkakrotnie młotkiem po palcach lewej ręki. A młotek, przez kilka następne dni z iście szatańską złośliwością, kierował się zamiast na gwóźdź, to na moje palce. Palce były spuchnięte, krwawiły i co gorsze, nie chciały się goić. Może dlatego, że było już zimno. Bardzo mnie bolały. Nie było rady; trzeba było cierpieć. Chrystus cierpiał, dlaczego więc ja miałbym być wolny od cierpienia -- myślałem sobie.

Co na to brygadzista? Mógł cię przecież, chociaż na pewien czas przenieść do innej pracy?

Niestety, brygadzista, który w czasie pierwszego spotkania wiele mi obiecywał, zapewniając: "Ja ciebie stary, nie dam skrzywdzić", okazał się człowiekiem nieludzkim, a nawet wręcz złośliwym. Gdy poszedłem do niego i pokazałem mu rozbite palce, on nie tylko nie pomógł, ale jeszcze mnie zwymyślał i kazał robić to samo. I dalej uderzałem młotkiem raz po raz zamiast w gwóźdź to w palec. Krwią znaczyłem moje skrzynki. Oficerowie często przychodzili do mnie i szukali braków w skrzynkach, które zbijałem. Czasem długo za plecami przyglądali się, jak ja pracuję. I tak stali, jak diabeł nad grzeszną duszą. Kontrolowali każde uderzenie młotka.

Czy to była jakaś forma szykan?

Trudno mi powiedzieć. Być może chcieli zobaczyć, jak katolicki pop pracuje dla dobra radzieckiego ludu. Bóg raczy wiedzieć. Natomiast brygadzista Michtijew ciągle na mnie krzyczał, dlaczego nie wykonuję normy. "Przecież czas na wprawienie się minął!" -- darł się. Beształ mnie. Groził, że będę ukarany. -- Czemu znowu mało zrobiłeś? To było jedyne pytanie z jakim zwracał się do mnie. Ja niezmiennie odpowiadałem: -- Zrobiłem tyle, ile mogłem. Te odpowiedzi doprowadzały go do szału. -- Jak ty do mnie mówisz! -- krzyczał. Wtedy milkłem i nic nie mówiłem, by go nie doprowadzać do jeszcze większej wściekłości.

On jako brygadzista był do niczego. Pojawiał się tylko na koniec zmiany. Nie interesowało go to, czy jest materiał? Czy, i jak pracują warsztaty? Jego interesowała tylko norma. Wykonać normę! Reszta nie miała znaczenia.

Po trzech tygodniach zacząłem robić po 50 skrzynek. Michtijew uspokoił się. Ale ciągle się do mnie przyczepiał. Raz chciał mnie nawet uderzyć. Czasem starał się żartować, ale robił to z niezwykłą złośliwością. Potem doszedłem do wielkiej wprawy w zbijaniu skrzynek, że przeciętnie w czasie jednej zmiany wyrabiałem około 115 normy. Raz jeden zrobiłem trzy razy tyle skrzynek, ile wymagała norma. Gwoździe uderzałem celnie i z taka siłą, że niepotrzebne było drugie uderzenie młotka.

Czy cały czas pracowałeś przy skrzynkach?

Nie. Na początku grudnia przeniesiono naszą brygadę na piłoramę (tartak). Trzeba było nosić deski. Były mokre, ciężkie i oblodzone. Padaliśmy pod ich ciężarem. Była to niezwykle ciężka praca. Nie można było odetchnąć. Końce desek wypadały nam z rąk. Współpracownicy klęli na czym świat stoi. Często grozili mi: -- rozkwaszę ci mordę, jeżeli jeszcze raz opuścisz deskę. W grudniu mróz chwytał coraz większy, dochodził czasem do -- 44 stopni. Zatykał dech w piersi. Ubieraliśmy się we wszystko, co można było wciągnąć na siebie. Twarz obwijałem szalikiem. Zostawiałem tylko małe szparki na oczy. W okolicy ust szalik bardzo szybko zamieniał się w lód. Spadające z nosa krople zmieniały się w sople, które zwisały z szalika. Wielu z nas odmroziło sobie uszy, policzki, nos, ręce i nogi. Gdy wracało się do koszar, to trzeba było odrywać od nóg przymarznięte onuce. Na szczęście nic sobie nie odmroziłem. Miałem dobre skarpety. Gdy nastały wielkie mrozy, ktoś mi je jednak ukradł, ale miałem jeszcze jedną parę. Wydawało się nam, że pracujemy nie przez jedną zmianę, ale cały rok -- tak strasznie dłużył nam się czas, z powodu warunków w jakich pracowaliśmy. Po zniesieniu desek trzeba było czekać na samochód, który się najczęściej spóźniał. W końcu przyjeżdżał. Ostatkiem sił ładowaliśmy na niego deski, i jak na zbawienie, czekaliśmy na dzwonek, który oznaczał koniec pracy. Wreszcie koniec mordęgi. Udajemy się do koszar. Kolacja i padamy bez sił na nary. Odpoczywamy. Ale mózg kłuje myśl, że jutro będzie to samo. A może mróz będzie jeszcze większy. Praca w te mroźne, zimowe dni wysysała z nas nie tylko siły, ale także i energię duchową. Człowiek obojętniał na wszystko. Dla mnie jako księdza był to bardzo niebezpieczny stan. Dlatego mimo straszliwego zmęczenia, modliłem się nieraz tylko wargami.

Jak ubieraliście się do pracy w takie mrozy?

Każdy wciągał na siebie, co miał, chociaż było to kategorycznie zabronione. Gdybyśmy chcieli się stosować do wszystkich nakazów i zakazów, to byśmy zamarzli na śmierć. Dlatego starą bieliznę chowałem i reperowałem, by móc ją wciągnąć na siebie w te mroźne dni i tym sposobem ratować się przed przeziębieniem. Plecy były na granicy wytrzymałości, tak z powodu przeciążenia jak i mrozu, które je atakował. Z nowym rokiem wydano nam do pracy ciepłe waciaki. Wtedy już było trochę lepiej.

Czy Boże Narodzenie było dniem wolnym od pracy?

Niestety, nie. Ale ja z utęsknieniem czekałem Wigilii -- tego Świętego Wieczoru. Było bardzo zimno i mroźno. Zimno było w naszych koszarach. Więźniowie chcieli chociaż przez chwilę się ogrzać. Szukali różnych pretekstów, by choć na chwilę wejść do jadalni, bo tam było cieplej.

Ja odchodziłem na bok, znajdywałem na dworze cichy kącik i trwałem w duchu na modlitwie. Była to jednak modlitwa nie taka, o jakiej marzyłem. Nie było żadnych wzruszeń, nie było łez, ale jakieś dziwne otępienie, by nie powiedzieć obojętność. Mówiłem do siebie samego: -- Tak jest i tak musi być. Podejmując taką działalność, jaką prowadziłem w Żytomierzu, Duszambe i Nowosybirsku, wiedziałem na co się narażam. Dlatego nie narzekaj teraz i rób wszystko, by być blisko Boga.

W tym dniu i nocy niezwykle skrupulatnie wypełniałem swoje powinności religijne. Była więc medytacja o Mszy świętej. Komunia duchowa. Dziękczynienie po "Mszy świętej" i tylko duchowo przyjętej Komunii. Potem był brewiarz, czyli cały różaniec. Odmawiałem go, leżąc na pryczy lub chodząc po korytarzu. Zatykałem sobie wtedy uszy, by nie słyszeć hałasu, i przesuwałem w ręku paciorki różańca zrobione z chleba.

Czy wykonywałeś jeszcze jakąś inną pracę?

Tak. Woziłem sankami materiały do warsztatów.

Czy była to ciężka praca?

Bardzo. Na dworze było zimno, mróz i ostry wiatr, który wiał prosto w twarz. Nogi twardniały i sztywniały. Ciągnąłem ciężkie sanki i często padałem. W chwili upadku odzywał się w głowie sygnał, że natychmiast trzeba wstać i kontynuować swoją drogę, ciągnąc sanki. Serce waliło jak młotem. Miałem wrażenie, że zaraz się rozerwie. Nie było chwili na odpoczynek. Podnosiłem się i znowu padałem. Wtedy przed oczyma stawał mi obraz Chrystusa, podczas Jego drogi krzyżowej. Widziałem Jego oczy pełne żalu i miłości. Widziałem Jego twarz, po której płynęła krew. Umęczone ciało, a mimo to niosące nadzieję. Widziałem, że Jego męka nie idzie na darmo, że za nią kryje się nasze odkupienie. Ta twarz dodawała mi sił. Podnosiłem się z upadku i szedłem dalej.

Żeby skrócić sobie drogę, często ciągnąłem swoje sanki pod oknami szefa. I za każdym razem Michtijew krzyczał na mnie: "Nie chodź tędy! Idź inną drogą, bo inaczej dam ci jeszcze cięższą pracę".

Czy innym więźniom było podobnie ciężko jak tobie?

Myślę, że niektórym jeszcze bardziej. W takie dni wielu młodych więźniów wyglądało jak zgrzybiali starcy. Zgarbieni, poruszający się z trudem i bardzo powoli. Zmarznięci, opadli z sił, skąpo ubrani, wygłodniali, w oczach nie mieli żadnej nadziei. Padali nawet częściej niż ja, mimo że byłem od nich o wiele starszy. Brygadzista popędzał ich pałką. Bił po głowach, plecach i rękach. Niektórzy od tych uderzeń padali i kładli się na ziemi jak zbite i skulone psy, w oczekiwaniu na następne razy. Ja dzięki sygnałowi, o którym wspomniałem wyżej, starałem się jak najszybciej wstać, i to mnie ratowało od uderzeń łagiernego "kapo".

Jakie wrażenie robili więźniowie?

Gdy patrzyło się na nich w czasie pracy, to nie widziało się nic osobliwego w ich wyglądzie. Ale wystarczyło spojrzeć na tych ludzi w łaźni, to jakby człowiek miał przed oczami zdjęcia z niemieckich kacetów. Były to postacie ledwie trzymające się na chudych nogach. Długie i chude ręce. Kościste plecy i oczy przyćmione ciężką pracą. Żółte twarze, na rękach nagnioty, a na ciele siniaki i odciski. Ludzie wegetujący, ale bez życia, uśmiechu i radości. W te ciężkie, zimowe dni nie widać w nich było nawet woli walki o życie. Oni żyli, bo żyli. Decydowały o tym jakieś niewyjaśnione biologiczne prawa, które nie poddają się żadnym obliczeniom i prawidłom. Patrzeć na nich -- znaczyło cierpieć, męczyć się i nienawidzieć. Nienawidzieć tych, którzy znęcali się nad nimi.

Kim byli ci znęcający się?

Takimi samymi więźniami jak my, tylko obdarzono ich funkcjami. To było takie "kapo" łagierne. A poza tym znęcali się nad nimi "błatni" i "pribłatni", o których już wspomniałem. Ci słabeusze musieli za nich pracować.

Czy w łagrach byli więźniowie faworyzowani?

Oficjalnie, nie. Faktycznie, szczególnymi względami cieszyli się ludzie gwałtowni i podli. Władza nie lubiła też ludzi mądrych.

Przypominam sobie takiego Miszę Szipienina. Nie wiem, co go czeka? Jaki będzie jego los? To był mądry chłopiec, ale nie miał sił, by walczyć. Przeszedł w łagrze chorobę. A po niej, czego by nie robił, nic mu się nie udawało. Patrzyłem, gdy nosił deski. To nie on je nosił, ale raczej one jego, czyli zwalały się na niego. Padał pod ich ciężarem. A padał co chwila. Aż żal było patrzeć. Był słabo ubrany. Oddałem mu swoją kufajkę. Pomogłem mu też kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Było w nim jednak coś dziwnego. Nawet się do mnie przywiązał. Był jednak niezwykle uparty i jeszcze chyba bardziej niedbały. Przez miesiąc namawiałem go, żeby przyszył sobie kieszenie, do których mógłby chować, chociaż na chwilę, zmarznięte ręce. Dałem mu nici i igłę. Nic z tego. Mówiłem mu, żeby trochę zadbał o siebie. Masz przecież dwadzieścia trzy lata -- mówiłem. Czas byś się nauczył zaradności i zaczął dbać o siebie. Tu, za drutami panuje ciężkie prawo łagrów. Niestety nic do niego nie docierało.

Czy nie zaintrygowało go, że ty jesteś jakiś inny?

Tak. On wiedział, że jestem katolickiem popem, a na wet pytał mnie o różne religijne sprawy, chociaż twierdził, że nie wierzy w Boga, ale nie odrzucał Jego istnienia. Dałem mu nawet książki o tematyce światopoglądowej, które znalazłem w bibliotece. Czytał je, ale nic z tego dla niego nie wynikało.

Jakie były dalsze jego losy?

Ponieważ żadna robota mu nie szła, w końcu został dyżurnym w szkole, ale pracował tam niedługo. Ciągle biegał na oddział sanitarny i żalił się na swoje bolączki. Sam stawiał sobie diagnozę. Wykłócał się z lekarzami. Dowodził, że on ma rację, a nie oni. Uparcie trzymał się swego zdania. Ciągle go przenoszono z pracy do pracy, by w końcu coś robił. Raz dostał bardzo dobre miejsce w sanitariacie, którego należało się trzymać. Jedzenie było niezłe, lepsze niż gdzie indziej, ale i stąd go zabrano, albo raczej sam się "zabrał".

Kiedyś późną nocą w czasie dyżuru poszedł myć się do łaźni. Tu go zastała kontrola. Misza rozgrzany i goły wyskoczył z łaźni, złapał jakieś prześcieradło i ... znalazł się w zimnym karcerze. Oczywiście dostał zapalenia płuc. Wrócił na poprzednie miejsce, czyli do sanitariatu, tylko tym razem na łóżko szpitalne. Po wyzdrowieniu znowu wysłano go do noszenia desek. Tam, jak przedtem posypały się na niego kopniaki, zniewagi i pogróżki. Misza znowu zaczął prosić, by go skierowano na leczenie, a gdy nie chciano go słuchać, rozpoczął głodówkę. Wówczas skierowano go na "dosiadkę", czyli do więziennego szpitala i umieszczono razem z chorymi na gruźlicę. W końcu Misza znalazł się w nowosybirskim szpitalu. Po trzech miesiącach wrócił. Dano mu nową pracę. Nazywaliśmy ją "siedzeniem na guziku". Do jego zadań należało otwierać drzwi elektrycznym przyciskiem. Zagadnąłem go kiedyś: -- Jak ci idzie, Misza?

-- Jak może iść -- odpowiedział smutnym i obrażonym tonem. -- Byłem na dziesiątce, czyli dla "psychicznych". Żaden z lekarzy nawet nigdy do mnie nie podszedł. Tak mnie właśnie leczyli.

Z tego, co powiedziałeś o Miszy wynika, że on był nieudacznikiem. Czy dużo takich ludzi było w łagrze i jaki był ich los?

Dużo. Z tym, że Misza był takim chyba od zawsze. Natomiast wielu skazanych dopiero w łagrze takimi się stawało. Zmiażdżeni przez łagierny system, czyli przemoc, głód, ciężką pracę, no i choroby. Zresztą do takich nieudaczników można zaliczyć prawie wszystkich "zapomennych".

Czy ciebie też dopadła w łagrze choroba?

Tak. Na skutek przemęczenia i niedożywienia. W czasie kolejnej zimy, w styczniu, zaczęło mnie boleć serce. Poszedłem do lekarza, ten zapisał mi jakieś tabletki i zastrzyki. Ale bóle nie ustępowały. Poszedłem znowu do lekarza. Na szczęście był to nowy lekarz, który dopiero zaczął pracować w łagiernym szpitalu. Jeszcze nie dotknęła go owa znieczulica, jak wielu jego kolegów, którzy od lat pracowali w więziennym szpitalu. Nowy lekarz solidnie mnie zbadał i orzekł, że mam niedotlenienie mięśnia sercowego na granicy zawału i skierował do szpitala.

W sanitarnej części obozu jest większa swoboda. Można dłużej pospać i jedzenie jest lepsze, chociaż i tu każdy kradł jak mógł i wybierał lepsze kąski. Rano obowiązkowo dawano nam dwadzieścia pięć gramów masła, pół kubka mleka. Zresztą wszystkie posiłki były bardziej kaloryczne niż w koszarach. Po miesiącu leżenia nabrałem sił. Przed wypisaniem kapitan Aleksiejew, który był naczelnikiem części sanitarnej i miał pewną słabość do mnie, dał mi zwiększony przydział jedzenia. Dzięki temu, w marcu dawali mi o pół litra mleka więcej. W kwietniu poszedłem do niego, by zostawił mi tę rację mleka i na kwiecień. Na nieszczęście spotkałem u niego Starowojtowa, który spojrzawszy na mnie powiedział: -- Ty wyglądasz dobrze i czujesz się dobrze, a my dajemy dodatkowe wyżywienie tylko tym, którzy są słabi i chorzy. Tak więc wyszedłem z niczym. Ale ku mojemu zdumieniu, w kuchni poinformowano mnie, że dalej mam zwiększony przydział mleka. Później kapitan wiele razy jeszcze pytał, czy potrzebuję lepszego jedzenia.

Czy po wyjściu ze szpitala wykonywałeś tę samą pracę?

W zasadzie tak, z tym że na produkcji była pewna rotacja. Czasem zbijaliśmy skrzynki lub robiliśmy beczki. Innym razem nosiliśmy deski albo woziliśmy sankami materiał produkcyjny itp. Każdy dzień -- jeden drugiemu podobny.

 

 
XV. ROZMOWY ZE WSPÓŁWIĘŹNIAMI I NIE TYLKO XVII. ŻYCIE RELIGIJNE W ŁAGRZE


początek strony
© 1996-1997 Mateusz