Katolicka Nauka Społeczna |
||
12. Znowu o sprawiedliwości społecznej
Chyba wszyscy pamiętamy historię dwójki łakomczuchów, którzy samowolnie dobrali się do czekoladowej chaty Baby Jagi. Mali przestępcy trafili za karę do ciemnej komórki. A ponieważ kara okazała się nadzwyczaj przykra, w niektórych wersjach bajki jest jeszcze szczęśliwe zakończenie. Dwoje urwisów wydostaje się na wolność przez otwór wyjedzoną w słodkich ścianach chaty. Czy to wszystko prawda? chyba nie; ale historia Jasia i Małgosi bardzo się nam przyda, bo mamy dzisiaj o sprawiedliwości społecznej. Chyba niewiele pojęć zrobiło w dwudziestym wieku taką karierę, jak sprawiedliwość społeczna. Termin ten pojawił w roku 1931 w encyklice Piusa XI Quadragesimo anno, aczkolwiek nie był już wtedy zupełnie nowy. Niebywały rozgłos nadała mu komunistyczna propaganda, tłumacząc za pomocą sprawiedliwości społecznej niemal wszystko i to z reguły na opak. Mówiąc najkrócej, sprawiedliwość społeczna dotyczy obowiązków każdego obywatela względem dobra wspólnego. Te obowiązki nakłada na człowieka prawo naturalne, czyli jego własna, społeczna natura. Jeśli zatem człowiek wypełnia te obowiązki, to nie tylko pozostaje w zgodzie z samym sobą, ale także staje się człowiekiem pełniejszym, doskonalszym czy "bardziej cnotliwym", jakby powiedział Arystoteles. A jednak wypełnianie obowiązków wobec dobra wspólnego nie może być dla nikogo powodem do chluby, bo nie jest kwestią dobrej woli, heroizmu czy odwagi, ale zwyczajnym wymogiem sprawiedliwości. Rzetelne płacenie podatków, patriotyzm, gościnność i pomaganie słabszym to zwyczajne cechy zwyczajnego człowieka, przypomniałby nam święty Tomasz, gdyby żył w naszych czasach. Tymczasem w czasach kanclerza Bismarcka doszło do pewnego pomieszania pojęć. Na użytek praktyki politycznej zaczęto stosować arystotelesowskie terminy, zacierając ich właściwy sens. Musimy bowiem pamiętać, że zarówno Arystoteles, jak i święty Tomasz mówiąc o obowiązkach względem dobra wspólnego, mówili o sprawiedliwości legalnej, czyli prawnej, bo to najlepiej tłumaczyło skąd ona płynie: płynie z praw ludzkiej natury. Ja troszczę się o dobro wspólne, bo bez niego nie mógłbym żyć, a ono się mi odwzajemnia właśnie przez to, że jest wspólne wspólne jak powietrze, ulica czy szkoła. Taka jest natura rzeczy i jej prawa. Natomiast w dobie bismarckowskiej zaczęto używać pojęcia sprawiedliwości prawnej dla uzasadnienia praw ustanawianych przez człowieka. Od bardzo ogólnego, filozoficznego pojęcia przeszliśmy do terminu o zawężonym prawno-politycznym znaczeniu. To trochę tak, jakby od zasady: "Zło należy karać", przejść do wniosku, że trzeba karać także za złe humory. Żeby więc ocalić właściwy sens pojęć filozoficznych niemieccy jezuici wprowadzili termin "sprawiedliwości społecznej", który za sprawą ojca Nell-Breuninga trafił do encykliki Quadragesimo anno. Kiedy zatem papież Pius XI upominał się w roku 1931 o sprawiedliwość społeczną, to miał na myśli zwyczajną cnotę łączącą nas z dobrem wspólnym. Także ten nowy termin przypadł do gustu rozmaitym ideologom, którzy swoim zwyczajem zredukowali jego sens. W wydaniu komunistycznym sprawiedliwość społeczna to właściwie to samo, co sprawiedliwość klasowa, albo inaczej emancypacja klasowa. A przecież przechodzenie od zasady, że "trzeba się troszczyć o dobro wspólne", do stwierdzenie, że "dobra prywatne należy likwidować", jest równie bezsensowne jak rozumowanie Baby Jagi: "Nie wolno jeść pierników, bo wszystkie są moje!" Marks powiedziałby nawet więcej: "Nie wolno jeść pierników, bo wszystkie pierniki są nasze!" Encyklika Quadragesimo anno bynajmniej nie przeczyła, że zło może rodzi się z tego, że jedni mają dużo, a drudzy mało. O ile jednak marksiści widzieli główną przyczynę zła w samym posiadaniu, o tyle encyklika z posiadaniem wiązała pewne nadzieje. Ludzkie działania zmierzające do nabywania i pomnażania dóbr pisał papież Pius XI idą w parze z godnością człowieka i pozostają w zgodzie z planami Stwórcy. Rzecz w tym, by nie odbywały się kosztem innych i kosztem Bożych przykazań. Pius XI spodziewał się więc, że szczególna troska o życie religijne w dzielnicach robotniczych jest pierwszym zadaniem. Bo jeśli tylko w sercach ludzi zapanuje porządek, to wnet zacznie on naprawiać społeczne i inne nieporządki. Warto pamiętać, że te słowa rozlegały się w Europie, która właśnie ulegała wielu złudzeniom dotyczącym porządku społecznego. W latach trzydziestych nie tylko marksiści doszli do wniosku, że skończył się czas drobnych właścicieli i drobnych producentów, i że tylko wielkie, centralnie sterowane przedsiębiorstwa mogą podołać wymogom techniki. Dzisiaj nikt już nie podziela tych przekonań, a w najbardziej rozwiniętych krajach w przemyśle pracuje ledwie kilkanaście procent wszystkich zatrudnionych. Coraz więcej miejsc pracy dostarcza tzw. sektor usług, a więc niewielkich, wyspecjalizowanych firm. Nikt także nie sądzi, że wielkie firmy są głównymi motorami gospodarki, wręcz przeciwnie, podstawą są konsumenci i od nich należy rozpoczynać wszelkie rachunki. W Polsce mamy teraz sytuację przejściową. Nie ma już Baby Jagi, a nawet okazało się, że ona już od dość dawna była jednym z łakomczuchów. Chatka wymaga naprawy, brak lukru, pierników, a niekiedy i chleba. Na czym zatem miałaby polegać sprawiedliwość społeczna? Co mogą dać innym ci, którzy stoją z pustymi rękami, na przykład bezrobotni? Otóż mogą dać wiele. Najpierw powinni wiedzieć, że także oni są dobrem wspólnym całego społeczeństwa i upominając się o swoje prawa, winni powoływać się na to kim są, a nie na swoje krzywdy. Mają więc obowiązek przypominać społeczeństwu, że to dobro się marnuje, i że wszyscy na tym tracą. Nieporównanie większa odpowiedzialność ciąży na tych, którzy niejako z urzędu służą dobru wspólnemu. To wstyd dla nich, jeśli ktokolwiek musi upominać się o swoje prawa na ulicy. A przecież także żadna to dla nich zasługa, jeśli wszystkim wiedzie się dobrze.
początek strony |